Danuta, Ireneusz, Konrad, Maciej – to pełen skład rodziny Bukowieckich, bodaj najbardziej usportowionej, być może – nie tylko w naszym powiecie. Usportowionej i utytułowanej. Jej członkowie mają dualny stosunek do medali: albo je sami zdobywają, albo przyczyniają się do tego, by zdobywają je inni. W trenerskie ślady ojca idzie starszy z synów – Maciej. O sukcesach jego zawodników wspominamy na stronach sportowych, tu – rozmawiamy z młodym trenerem.
Sądziłam, że jest pan nauczycielem wychowania fizycznego...
Owszem. Do południa. Później trenerem. Kiedy Konrad zaczął zdobywać sukcesy i razem z tatą – trenerem coraz częściej wyjeżdżali na zawody czy zgrupowania, zacząłem tatę zastępować i pracować z młodzieżą, która w Gwardii trenowała te dwie dyscypliny: pchnięcie kulą i rzut dyskiem.
To konkurencje, w których wybija się też pana brat. Stanowią jakąś tradycję rodzinną?
Niezupełnie. Jak Konrad zaczął być klasowym zawodnikiem, zacząłem się bliżej interesować akurat tymi konkurencjami. Poza tym wcześniej obserwowałem tatę podczas treningów, uczyłem się. Tata jest właściwie specjalista od każdej dyscypliny lekkoatletycznej, więc trudno chyba ten dysk czy kulę uznać za rodzinną tradycję.
Mówi pan, że kula i dysk, to „skutek” Konrada, ale już wcześniej sport nie był panu obcy. W końcu uczy pan w-fu?
Od urodzenia nim żyję. Nie mogłoby być inaczej, skoro jest się członkiem tak usportowionej rodziny. Moje zainteresowania sportowe zaczęły się od piłki nożnej, jak chyba u większości chłopców. Gra na podwórku, później klub szczycieński czyli MKS, który po zmianie literki stał się SKS-em. Sport był zawsze: we mnie, ze mną, obok mnie... To musiało zaowocować wyborem sportowej drogi zawodowej, dlatego skończyłem AWF. Tam uzyskałem szereg uprawnień trenerskich, w tym w zakresie lekkoatletyki, piłki nożnej oraz... boksu.
Szeroki zakres...
Niepełny. Podczas studiów pracowałem jednocześnie w siłowni, więc na potrzeby tego zajęcia uzyskałem też uprawnienia trenera personalnego, co wtedy nazywało się inaczej: instruktorem kulturystyki.
Wszystkie swoje sportowe pasje realizował pan w Szczytnie, oczywiście poza czasem studiowania?
Całkowicie. Co prawda na świat przyszedłem w Olsztynie, w 1992 roku, ale mieszkam cały czas w Szczytnie. Tu skończyłem edukację w podstawowej „dwójce”, później w sportowym gimnazjum w ZS 3. Tam specjalizacją męską była siatkówka, którą w tym czasie po prostu połączyłem z graniem w piłkę nożną.
Mówi pan, że jak większość chłopców, grywał pan w piłkę na podwórku. Ale też i większość chłopców ma najróżniejsze wizje swojej przyszłości. Pan nigdy nie chciał być np. pilotem czy marynarzem?
Nigdy. Od kiedy sport zaczął funkcjonować w mojej świadomości, twierdziłem, że zostanę trenerem. Miałem wtedy z sześć lat, bo jako pierwsze pamiętam pilne śledzenie meczów podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w 1998 roku. I zawsze mówiłem, że będę trenerem piłki nożnej. Można by więc powiedzieć, że przewidziałem swoją przyszłość połowicznie. Trenerem jestem, ale w innej dyscyplinie. I nie żałuję.
A nie miał pan marzeń sportowych, nie chciał być pan sławnym zawodnikiem?
Pewnie miałem, jak każdy, kto się sportem para, ale chyba zawsze gdzieś tam w podświadomości tkwiło we mnie przekonanie, że wolę tę pracę trenerską. Może to efekt jakichś przywódczych inklinacji: w drużynach piłkarskich, w których grałem, bywałem kapitanem, używałem też komputera do grania, ale rzadko byłem w tych grach zawodnikiem, a częściej wybierałem takie, nazwijmy to, gry sportowo-taktyczne, gdzie trzeba było np. ustawić drużynę, opracować strategię meczu itp. Na pewno nie miałem jakichś wielkich marzeń zawodniczych, nie zazdrościłem Konradowi jego sukcesów, bo kiedy ja zaczynałem się sportem interesować, to on jeszcze w pieluchy..., no... pieluchy brudził. Jest młodszy o pięć lat.
Trenowanie zawodników o tej samej „profesji” jaką ma brat jest więc właściwie dziełem przypadku, okoliczności...
Poniekąd. Zaczęło się ze cztery lata temu, na początku raczej dorywczo. Na poważnie trenuje młodych ludzi już od trzech lat. Zajmuję się obecnie nie tyle zawodnikami, którymi opiekuje czy też opiekował się tata, ale stworzyłem własną grupę młodych zawodników. I to oni właśnie zaczynają osiągać sportowe sukcesy, jak na przykład Jakub Borkowski.
Czy na zainteresowanie młodych ludzi lekką atletyką wpływają sukcesy Konrada? Co kieruje chłopcami, którzy przychodzą trenować w klubie?
Sukcesy brata są z pewnością motorem dla tych najmłodszych. Stanowi on dla nich sportowy autorytet i chcą go naśladować. Ale tak z dziećmi jest zawsze – podążają śladami tych, którzy w danym momencie stają się sławni. Tak było z Fibakiem czy Grubbą. W Szczytnie dodatkowym atutem jest to, że mają czasem bezpośredni kontakt z Konradem. Mogą z nim trenować, obserwować, jak on to robi... Nikt inny w kraju takich możliwości nie ma.
Czy ten sportowy wzorzec wpływa także na dyscyplinę sportu? Nie wszyscy raczej mają techniczne predyspozycje akurat do pchania kulą, ale mogą mieć talent w innym kierunku...
Jak dzieci przychodzą na treningi do sekcji atletyki nie są kierunkowane pod konkretną dyscyplinę sportową. Przez kilka pierwszych miesięcy praca z nimi polega na ćwiczeniach – powiedziałbym – ogólnorozwojowych. W tym czasie my, trenerzy, już potrafimy ocenić, które z dzieci w jakim sportowym kierunku powinno się rozwijać: które jest szybkie, bardziej skoczne, czy też ma siłę. Bardzo ważne jest też, by te dzieci sprawdzać dokładnie, bo pierwsze oceny mogą być mylące. Tak było na przykład z Karolem Kijewskim, o którym początkowo sądziłem, że dobrze będzie się sprawdzał w rzucie oszczepem czy dyskiem, a po dwóch latach okazało się jednak, że jest świetny w pchnięciu kulą i obecnie w swojej kategorii wiekowej jest najlepszy na świecie.
Wygląda na to, że Szczytno może stać się „wylęgarnią” światowej klasy zawodników w tymże pchnięciu kulą...
Przynajmniej z czegoś będziemy sławni. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że w zakresie rzutów tej chwili nasza sekcja jest najlepszym ośrodkiem szkolenia w Polsce. Świadczą o tym wyniki, uzyskiwane przez naszych podopiecznych, te przeszłe i te obecne. To nie znaczy, że w pozostałych lekkoatletycznych dyscyplinach nie notujemy sukcesów. Mamy przecież także utytułowanych biegaczy. Mówimy tu również o tych zawodnikach, którzy u nas zaczynali, świetnie się sprawdzali, plasowali się w krajowej czołówce, chociaż obecnie pracują już pod skrzydłami innych trenerów.
Fakt. Sprint i rzuty – to są te dyscypliny, które Szczytno obecnie rozsławiają. Czy wśród młodych adeptów lekkoatletyki widać przyszłe gwiazdy w innych dziedzinach? Jest może jakiś przyszły Kozakiewicz czy Wszoła?
Patrząc na warsztat trenerski, jakim Szczytno dysponuje, głównie w osobie mojego taty, który jest naprawdę świetny w każdej dziedzinie lekkoatletycznej, moglibyśmy mieć utytułowanych zawodników w wielu innych dziedzinach, jak właśnie skok o tyczce czy skok wzwyż. Jednakże, najzwyczajniej w świecie, młodych ludzi w tych dyscyplinach sportowych nie możemy trenować, bo... nie mamy gdzie. Od ponad 20 lat odnosimy sukcesy na arenie krajowej i międzynarodowej. Nasi lekkoatleci zdobyli ponad sto medali na imprezach mistrzowskich i od tylu lat nie możemy się doprosić stadionu lekkoatletycznego. Dopiero obecny burmistrz podjął działania w tym kierunku. Jest dokumentacja takiego stadionu, jest złożony w ministerstwie wniosek o dofinansowanie budowy. Jako trener jestem za te działania wdzięczny. Nareszcie coś w tej sprawie drgnęło, więc można mieć nadzieję, że obecnie Szczytno, do stadionu lekkoatletycznego, ma już bliżej niż dalej.
bajadera
Swoje ,,przywódcze inklinacje\" pan Maciej z sukcesem ,,trenował\" już w formie mobbingu na swoich koleżankach klasowych, i nie tylko- nie jeden nauczyciel płakał przez niego - w Gimnazjum Sportowym...