Motocyklowej grupie z Pasymia przewodzi sołtys Leleszek. O grupie pisaliśmy niedawno, bowiem objęła w posiadanie pasymska wieżę ciśnień i wiąże z nią wiele ciekawych planów. Przy okazji wyszło na jaw, że z kolei sam sołtys – Rafał Brzeziński – łączy w sobie szereg ciekawych życiowych dróg. Mówi o sobie, że jest niespełnionym piekarzem i produkuje... maszyny, które z kolei produkują kosmetyki. Już tylko to jest ciekawe samo w sobie, a to nie koniec...
Górale dzielą ludzi na pnioki, krzoki i ptoki. Do której grupy by się pan zaliczył, nawet jeśli na Mazurach?
Chyba już pniok, a krzok to na pewno. Dziadek po wojnie osiedlił się w Dybowie, chociaż pochodził spod Przasnysza. Babcia przypłynęła ze Stanów, poznali się, pobrali, na pewno już w czasie, gdy dziadek został wyzwolony z Auschwitz, gdzie spędził pięć lat. Trochę wstyd się przyznać, ale szczegółów tej historii nie znam. Dziadek zmarł, kiedy miałem 14 lat, a w tym wieku mało który młodzieniec interesuje się korzeniami własnej rodziny. Często, niestety, bywa później tak, że nie ma już jak i od kogo się dowiedzieć. To był dziadek ze strony taty, ale drudzy dziadkowie też byli „pasymscy”, mieli gospodarstwo na kolonii Leleszek, w których ja obecnie mieszkam. Tak czy inaczej, rodzice również na ziemi pasymskiej się zakorzenili, a ja po nich. Zresztą mój brat także. Mieszka z rodzicami też w Leleszkach, a ja obok nich. Tak więc cała najbliższa rodzina jest, jak dotąd, skupiona w jednym miejscu.
Zostawmy więc historię albo raczej sięgnijmy po nieco późniejszą. Jak to było z tym nieudanym piekarstwem?
Jak skończyłem podstawówkę, która zresztą zacząłem w Leleszkach, bo wtedy we wsi szkoła jeszcze była, to najpierw chciałem zostać górnikiem. Ale mama się tego okropnie bała, więc mi to wybiła z głowy. No to postanowiłem zostać mechanikiem samochodowym, ale wtedy, a to był rok 1994, nigdzie nie mogłem znaleźć miejsca, w którym mógłbym odbyć praktyki zawodowe. Ostatecznie uczyłem się w klasie wielozawodowej w szczycieńskiej „jedynce” w zawodzie piekarza, bo mamie udało się załatwić mi praktykę w szczycieńskiej piekarni, która wtedy należała do PSS „Społem”.
Poza czasem nauki pracował pan w wyuczonym zawodzie?
Ani jednego dnia. Szczerze, to wręcz nienawidziłem tego zawodu. Jakie wywoływał we mnie odruchy, to nie powiem, bo to się do druku nie nadaje. Zresztą zaraz po szkole zwinęli mnie do wojska. Odbyłem służbę w nadwiślańskich służbach wartowniczych, które miały m.in. za zadania ochranianie głównych głów państwowych. Najpierw trochę w Łańsku, później na Helu. Zawodu tam nie zdobyłem żadnego, a później, jako że czasy były niełatwe, to się imałem tego, co wpadło w ręce.
I co wpadło?
Głównie praca na budowach, u prywaciarzy i nawet – co warto podkreślić – legalnie. Kilka lat tak pracowałem i przyznam, że była to robota ciężka, ale godnie płatna. Podkręciło mnie to chyba, bo później zarejestrowałem własną działalność w tej właśnie dziedzinie. Dzieł wielkich nie stworzyłem, bo głównie zajmowałem się remontami, ale dwa domy w całości wzniosłem. Stoją do dziś, więc chyba nie tak źle mi szło.
Ale już pan nie buduje...
Właściwie to buduję, chociaż nie domy, a maszyny. WS pewnym momencie mojego życia „załapałem” do firmy, w której pracuję obecnie. Dziś inaczej się nazywa, w innym miejscu się mieści, ale robi to samo, co wtedy, gdy zaczynałem, czyli zajmuje się budową maszyn i urządzeń dla farmacji, do produkcji kosmetyków i leków. Początkowo ta firma była w Olsztynie, później w Marcinkowie, a obecnie mieści się w Pasymiu.
Co powodowało tę wędrówkę?
W czasie, gdy firma działała w Marcinkowie, zaczęło się źle dziać. Ówczesny właściciel nie radził sobie trochę z jej prowadzeniem. Pracodawca stał się niewypłacalny, groziła nam upadłość. Na szczęście miałem dość dobre kontakty z inną firmą, warszawską, z którą kooperowaliśmy. Zaproponowali mi współpracę, a także przejęcie firmy tej mojej, wraz z pracownikami, technologią i wątpliwą wtedy przyszłością. Podjąłem to ryzyko, bo też chyba nie miałem innego wyjścia. Skończyło się dobrze. Zakład przeniosłem do Pasymia, kooperacja trwa: my robimy maszyny, a warszawski kooperant uzbraja je w automatykę. Są to urządzenia głównie do produktów o ciekłej czy raczej luźnej konsystencji: kremów, szamponów czy też perfum. Nasze urządzenia pracują dla takich marek jak Herbapol czy Joanna, ale są też w Rosji, a nawet w Japonii.
Wydawałoby się, że produkcja na skalę światową wymaga potężnego zaplecza, tysięcy pracowników...
Mit. W tej chwili zatrudniam czternaście osób. To bardziej produkcja rzemieślnicza. Każde zamówienie jest realizowane dla konkretnego klienta i pod jego konkretne potrzeby. To nie jest masowa produkcja jednakowych urządzeń. Każdy pojedynczy egzemplarz jest na swój sposób unikatowy, wymaga ogromnego zaangażowania i bardzo dużo precyzyjnej, ręcznej roboty, ze względu na specyfikę. Każdy spaw części metalowych musi być wygładzony jak d.. noworodka, no... bardzo, ale to bardzo dokładnie. Pewnie dlatego takich urządzeń nie produkuje się fabrycznie, tylko właśnie w sposób rzemieślniczy.
Wygląda na to, że Pasym kryje w sobie sporo tajemnic... Może jakieś nowe odkryliście też w wieży ciśnień?
Jeszcze żadnych, poza śladami biesiad organizowanych przez miejscowych meneli. Trochę zniszczeń też jest, bo próbowali usuwać metalowe elementy. Wzięliśmy się za porządkowanie. W najbliższym czasie chcemy naprawić dach, bo cieknie, podłączyć wodę, prąd, bo nie ma i zabezpieczyć budynek przed następnymi wizytami nieproszonych „gości”.
Od kiedy się tym zajmujecie?
Krótko, bo zaledwie dwa tygodnie temu podpisaliśmy umowę dzierżawy na 10 lat. Zgodnie z tą umową mamy się budynkiem opiekować, remontować, najlepiej z wykorzystaniem funduszy własnych, ale i pozyskiwanych. W najbliższym czasie planujemy w Elblągu spotkanie ze specjalistką od tworzenia projektów, na podstawie których można pozyskiwać środki na renowację budynków zabytkowych.
No właśnie. Czy zgodę na tę dzierżawę musiał wydać konserwator?
Tak. Mamy taką zgodę, ale szczegółów nie znam, bo tę stronę porozumienia wziął na siebie samorząd. Na pewno wiem, że wszelkie działania renowacyjne i modernizacyjne będą wymagały odrębnej akceptacji konserwatora zabytków.
Z tymi zgodami bywa różnie, dlatego w sumie tak niewiele osób, instytucji czy stowarzyszeń chce się zabytkami opiekować... Was to nie odstrasza?
Nie odstrasza. Mam nadzieję, że podołamy tym bardziej, że cele, jakie nam przyświecają, nie są – nazwijmy to – wyłącznie egoistyczne. Chcemy, by ta wieża służyła nie tylko nam, członkom motocyklowego klubu, ale mieszkańcom i turystom. Może uda się sprawić, że stanie się ona wizytówką Pasymia, a nie tylko siedzibą stowarzyszenia.
To stowarzyszenie o specyficznym charakterze, chociaż – wydaje się – że liczba miłośników „warczących potworów” nieustannie rośnie... Skąd u pana to zamiłowanie?
Ciągnęło mnie do nich już jako brzdąca. Mama miała komarka i jeździła nim do Pasymia po zakupy. Kiedy miałem jakieś 9 czy 10 lat zdarzało się dość często, że podkradałem mamie tego komarka i jeździłem. A później jakoś tak samo poszło. Udawało mi się kupić jakiś „złom” i spędzać całe wieczory, a nawet i noce na remontowaniu. I do dziś tak mam, co zresztą żona nieustannie gani.
To ile motocykli ma pan na stanie?
Aktualnie dziewięć. Ale bywało i więcej. Wśród nich mam egzemplarz, do którego jestem szczególnie przywiązany. To jest simson schwable, motorower z 1968 roku, czyli w sumie tylko dziewięć lat starszy ode mnie. Dostałem go od wujka żony, jakieś sześć lat temu. To był totalny złom, tyle że prawie zabytkowy. Poświęciłem mu mnóstwo pracy i wygląda świetnie. Cieszy oko, ale nie tylko wyglądem, bo także jeździ, chociaż bardzo rzadko. Nie dlatego, że się psuje zaraz, ale mi go po prostu szkoda eksploatować. To już prawie muzealny okaz.
Postawi go pan w wieży jako eksponat?
Tak zamierzam. I jeszcze mam komara „sztywniaka”, też chyba z lat 60. ubiegłego stulecia. Tu dokładnie nie wiem, bo nie ma już żadnych papierów. To też był złom i też doprowadziłem go do właściwego wyglądu i użyteczności. Co prawda, jeszcze nie jeździ, ale niewiele mu brakuje. Trochę teraz mi czasu brakuje na to, by się nim intensywnie zajmować.
Brak czasu zapewne związany jest z sołecką funkcją? Od kiedy jest pan „głową” Leleszek?
Od 2015 roku.
A co pana podkusiło? Za mało ma i miał pan na głowie?
Nie wiem. Na pewno miałem chęć zrobienia czegoś dla wsi. Człek ze mnie już nie taki młody, ale marzenia ma. Leleszki to turystyczna miejscowość i zależało mi, a właściwie wciąż zależy, by na to miano w pełni zasługiwała. Brakowało godnego oświetlenia, ale już jest. Mamy plażę, wiatę, boisko do gry w siatkówkę, świetlicę wiejską, która co prawda wymaga wiele nakładów, bo to niemal ruina. W ubiegłym roku zrobiliśmy drogę do plaży, chodnik, bo na ten cel przeznaczyliśmy fundusz sołecki. W tym roku złożyliśmy też wniosek do Urzędu Marszałkowskiego na tzw. „mały grant”, bo chcemy zbudować pomost przy plaży. Same Leleszki liczą sobie jakieś 270 mieszkańców, ale latem ta liczba wzrasta do tysiąca albo i lepiej. Jest więc co robić i dla kogo. Jak tak pomyśleć, to naprawdę dużo w Leleszkach zrobiliśmy w ciągu ostatnich pięciu lat. Mogę dołożyć jeszcze oznakowaną ścieżkę pieszo-rowerową, a także to, że z mojej inicjatywy przy plażach, i to nie tylko u nas, ale w całej gminie, poustawiane zostały szalety - „toi-toiki”, dzięki czemu użytkownicy nie „koczują” już w zaroślach. Dużo by mówić...
Mówi pan przede wszystkim w liczbie mnogiej: „zrobiliśmy”...
Bo zrobiliśmy, jako sołectwo. Jest też kilku aktywnych mieszkańców, którzy bezpośrednio angażują się w prace. Mam nadzieję, że liczba osób zaangażowanych będzie rosła, liczę głównie na młodzież. W każdym razie planów związanych z wsią, jej rozwojem, wyglądem też mi nie brakuje. Powoli udaje się je realizować.
Na przykład? Jakie plany?
Chcemy zrobić jeszcze ścieżkę historyczną, dotyczącą wsi. O tym, kiedy i jak powstały Leleszki, jakie były losy samej miejscowości i jej mieszkańców. Coś o ciekawych ludziach z Leleszek pochodzących czy też mieszkających... Moim zdaniem należałoby na przykład zachować dla potomnych historię i losy zmarłej dwa lata temu najstarszej Mazurki – Erny Zientary. Z pewnością w dziejach miejscowości znalazłoby się więcej osób, którym miejscowość, a może i gmina, a może i Mazury, coś pozytywnego zawdzięczają.
Jak pan to wszystko godzi: sołtysowanie, motocykle, szefowanie stowarzyszeniu, pracę zawodową? Dla wielu prowadzenie własnej firmy to już wysiłek ponad normę... Jak na pana tak wielostronne zaangażowanie patrzy rodzina?
Staram się...
To ile godzin dziennie pan śpi?
W dzień nie śpię, tylko w nocy (śmiech). Musi mi wystarczyć 6-7 godzin. Rano do pracy, ale że we własnej firmie, to szereg rzeczy „pobocznych” załatwiam w zakładzie. Czy to dotyczących sołectwa, czy stowarzyszenia. A po pracy... no to już życie nabiera sporego tempa, bo poza wszystkim mam jeszcze dom, działkę, ogródek, szklarnię z pomidorami. Uwielbiam kwiaty, więc mam ich w ogrodzie dużo, a też wymagają pracy i czasu...
No to nie wiem... To dla żony, nie wspominając o dzieciach, już z pewnością czasu pan nie ma...
Staram się...
Wystarczająco? Żona jest zaspokojona?
Przyznam szczerze, że czasem jest raczej bardziej wkurzona na mnie, niż zaspokojona, ale myślę, że już się z tą moją aktywnością pogodziła albo raczej – intensywnie próbuje. Poza tym niektóre z zainteresowań podzielamy, więc dzięki temu jest miejsce, w którym spędzamy czas razem, nawet jeśli jest to... zimna woda. Oboje należymy bowiem do pasymskich morsów. Ubiegły rok był zupełnie szalony, obecny – dzięki pandemii – jest trochę spokojniejszy, bo np. nie ma pracy przy organizacji imprez. Synów mamy dwóch, w wieku szkolnym, więc czy będą też w przyszłości żyli „na wariackich papierach” to nie wiem. Starszy, tegoroczny maturzysta, jest dość spokojny, ale młodszy, 15-latek, ma chyba moje geny, też na miejscu nie usiedzi i już mi motory w garażu rozkręca... Ale na razie się uczą. Ja zresztą też, bo sobie na stare lata umyśliłem skończyć szkołę średnią. Trzeba jakoś dzieciom dorównać.
Psy, koty, króliki, świnki morskie, węże boa...
Aż tak to nie. Mamy tylko dwa psy i dwa koty. Jednego psa dawno temu babcia kupiła na rynku za pięć złotych, drugi, wilczurowaty, jest ze schroniska. Koty też takie bardziej z „odzysku”. Więcej czworonogów i dwunogów w domowym gospodarstwie nie ma, przynajmniej jak dotąd.
Jest coś, czego pan nie używa, nie robi, czym się nie zajmuje?
Nie wiem... Wolę nad tym nie rozmyślać, bo to niebezpieczne. Jeśli wpadnie mi do głowy coś, czym się jeszcze nie zajmuję, to istnieje ryzyko... że zacznę. A na to już z pewnością nie znajdę czasu. Bo jak mam trochę wolnego, to i tak coś wymyślam. Ostatnio zbudowałem sobie mobilną ruską banię, a także mobilną saunę... Nie, nie, większej liczbie zajęć i zainteresowań już nie podołam. Chyba... Pewien nie jestem. Może za dwa lata, po maturze, zacznę jakieś studia? Bo czemu nie!?
Obiektywy.
Zagalopowaleś się z tymi zasługami tylko twoimi , znaczna część tych zasług to waszej radnej.