Czwartek, 28 Listopad
Imieniny: Błażeja, Margerity, Saturnina -

Reklama


Reklama

Prawdziwa czy udawana ekologia? - felieton Leszka Mierzejewskiego


Trochę lata tej jesieni czyli wspominki z wakacji, co jest na czasie i obecnie w modzie, szczególnie na Facebooku - więc i ja powracam do moich letnich wspomnień z wizyty, którą zaplanowałem na kilka godzin, a przedłużyła się do kilku dni. Okazja do odwiedzin nadarzyła się 8 sierpnia b. r., gdy wracałem z pleneru malarskiego w Damnicy.



Po prostu jadąc „szóstką”, za Lęborkiem skręciłem w lewo i po niedługim czasie znalazłem się w objęciach mojego przyjaciela, z którym, w latach 60. XX wieku, uczyliśmy się w gdańskiej szkole budowy okrętów.

 

On po edukacji wrócił na ojcowiznę i zgodnie z tradycją rodzinną przejął po ojcu zawód rybaka bałtyckiego. Miejscem jego pracy był stalowy kuter o długości 20 m, napędzany silnikiem spalinowym o mocy 300 KM. Z tym, że od 10 lat ze względu na wiek i ograniczenie limitu połowów, jest już emerytem. W latach 80. ubiegłego wieku, gdy był szyprem, podstawą bałtyckiego rybołówstwa były połowy dorszy.

 

W Polsce łowiono rocznie ponad 120 tys. ton dorsza! Coraz gorsze warunki środowiskowe oraz intensywna eksploatacja doprowadziła do zapaści. Po 10 latach łowiono już tylko nieco ponad 25 tys. ton, a dziś połowy są całkowicie wstrzymane. Za dobrych czasów dorsz osiągał 1,5 m długości i dożywał 25 lat. Dziś ryba osiąga średnio 30 cm, a populacje w Morzu Bałtyckim są na najniższym poziomie w historii.

 

Aktualnie ponad 95 proc. wszystkich połowów na Morzu Bałtyckim stanowią szproty, śledzie i flądry. Z tym, że w tak małym akwenie, oprócz naszych rybaków, łowi dziewięć otaczających Bałtyk krajów: Niemcy, Dania, Szwecja, Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa oraz Rosja. Nie widzieliśmy się z przyjacielem szmat czasu, więc nasze spotkanie było więcej niż radosne. Zwierzył mi się, że 10 lat wstecz przeistoczył swój kuter na statek wycieczkowy i jeszcze przez 5 lat pływał po Bałtyku.

 

Teraz jego najstarszy syn przejął interes i prowadzi rejsy wycieczkowe. Są to krótkie, kilkugodzinne wyprawy, które pozwalają turystom obejrzeć polskie wybrzeże z zupełnie innej perspektywy. Płynąc z jego synem, przekonałem się, że można doświadczyć wspaniałego uczucia, wypływając na pełne morze. Napawałem się widokami plaż od strony morza, oraz rozciągającymi się nad nimi klifami.

 

Starszy syn, jako spadkobierca kutra, pobudował się w tej samej miejscowości i poszedł na swoje. Drugi, młodszy, po studiach pozostał w Gdańsku i tam założył rodzinę. W dużej rybackiej chałupie pozostał samotnie mój przyjaciel, bo żona zmarła mu nagle, gdy przeszedł na zasłużoną emeryturę. Więc mój druh, mający niską emeryturę (bo jako samozatrudniający się, płacił najniższe składki do ZUS), ale posiadający sporo zaoszczędzonej gotówki, parę lat wstecz wpadł na pomysł, by odnowić wielki dom, urządzić oddzielne pokoje z łazienkami i przyjmować letników.

 

Po prostu zaplanował urządzać ekologiczne wczasy w agroturystycznej nadmorskiej chałupie, żeby letnicy cieszyli się morskim powietrzem i wiejskimi luksusami. Jak zaplanował, tak uczynił. Trafił w sedno, bo ekologia była, jest i będzie w modzie. Nawet przypomniałem sobie mój stary humor o mieście Szczytno, jak nasi radni postawili też na ekologię.

 

Lokalizacja domu również go zobowiązywała, bo mieszka w środku przyrodniczego terenu: sosnowy las i piaszczyste wydmy na rzut kamieniem. Młodszy syn zareklamował go na stronie internetowej i w prasie.

 

Nawet wydał mu folder: „TERAPIA MORZEM” - klimat, piasek, woda morska, algi, poranny rozruch na piaszczystej plaży! Do tego dodał: spacery brzegiem morza z kijkami nordic walking. Wszystko przeciw chorobom dróg oddechowych, schorzeniom o podłożu reumatycznym, chorobom endokrynologicznym, jak choroby tarczycy, leczeniu osteoporozy, stanach obniżenia odporności, stanach wyczerpania fizycznego, przewlekłym stresie, niektórych chorobach psychicznych, i schorzeniach dermatologicznych: łuszczyca, grzybica, dolegliwościach bólowych kręgosłupa o charakterze przewlekłym czy problemach z cerą.


Reklama

 

Do tego jeszcze TERAPIA LASEM czyli kąpiele leśne bazujące na sąsiedztwie sosnowego lasu położonego tuż u brzegu piaszczystych wydm. Przeszło to najśmielsze oczekiwania. Turyści zaczęli rezerwować wszystkie miejsca noclegowe z wyprzedzeniem na pół roku. - Na początku zamawiałem jedzenie poprzez catering. Pomagała mi we wszelakich pracach emerytowana sąsiadka z mężem - wtajemniczył mnie przyjaciel. - Na miejscu wczasowicze dowiadywali się, że serwowane ryby są złowione przez pobliskich rybaków, co gwarantuje świeżość produktu, a mleko dowożone jest od krowy z pobliskiego gospodarstwa, że posiadam teren zielony tj. ogród w sosnowym lesie, gdzie rosną wszelakiego rodzaju warzywa, jak marchew, cebula, rzodkiewka.

 

Że posiłki podawane są w małych porcjach, aby nie marnować jedzenia, a goście żeby mogli posmakować jak największej ilości ich regionalnych potraw, a także aby każdy mógł dołożyć kolejnej porcji ekologicznej strawy, jeśli ma ochotę, a nie zostawiać na talerzu niedojedzonej zbyt dużej ilości. Wówczas fama o super ekologii poszła nawet za granicę i mogłem rozwinąć interes poprzez zatrudnianie obsługi i dostawienie czterech samodzielnych domków letniskowych, całorocznych, bo z ogrzewaniem.

 

Biznes kwitł, a ja z rybaka przeistoczyłem się w biznesmena. W międzyczasie zatrudniam u siebie rodzinę z Ukrainy, od trzech lat mieszkającą w Polsce: ona, super dobra kucharka, smacznie gotująca potrawy. Mąż we wszystkim jej pomaga w kuchni. Starszy syn, to złota rączka, wszystko naprawia i ulepsza w moim obejściu. Moi synowie z zazdrością patrzą na złotodajną żyłę złota, a młodszy już napomknął o powrocie na ojcowiznę. Wszystko to mnie śmieszy - uśmiechnął się mój druh.

 

-Turyści z wielkich miast myślą, że my tu żyjemy jak za króla Ćwieczka. Przecież ten ogródek z warzywami, to zwykła fikcja! Wyrwał z ziemi i pokazał mi rachityczną marchewkę. - To jest cała nasza ekologia! - wyszeptał. - Przecież na tych piaskach nic porządnego nie wyrośnie, jedynie nać dobrze wybujała i cieszy oko turystów. Zobaczyłem na własne oczy marchewkę niczym mysi ogonek, poobgryzaną przez ziemne pędraki.

 

- Faktem jest, że niczym tego nie pryskam, żeby było ekologicznie, więc ogródek był, jest i będzie dekoracją. Raz na dwa tygodnie jeżdżę do marketu, gdzie kupuję dorodne warzywa, z którymi nie muszę się dzielić z pędrakami. W mojej chłodnej piwnicy zgromadziłem zapasy ze sklepów i wciąż udaję, że to wyroby miejscowych gospodarzy, jak choćby wędliny własnoręcznie robione i wędzone dymem z wiśni.

 

O jajach mówię, że pochodzą od najlepszych w okolicy niosek. Goście święcie wierzą w ekologiczną żywność i regionalne potrawy, więc rozochociłem się i uznałem, że nikłe oszustwa nikomu nie szkodzą! Wręcz przeciwnie, wszystkich usatysfakcjonowałem najadaniem się do syta. Z czasem doszło do tego, że letnicy Ukrainkę biorą za Kaszubkę. Ser czy twaróg z Kauflandu mylą z wyrobem własnym, twierdząc, że przez nich konsumowany jest idealny. Na pierogi z marketu również mówią, że to tutejsze, bo czują smak mąki z naszego młyna. Najwięcej roboty mamy z jajami, gdy na śniadanie lub kolacje są serwowane w skorupkach. Wówczas sklepowe musimy przemywać octem, żeby usunąć pieczątki.

 

Smakują wtedy niczym podebrane prosto od kury. Musiałem też odszukać starą emaliowaną bańkę na mleko. Była poobijana, ale to dodało ekologiczności. Z jedynym gospodarzem w okolicy, który trzymał dla swoich potrzeb krowę, uzgodniłem, że mleko jest od niego, a sam skoro świt jeżdżę co drugi dzień po mleko do sklepu.

Reklama

 

W drodze powrotnej przelewam je z kartonów do bańki. Co za radość, gdy mnie z tym mlekiem zobaczą, a później nim się raczą w postaci omletów, naleśników czy mlecznej kawy! Od niedawna wkurza mnie mój starszy syn, gdy wpada do mnie, żeby dobrze podjeść. Zdarza się to, gdy na morzu sztorm, lub niepomyślna pogoda. Zawiesza wówczas rejsy wycieczkowe i mnie nawiedza. Zaczął zaglądać do śmietnika szukając kartonów po mleku, bo raz wypatrzył takowe i zarzucił, że dajemy wczasowiczom nieekologiczne mleko.

 

- Ale tłuste – broniłem swoich racji. - A jaja dajecie też ze sklepu​? – dopytywał się. - Widziałem sklepowe z których Ukrainka robiła jajecznicę. Widziałem też sklepowe siatki po warzywach – wykrzykiwał mi rodzony syn. - Więc nie jedzcie tych okropnych produktów sklepowych, wyrwijcie sobie warzywka z mojego ogródka, idźcie do sąsiada po mleko i jajka, zróbcie sobie własnoręcznie wędliny i uwędźcie na naszym strychu na wiśniowych drewkach… - krzyczałem zdenerwowany, bo to była moja riposta.

 

Syn z synową popatrzyli na mnie zaskoczeni i odrzekli z anielskim spokojem: - Tatusiu kochany, ależ nam jedzenie serwowane przez Ukrainkę nadzwyczaj smakuje, bo kuchnia ukraińska w wielu aspektach jest podobna do naszej kaszubskiej. Dania są treściwe, aromatyczne i smakowite. Najadamy się do syta, a dzieci codziennie krzyczą, że chcą do dziadziusia na obiad. Kuchnia ukraińska jak kaszubska nosi miano chłopskiej, bowiem dania przygotowywane są z płodów miejscowych rolników.

 

Przepadamy za barszczem ukraińskim, za kotletem po kijowsku, za dynią na mleku, za zupami grzybowymi, za mięsem, które potrafi tylko ona przyrządzać z gęsiny czy z kaczek! Nie do przebicia są jej ziemniaki, różnego rodzaju kasze, ryże czy makarony. Na uspokojenie powiem ci tato, że dostarczane do naszego marketu wyroby mięsne oraz warzywa i owoce pochodzą z gospodarstw ekologicznych, a grzyby pochodzą z naszego boru, natomiast ryby z naszego Bałtyku.

 

Zresztą u mojego przyjaciela w stołówce (po kaszubsku w jadłodajniô) widnieje na ścianie napis po kaszubsku, i pod spodem po polsku: ...chcesz być zdrowy jak rydz, to spożywaj minimum 2 razy w tygodniu ryby, w tym co najmniej 1 raz tłuste ryby morskie… Wracając do Szczytna jechałem przez Kaszuby, gdzie na każdym kroku widziałem ekologię: dziesiątki prądotwórczych wiatraków na polach, wszędobylskie polowe panele słoneczne, na dachach panele fotowoltaiczne, przydomowe elektrownie domowe!

 

Tylko nie widziałem tradycyjnych zagród rolnych, takich wsi spokojnych, wsi wesołych. Już bezpowrotnie znikły stajnie, stodoły, wiaty, wiatraki i chaty. Nie dostrzegłem na polach klasycznych robót, jakie wykonywało się za moich młodych lat! Zresztą, teraz nowoczesnym sprzętem rolnym prace polowe robi się w kilka godzin. Ale, o zgrozo, jeżeli w takim tempie będą rosły wydatki na obronność, jak obecnie - to niedługo orać będziemy za pomocą czołgów, siać z helikopterów, a chleb oglądać na monitorach.

tekst Leszek Mierzejewski

e-mail: leszek.mierzejewski@gazeta.pl

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama