Trwający już wieki lockdown, poza innymi niezbędnymi dolegliwościami, uzmysłowił nam, jak istotne stało się w ostatnich latach korzystanie z otwartej sieci gastronomicznej. Z restauracji, kawiarni, barów, jak i coraz bardziej popularnych stołówek serwujących dania obiadowe. Pozostało tylko korzystanie z dań na wynos, a to już nie to. Nawet gdy mieszka się w centrum miasta i dosłownie o parę kroków mam kebeb, bar wietnamski, pizzerię, trzy stołówki, trzy restauracje więc jest z czego wybierać.
Czyli zajrzeć tam w biegu z maską na gębie, zamówić co trzeba, zrobić w oczekiwaniu mały spacerek po czym zatargać danie do domu i spożyć przy własnym stole. Fakt, głodny człowiek nie chodzi, ale wielkiej finezji kulinarnej w tym nie ma. A chciałoby się usiąść przy stoliku z kimś sympatycznym, pogadać, przekąsić czy wypić przynajmniej dobrą kawę pod smaczny wypiek… Ech, łza się w oku kręci. Łapię się na tym, że coraz rzadziej korzystam z tych dań „na wynos”.
Wolę wpaść do sklepu (dobrze, że ciągle otwarte), pobuszować między półkami i ladami chłodniczymi, znaleźć coś oryginalnego i samemu przygotować smaczne danko pod gust swój i domowników. Chociaż tutaj też pandemia ma, jak dla mnie, kolejną złą stronę. Jestem w domu w mięsożernej mniejszości, więc możliwość zjedzenia czegoś bardziej konkretnego stała się w ostatnich miesiącach bardzo ograniczona. Samo używanie takich słów jak golonka, schabowy, zrazy czy tatar naraża przynajmniej na spojrzenia pełne pogardy i politowania dla tak zdegenerowanych i przyziemnych gustów kulinarnych.
Gdy knajpki były otwarte, to wpadł człowiek od czasu do czasu gdzie trzeba, wrzucił na ruszta coś konkretnego i było pięknie. Szczególnie w towarzystwie cichego wspólnika tak niecnych czynów, jakim jest też mięsożerna na szczęście wnuczka. Taki solidny tatarek z widokiem na jezioro w towarzystwie młodej damy apetycznie pałaszującej nasz wspólny przysmak to przecież coś wspaniałego. Do tego młodzież wciąga podwójny soczek jabłkowy, a dziadek kufelek czegoś z pianką.
Oby to jak najszybciej wróciło. Zaczynam się jednak obawiać, jak długo jeszcze właściciele lokali gastronomicznych będą w stanie tę prohibicję wytrzymać. To, co oglądam w mediach, to masakra. Co bardziej zdeterminowani idą na całość i uruchamiają działalność narażając się na dotkliwe sankcje. Z wielką przykrością, ale tego nie pochwalam.
Szczególnie, gdy dotyczy to różnego rodzaju klubów, gdzie w ścisku bawią się w oparach covidowych cząsteczek, setki głównie młodych ludzi. I właściciele tych przybytków, i ich goście strzelają w stopę sobie i nam wszystkim. Albo naprawdę chcemy zepchnąć zarazę do podziemia, albo udajemy sami się oszukując.
Mamy też inny jeszcze skutek tej epidemii. Koronnym argumentem wszelkiej maści wegetarian i wegan prawdziwych i udawanych jest prawdopodobna praprzyczyna zarazy, którą ma być przeniesienie się wirusa ze zwierząt na ludzi. Miało to mieć miejsce na chińskich targowiskach. Wcale bym się temu nie dziwił. Byłem kiedyś na takim zwierzęcym targowisku w Kantonie, podobno największym na świecie. Coś faktycznie potwornego.
Setki tysięcy najróżniejszych zwierzaków, w tym takich, o których bym nigdy nie przypuszczał, że można je jeść, stłoczone w klatkach w potwornym upale. Rzadko zdarza mi się tak długie szorowanie pod prysznicem jak wtedy, gdy stamtąd wróciłem. Jakim cudem zaraza nie wybucha tam co drugi dzień, to tylko chyba efekt nabytej od wieków stadnej odporności. Przez parę dni niespecjalnie miałem ochotę nawet na pyszne chińskie dania.
Tym bardziej, że jakiś czas wcześniej trafiła mnie inna chińska zaraza. Wrodzone łakomstwo kazało mi gdzieś nad ranem na pekińskiej ulicy zjeść dwa czarne jaja gotowane w sosie sojowym. Pyszne to było, ale nie na mój, podobno odporny na wszystko, żołądek. O skutkach pisać nie będę, a uratował mnie wieczór w tamtejszym barze i intensywna kuracja niezawodnym na takie dolegliwości szkockim lekarstwem. Kiedyś mogliśmy się nie przejmować, że gdzieś tam, odległe o tysiące kilometrów, są miejsca, w których taka czy inna zaraza musi wybuchnąć. Globalizacja dzisiejszego świata spowodowała, że żyjemy w tej samej wiosce i katar na jednym jej końcu szybko może się zmienić w śmiertelną grypę na drugim.
Ćwiczymy to na tak wielką skalę po raz pierwszy w historii. Możemy tu sobie ponarzekać na konieczne ograniczenia, na zakaz wesołych posiedzeń w restauracji czy plotek przy kawiarnianym stoliku. Jako niepoprawnego łasucha boli mnie to cholernie, ale gdy przypomnę sobie z ilu znajomymi mi osobami nie będę już mógł tam się nigdy spotkać, to zaciskam zęby. Przetrwamy!
Wiesław Mądrzejowski (wiemod@wp.pl)
Szanowna Redakcjo! Mieszkańcy Gminy Dźwierzuty, wspierający uczciwość aktualnego wójta, pana Dariusza Tymińskiego, pragną poznać imiona i nazwiska osób i merytoryczną podstawę ich rzekomego niezadowolenia. Powyższy artykuł wykazał jedynie daleko idące szykany, a to już podlega pod paragraf. Pan Tymiński piastuje stanowisko wójta, więc jest osobą publiczną. Zostało naruszone jego dobro osobowe uczciwego człowieka. Czekamy na dalszy ciąg dywagacji.
Wiesława Kowalewska
2024-11-23 13:26:27
Jak wielu ojców ma ten sukces????
Tytus
2024-11-23 09:07:21
Czyżby Wójt zaczął zrywać się z paska?
Mieszkaniec
2024-11-22 20:35:39
Przecież to proste zatrzymać się rozejrzeć i przejechać nie zatrzymasz się to cię zdmuchnie z torów a jak są światła to jest super i pewno jest znak stop który większość olewa
Wąski
2024-11-22 19:52:26
I to się liczy, przynajmniej część młodych zostanie
Gość
2024-11-22 14:48:55
Poza tym dobre drogi dają impuls do rozwoju miast.
Gabi
2024-11-22 14:45:17
Art. 261 Dz. U Prawo wodne obowiązujące w Polsce. Wszystkie grunty wodne morza, rzek, jezior stanowią własność Skarbu Państwa, a w tym pas służebności publicznej obowiązuje od lat x do dzisiaj. Posunięcie bardzo sprytne, lecz niezbyt kulturalne i inteligentne. Zapewne amator dzikiego połowu ryb... nie na wędkę.
Wiesława Kowalewska
2024-11-21 11:35:56
Wydaję mi się, że,,ślizganie,, będzie frajdą dla dzieciaków w tak nie zapomnianej do końca ich życia atmosferze świąt.Oczywiście miasto musi odpowiednio lodowisko udekorować.
Warchol
2024-11-20 13:46:48
Ciekawe , co powiecie , gdy za kilka lat subwencje ekologiczne traktowane obecnie jako \"marchewka\" zostaną obcięte ,lub wycofane z uwagi na biedę budżetową.?
Andrzej
2024-11-20 10:35:58
Mam pewną wątpliwość. Otóż jak dotrzymują słowa politycy wszystkich opcji już wiemy. Czy ktoś bierze pod uwagę fakt ,że przy obecnej mizerii Budżetu, a przyszłość może być jeszcze czarniejsza , subwencja ekologiczna zostanie okrojona lub zlikwidowana.? A Park zostanie ,ze wszystkimi tego konsekwencjami. Następni politycy powiedzą: Sorry- to nie ja obiecywałem. Sam jestem leśnikiem i leży mi na sercu ochrona przyrody, ale jestem przeciwny , aby ludzie z Warszawy z 7-go piętra w bloku \"urządzali\" życie tubylcom -czasem wbrew ich woli. Podejście obecnego kierownictwa Ministerstwa Klimatu nie wskazuje na analizę przyszłych skutków swoich planów. Przepraszam za porównanie ,ale najbardziej mi się to kojarzy z \"Rewolucją kulturalną \"w Chinach. Co z tego wyszło ,ludzie interesujący się historią i polityką wiedzą. Pozdrawiam.
Andrzej
2024-11-20 10:26:15