Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Misjonarz z Brazylii został proboszczem w Gawrzyjałkach, co mówi o śmierci?


Każda śmierć to ludzka tragedia – mówi ksiądz Zdzisław Nurczyk, nowy proboszcz parafii w Gawrzyjałkach, który ponad 30 lat spędził na misji w Brazylii. - To temat trudny nawet dla księży. Ktoś odchodzi, umiera, czujemy stratę, pustkę, strach... a z natury każdy z nas chce żyć wiecznie. Jednak ta przemijalność łazi za nami, jak cień, którego nie jesteśmy w stanie się pozbyć. Listopad jest szczególnym miesiącem w kontekście śmierci. Dla wielu osób to powtórka cierpienia po utracie ukochanej osoby, dziecka, rodzica, przyjaciela...


  • Data:

Ksiądz Zdzisław Nurczyk do parafii w Gawrzyjałkach trafił z początkiem lipca. To rocznik 1954. Urodził się dokładnie 19 maja w Piszu. Święcenia kapłańskie przyjął 12 czerwca 1982 roku. Ukończył Seminarium Misjonarzy Świętej Rodziny w Kazimierzu Biskupim koło Konina. Przez ponad 30 lat posługiwał w Brazylii.

 

 

Zacznijmy tę rozmowę tradycyjnie, od pytania: jak ksiądz został księdzem?

 

(śmiech) Właściwie to sam nie wiem do końca. Jedyne, co mnie interesowało za dzieciaka w kościele to były kazania. Z liturgii byłem bardzo słaby, a to, co działo się na ołtarzu, w ogóle mnie nie ciekawiło. Ale byłem na każdej mszy, gdy do naszego kościoła przyjeżdżali misjonarze. Słuchałem ich słów z wypiekami na twarzy. Mieli mocne głosy, wiedzieli o czym mówią. Byli autentyczni. I to mnie w kościele pociągało. Nie bardzo przepadałem za proboszczami, zresztą nadal tak trochę jest (śmiech).

 

Mimo że sam jest ksiądz proboszczem?

 

Tak. Nawet swoich parafian poprosiłem, aby zwracali się do mnie ksiądz Zdzisław, a nie księże proboszczu.

 

Skąd ten uraz?

 

Kurcze, sam nie wiem. Myślę, że dlatego, że wielu proboszczów zamieniło się w takich urzędników kościelnych, a nie kaznodziejów, którzy przez swoją postawę i słowo przybliżają ludzi do Boga. Brakuje mi w nich tej mocy. Tej, którą widziałam jako mały chłopiec u kaznodziejów misyjnych. Kiedyś do kościoła w Mikołajkach, gdzie jako dziecko mieszkałem, przyjechali księża misyjni z Brazylii. Był tam taki jeden, który mówił tak autentycznie, z taką wiarą... To chyba wówczas coś stało się z moim sercem, że zapragnąłem zostać misjonarzem. Byli naprawdę wybitni.

 

Dlatego młody Zdzisław wybrał Seminarium Misjonarzy Świętej Rodziny?

 

Dokładnie tak. Co prawda formacja trwała rok dłużej niż w zwykłym seminarium, ale miałem większą pewność, że trafię na misje.

 

Pierwsze parafie były jednak w Polsce?

 

Tak. Przeniosłem się do diecezji warmińskiej, bo dostałem obietnicę, że wyślą mnie na misję. Ale moją pierwszą parafią była ta w Złotowie, potem były Bartoszyce. Ale już wówczas działałem w takiej grupie rekolekcyjno-misyjnej i jeździłem po Polsce z wytrawnymi kaznodziejami. Miałem od kogo się uczyć (śmiech). W Bartoszycach miałem też znakomitego proboszcza, księdza Mieczysława Szablę. Miał w sobie to coś. W międzyczasie załatwiałem sprawy formalne związane z wyjazdem do Brazylii.

 

Czemu akurat Brazylia?

 

Jakoś tak Bóg pokierował.

 

Kiedy udało się wyjechać?

 

Ruszyłem w drogę dokładnie 11 czerwca 1990 roku. To była podróż przez Rzym, pociągiem. W Rzymie czekaliśmy 3 tygodnie na bilety lotnicze. Miałem wówczas możliwość rozmawiania z Janem Paweł II. Było to niesamowite doświadczenie. Ale po raz pierwszy spotkałem Jana Pawła II w 1981 roku. Było to kilka miesięcy po zamachu na jego życie. Jechałem wówczas z grupą osób do Rzymu rowerem z Polski. Gdy papież dowiedział się o nas wyszedł na balkon z kliniki, aby nas pobłogosławić i powiedzieć parę słów. Byliśmy tam w lipcu. Jadąc przez Wiedeń dotarła do nas informacja, że papież ponownie trafił do kliniki Gemelli, bo w kuli, która go postrzeliła, miała znajdować się trucizna. Czy ta informacja została potem potwierdzona, nie wiem, bo nigdy się tym nie interesowałem jakoś szczególnie.

 

Z Rzymu do Brazylii poleciał ksiądz samolotem, sam?

 

Zostałem tam skierowany z innym księdzem misjonarzem. W Rio de Janeiro wylądowaliśmy o 7 rano. Niestety, tam nikt na nas nie czekał. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ja byłem zero z portugalskiego, a mój kolega, który przeszedł roczny kurs, tak się zestresował sytuacją, że całkowicie zapomniał języka w buzi. Po paru godzinach czekania przypomniało mi się, że mam numer z kurii do kontaktu z kimś tu na miejscu. Skleciłem parę zdań po angielsku na kartce. Zadzwoniłem. Odebrała jakaś kobieta. Trochę mnie to zdziwiło. Przekazałem jej wiadomość, a koledze powiedziałem, że wszystko załatwione i ktoś tu zaraz po nas przyjedzie.


Reklama

 

Przyjechali?

 

Czekaliśmy kolejnych kilka godzin. Nikt się nie zjawił.

 

???

 

Miałem jakiś namiar na księdza Mateusza Polaka, który mieszkał w stolicy Brazylii. Zadzwoniłem do niego. Przyjechał po nas. Powiedział nam, że tydzień wcześniej kościół w Rio de Janeiro zmienił numery telefonów. Okazało się, że zadzwoniłem do prywatnej kobiety, a myślałem, że może to jakaś siostra zakonna. Dlatego nikt po nas nie przyjechał (śmiech).

 

Ale w końcu udało się dotrzeć na miejsce?

 

Kilkadziesiąt godzin później niż planowaliśmy, ale tak. Trafiliśmy najpierw na trzymiesięczny kurs języka portugalskiego. Potem do parafii.

 

Jak wypadło wyobrażenie pracy na misji w zderzeniu z rzeczywistością?

 

To były moje najlepsze lata kapłańskie. Fantastyczna praca. Bardzo trudna, nieprzeciętnie ciężka, ale dająca wspaniałą motywację. Coś fantastycznego.

 

Gdzie ksiądz posługiwał?

 

Najpierw była Santana do Garambeu, potem Olaria. Mnóstwo wioseczek, ogromne odległości. Miałem 24 miejscowości do objechania. A pomiędzy nimi odległości nawet 200 km. Byłem w ciągłym ruchu.

 

Brazylia aż tak borykała się z brakiem księży?

 

To 220-milionowy kraj, w którym w tamtym czasie było 13 tysięcy czynnych księży. Dla przykładu Polska 40 milionów ludzi i 25 tysięcy księży. Brazylia terytorialnie jest większa 26 razy.

 

Jakie dostrzegł ksiądz różnice w kościele polskim i brazylijskim?

 

W tym brazylijskim jest entuzjazm, radość. W Polsce mamy kościół smutasów. Po powrocie nie bardzo mogę się do tego przyzwyczaić (śmiech). Brazylijczycy mają ogromny temperament, jest tam też ogromne zaangażowanie świeckie w duszpasterstwo. To naprawdę fantastyczne. W Polsce procesja na Boże Ciało to jedna msza i trzech księży, w Brazylii trzy procesje, trzy msze i jeden ksiądz, a odległości pomiędzy wsiami nawet grubo ponad 100 km.

 

A Mazury? Jak wypadają na tym tle?

 

Mazury to moja miłość (śmiech). Ale nie da się ich porównać z Brazylią. Pracowałem tam w górach, na wyspach, na oceanie... Ta różnorodność dawała mi też ogromną energię i chęć do pracy. Inna rzecz, że byłem wiele lat młodszy (śmiech). Pracując na wyspach miałem specjalną motorówkę, aby docierać do wiernych. Ale jako że po prawdzie jestem chłopak z Mazur, Pisza, Mikołajek, to woda była dla mnie doskonałym miejscem. Miałem też takiego zwierzęcego przyjaciela, psa Maćka, który ze mną wszędzie podróżował.

 

Ile lat ksiądz spędził w Brazylii?

 

Z niewielkimi przerwami łącznie 30.

 

Co sprawiło, że wrócił ksiądz do Polski?

 

Początkowo nie było w ogóle takiego planu, by wracać. Miałem spędzić tu jedynie urlop. Ale pandemia wszystko pokrzyżowała. Nie miałem jak wrócić do Brazylii. Przepadł mój bilet. Potem próbowałem jeszcze przenieść się nad Amazonkę. Chciałem pojechać do zaprzyjaźnionego księdza. Ale niestety, też nie wyszło. Najwyraźniej Pan Bóg miał wobec mnie inny plan. Zostałem w Polsce. Trafiłem do Mrągowa, jako rezydent. Potem dostałem dekret i skierowanie do pracy w Gawrzyjałkach.

Reklama

 

Jest tu ksiądz od lipca, jak minęły te pierwsze miesiące?

 

Myślałem, że będzie mi trudno tu się zaaklimatyzować, ale na szczęście trafiłem na wyjątkowych parafian. Doskonale się dogadujemy. Moja parafia to kilka wsi: Gawrzyjałki, Olszyny, Biały Grunt, Konrady, Jerominy. Widzę, że mieszkańcy są mocno zaangażowani. Bardzo się z tego cieszę, bo wspólnie można zrobić naprawdę wiele.

 

A jakie ksiądz ma hobby prywatnie?

 

Teatr. Piszę i wystawiam sztuki. Tak było w Brazylii. Stworzyłem tam nawet taką grupę teatralną. Były spektakle nawet z ponad 100 aktorami i statystami. Były to idealnie dopracowane przedsięwzięcia. Nagłośnienie, oświetlenie. Całe przedsiębiorstwo niemal (śmiech). Naprawdę fajny czas. Były sztuki kościelne, ale i świeckie. Uwielbiałem też piłkę nożną. Jako młody chłopak miałem ksywkę Pele. A to za sprawą meczu Mikołajki – Stawek. Przegraliśmy 2:8, ale to ja strzeliłem te dwa gole, a jednego jak sam wielki Pele (śmiech). Kibicowałem zawsze Górnikowi Zabrze. Trzecim hobby jest oczywiście żeglarstwo.

 

Myślę że do tematu Brazylii wrócimy jeszcze w innej naszej rozmowie, księże Zdzisławie. Ale dziś chciałbym jeszcze zapytać o jedno. 1 i 2 listopada. Wszystkich Świętych i Zaduszki. Ostatnie dwa lata były bardzo smutne w naszym powiecie. Umierało naprawdę mnóstwo ludzi. Dodatkowo był to czas pandemii, kiedy ludzie nie mieli szans, aby być przy swoich bliskich w szpitalach. Rodzice, dzieci, przyjaciele, odchodzili w samotności. Pisaliśmy o samobójstwach młodych ludzi... Co ksiądz powiedziałby osobom, które straciły kogoś, kogo kochały?

 

Każda śmierć to ludzka tragedia. To temat trudny nawet dla księży. Ktoś odchodzi, umiera, czujemy stratę, pustkę, strach... a z natury każdy z nas chce żyć wiecznie. Jednak ta przemijalność łazi za nami, jak cień, którego nie jesteśmy w stanie się pozbyć. Listopad jest szczególnym miesiącem w kontekście śmierci. Dla wielu osób to powtórka cierpienia po utracie ukochanej osoby, dziecka, rodzica, przyjaciela... W takich momentach trudno o dobre słowa. Ważna jest obecność. Modlitwa, rozmowa z Panem Jezusem, Bogiem to naprawdę dobre rozwiązanie. On nas naprawdę słyszy. Wiem, że wiele osób, które przeżywają stratę bliskiej osoby mówi, że czują Jego obecność. Listopad na pewno powoduje zadumę. Potęguje smutek, że kogoś, kogo kochaliśmy, nie ma już fizycznie wśród nas. Ale to też dobry czas, aby pomodlić się za duszę osoby zmarłej. Tu na ziemi, za naszego życia, w ten sposób możemy pomóc jej dostać się do raju. To naprawdę ważne. Zachęcam do tego. Nawet te osoby, które nie wierzą. W Brazylii ten czas też był dość smutny, mimo że ludzie są tam weselsi. Gdy odchodzi od nas osoba, która przeżyła wiele lat i umiera, naturalnie ten ból jest mniejszy. Gdy umierają dzieci, osoby młode, trudno nam to zrozumieć. Chyba nie znam dobrych słów, aby pokrzepiły taką stratę. Tu trzeba czasu. Ale wiem, że im jest się bliżej Boga, Pana Jezusa tym łatwiej. Francuski filozof egzystencjalista Jean-Paul Sartre powiedział, że życie jest absurdem, bo człowiek rodzi się po to, aby umrzeć. To nasza ziemska perspektywa. Ta boska jest zupełnie inna. Życie tu, to tylko krótki przystanek. Liczy się to życie wieczne, gdzie wszyscy się spotkamy. Oby w niebie.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama