Indywidualny Mistrz Polski, kilka innych tytułów, niezliczona liczba pucharów, dowodzących sukcesów przy zielonym stoliku – to główne sportowe osiągnięcia Janusza Borowińskiego. Nie oznacza to jednak, że zajmuje się on wyłącznie grą w karty. Rozmawiamy o innych jego zawodowych (kiedyś) i prywatnych (obecnie) zajęciach, ale – oczywiście – nie tylko.
W Szczytnie jesteś od 1973 roku czyli 45 lat. A wcześniej?
Można powiedzieć, że pochodzę z centralnej Polski. Dokładnie z miasteczka o nazwie Jeżów, kilkadziesiąt kilometrów od Łodzi. Tam się wychowywałem aż do ukończenia wtedy jeszcze 7-letniej podstawówki. I tam, w pierwszym roku nauki odkryto we mnie talent. Bo pani kazała dzieciom coś zaśpiewać. I dzieci śpiewały, a to: „Wlazł kotek na płoitek”, a to „Stary niedźwiedź mocno śpi”. A ja się w radio nasłuchałem ówczesnego przeboju „Bela, bela donna, wieczór taki piękny” i zaśpiewałem. W ten sposób zacząłem swoją edukację od zdobycia sławy muzycznej w całej szkole. Przyszłość jednak pokazała, że nie zostałem gwiazdą estrady.
Bo raczej masz talenty w kierunkach tzw. ścisłych...
O, ten „talent” też we mnie odkryła pani w pierwszej klasie. Bo miałem starsze rodzeństwo. Przyglądałem się, jak starsza o pięć lat siostra odrabiała lekcje, to się z automatu uczyłem i zapamiętywałem. Więc jak w szkole były zajęcia z matematyki, to ja zawsze wiedziałem jaki jest wynik, bo pamiętałem. Czytać też już właściwie umiałem, więc nie za bardzo miałem co w szkole robić, przynajmniej na początku. Ale wtedy, jak się już zyskało u nauczycieli tzw. dobrą opinię, to właściwie nie trzeba było nic robić...
W średniej szkole też było tak łatwo?
Rodzice uznali, że zasługuję na dobrą szkołę i wysłali mnie do Warszawy, do ogólniaka z językami obcymi wykładowymi: niemieckim i angielskim. Zacząłem w 1964 roku. Zdałem egzaminy, kazano mi wybrać język, a ja z podstawówki znałem tylko rosyjski, też tak mniej więcej. Postawiłem na niemiecki, chociaż nie miałem o nim pojęcia. Ale szybko dorównałem kolegom, bo tu już w grę wchodziła ambicja.
Ale studiów językowych nie podjąłeś?
No nie. Przecież „od małego” byłem dobry z matematyki, więc wybrałem ekonometrię, czyli inaczej mówiąc matematyczną ekonomię. Chociaż wcale nie było to proste, bo jeszcze krótko przed maturą nie wiedziałem, co wybrać. Chodziłem więc do biblioteki i czytałem podręczniki wymagane na różnych kierunkach. Chodziła mi po głowie chemia, ale trafiłem na podręczniki z ekonomii. Ostatecznie więc na nią padło. Później jednak, po pięciu latach, zaczęło się trochę trudniej, bo pojawiło się pytanie: co i gdzie robić dalej.
I dalej pojawiło się Szczytno?
Trzeba pamiętać, że wtedy obowiązywał jeszcze system tzw. planowego zatrudnienia, bo ludowa ojczyzna uważała, że każdy absolwent wyższej uczelni musi się za tę swoją wiedzę i dyplomy odwdzięczyć. Propozycji było sporo do wyboru, w całym kraju, ale wtedy akurat na uczelni pojawił się mój późniejszy kolega ze szczycieńskiej uczelni i namawiał nas do tego, byśmy zostali wykładowcami w milicyjnej szkole. Zachęta była jednoznaczna i nie do odrzucenia: zarobki tu były dwa razy wyższe niż w jakimkolwiek innym miejscu. Nie bez wpływu było i to, że gwarantowano szybko mieszkanie, a ja już byłem żonaty.
I „dzieciaty”?
Wtedy jeszcze nie. Obaj synowie to już tutejsza „produkcja”.
I masz powód do dumy. Artur, jeden z twoich synów jest szefem na całą Polskę międzynarodowej korporacji ubezpieczeniowej. To spory sukces i niezła kariera dla chłopaka z prowincji
Prezesem jest dłużej, bo wcześniej pełnił tę funkcje w Rumunii. I tak, oczywiście, jestem dumny. Tym bardziej, że robienie kariery zawodowej nie przeszkadza Arturowi być tzw. normalnym człowiekiem. I wielką jego zasługą, i jego żony też, jest to, że mam dwoje wspaniałych wnucząt. Taką zasługę ma drugi z moich synów – Marcin, bo mnie dwiema wnuczkami także obdarzył. I ich jedyną wadą – synów – jest to, że obaj mieszkają w Warszawie, więc nasze kontakty nie są zbyt częste.
Wracajmy więc ze stolicy do Szczytna. Zostałeś przyjęty z otwartymi rękoma, jak sądzę. W czasie, gdy tu przybyłeś, zachodziło dużo zmian w WSO, głównie właśnie w naborze kadry dydaktycznej...
Czy z otwartymi – trudno mi powiedzieć, ale najwyraźniej brano pod uwagę wiedzę, umiejętności, a przede wszystkim kierunek studiów, bo wprowadzono sporo przedmiotów, nazwijmy to, ogólnych, a nie stricte zawodowych, policyjnych. Pojawiła się więc logika, socjologia, psychologia, historia i statystyka – której właśnie ja zacząłem nauczać. Zapotrzebowanie musiało być duże, skoro „wywiad”, który był przeprowadzany w stosunku do każdego kandydata wykazał tylko jedną moją wadę – upodobanie do głośnego słuchania muzyki, a nie przeszkadzało np. to, że byłem „klasowo” niepewny, jako dziecko nielubianej wówczas tzw. prywatnej inicjatywy. W każdym razie podczas rozmów, które dziś można by nazwać kwalifikacyjnymi, kadrowiec powiedział mi tylko, że tej muzyki to już na cały regulator tutaj słuchać nie będę.
Statystyka! Powiada się, że jest kilka stopni kłamstwa: małe, duże i statystyka właśnie? Czy tak jest w istocie?
Ja mam inną definicję: statystyka jest jak dziewczyna w bikini, dużo pokazuje, ale ukrywa to, co najistotniejsze.
Dobre. Ale nie wpłynęło na to, że akurat ten przedmiot był najbardziej znienawidzony w Szczytnie, ale pewnie i na innych uczelniach...
Tak faktycznie było. Budziła ta statystyka wiele wątpliwości, bo milicjanci, którzy mieli pracować w terenie, np. w referacie dzielnicowych czy w drogówce uważali, że statystyka do niczego nie jest i nie będzie im potrzebna. I mieli sporo racji, bo istniejące wtedy na szczytach formacji komórki statystyk nie działały, powiedziałbym, zbyt intensywnie. Robiono analizy ilościowe, ale nie jakościowe. Czyli wiadomo było ile jakich jest przestępstw, ale nie było badań pogłębionych, by odpowiedzieć na pytanie: dlaczego. I na to pytanie odpowiadali moi studenci, jeśli się który odważył pisać dyplom akurat z mojego przedmiotu. Oczywiście wiedziałem, że nie jest to przedmiot najważniejszy. Raz się zdarzył np. student, który kompletnie nie był przygotowany do egzaminu. Odpytywaliśmy go we dwóch z kolegą i ostatecznie spytaliśmy, czy on w ogóle coś umie. Odpowiedział, że owszem – ćwiczenia jogi. No to poprosiliśmy o prezentację. Wykonał więc dwie figury, drugą tak skomplikowaną, że... zaliczyliśmy mu egzamin.
Z tego upodobania do liczb, prawdopodobieństwa rozkładów, liczenia możliwości itp. zrodziło się upodobanie do brydża?
Powiedziałbym, że to rzecz wtórna. Podstawą było to, że w moim domu rodzinnym gra w karty, poza czytaniem, była podstawową rozrywką. Oczywiście zaczynaliśmy, jako dzieci, od najprostszych: wojny i makao, później graliśmy w tysiąca. Brydża do domu przywiózł brat, 11 lat ode mnie starszy. I w domu zaczął brydż królować, a ja już jako pędrak w krótkich spodenkach, przyglądałem się. Brat miał stałą grupę grających, ale jeden z nich często zawodził. Któregoś dnia, gdy miałem może z 10 lat, właśnie zabrakło tego czwartego i brat mnie zaprosił do „trzymania kart”. Tak się zaczęło, a już jako 12-latek grałem z nimi jak równy z równym. W ogólniaku niestety, nie miałem z kim grać, ale na studiach to już brydż królował w akademiku. Grałem może więcej niż większość kolegów, bo nie przepadałem za piwem ani mocniejszymi napojami. Więc grywaliśmy nocami przy lampce wina co najwyżej.
A kiedy zacząłeś grać sportowo?
Dopiero w Szczytnie, za sprawą jednego ze studentów. Od niego dostałem wtedy broszurę dotyczącą dziś już powszechnie używanego systemu pt. wspólny język i z nim zacząłem grywać na turniejach, tu w Szczytnie właśnie. Takich samych turniejach, jakie odbywają się i dziś. Tylko że przed laty zainteresowanie było większe i grających znacznie więcej...
To i ja pamiętam, kiedy na turniej lokalny przychodziło kilkanaście i więcej par...
Niestety, te czasy już minęły. Nie tak dawno chciałem zorganizować mecz: emeryci kontra kadra kontra studenci. Grupę emerytów zebrałem, ale w WSPol, jak się okazało, nie znaleziono czterech brydżystów ani w gronie wykładowców, ani studentów. Ci, którzy grają dawno, powoli się wykruszają, a młodego narybku nie przybywa. I tak, obawiam się, że etos brydża w narodzie zaginie.
Szkoda...
Ano szkoda, bo brydż, jak szachy, łączy w sobie dwie ważne zalety. Niewątpliwie jest formą rozrywki, ale też rozwija możliwości intelektualnych. To jeden z nielicznych znanych mi sposobów, gdzie poprzez zabawę rozwija się umiejętność logicznego myślenia, wnioskowania itp., a to skutkuje pozytywnie w każdej dziedzinie życia. Niestety, łatwiejszych i atrakcyjniejszych rozrywek innych jest dziś wiele, a że przy nich intensywnie myśleć nie trzeba, to chyba... to chyba właśnie zachęca.
Twoje największe sukcesy, to...
Mistrzostwo Polski indywidualne w 1998 roku. W 2000 roku w parze z Leszkiem Mielczarkiem startowaliśmy w Mistrzostwach Europy par. Grało wtedy ponad 500 par. Do ścisłego finału kwalifikowały się tylko 44 pary. My, niestety, zajęliśmy miejsce 46 – zabrakło nam dosłownie kilku punktów. Ale okazało się, że te punkty zabrała nam para włoska ze światowej czołówki, Obaj ci zawodnicy do dziś są w pierwszej dziesiątce na świecie. Przeżyciem była sama gra z zawodnikami tej rangi.
Ale i Polacy w brydżu sportowym się liczą...
Podobno (nie liczyłem), nasi brydżyści mogą się poszczycić większą liczbą medali na turniejach rangi międzynarodowej niż lekkoatleci na olimpiadach. Był czas, gdy z Leszkiem graliśmy w bardzo wielu turniejach rangi krajowej i międzynarodowej. Każdy udział w takich rozgrywkach daje tzw. punkty kwalifikacyjne, a im wyższą lokatę się uzyskuje, tym więcej jest tych punktów. One zaś wpływają na posiadany tytuł zawodnika.
A ty, z tego co wiem, masz wk (współczynnik kwalifikacyjny), najwyższy w naszym powiecie.
Teoretycznie pechowy współczynnik – 13, ale nie jestem przesądny. To daje mi tytuł arcymistrza. Kolejnym stopniem byłby tytuł arcymistrza międzynarodowego, ale do tego trzeba zdobyć już wk 18 i to uzyskiwanych podczas zawodów międzynarodowych. Tego więc raczej nie uda mi się wygrać,
Z tego co wiem, to działasz też społecznie w strukturach emeryckich...
Działałem. I nawet jakby nieco zgodnie z twoim fachem. Od 2013 byłem rzecznikiem prasowym Zarządu Głównego Stowarzyszenia Emerytów i Rencistów Policyjnych, a jednocześnie nawet redaktorem naczelnym kwartalnika o tytule „Biuletyn Informacyjny ZG”. Wykorzystałem tu swoich dawnych studentów i udało się wprowadzić rubrykę „Wywiad z generałem” i każdego policyjnego generała w kraju udało mi się „przesłuchać”. Z przygodą dziennikarską rozstałem się w 2015 roku i teraz to już jestem emerytem – że tak powiem – pełną buzią.
Od kiedy jesteś emerytem?
Od 2004 roku, czyli byłem nie tylko milicjantem, ale policjantem też. Już jako emeryt pobawiłem się trochę w nauczyciela akademickiego, nękając studentów statystyką w Warszawie i Pułtusku.
A jak wyglądają relacje obecnych władz uczelnianych, dzisiejszych wykładowców z poprzednikami? Czy i jaka jest współpraca z emerytami? Jak oceniasz, po swoich ponad 30 latach spędzonych w WSO i WSPol, dzień dzisiejszy tej uczelni?
Kiedy idę do WSPol. to natykam się tylko na jedną osobę, którą znam. To dawny kolega z tego samego wydziału, który przyszedł do pracy już w latach 90. Nikogo więcej nie znam, nikogo z dawniejszej, a niekoniecznie „starej” kadry już nie ma. Nie ma zwyczaju, by uczelnia w jakikolwiek sposób kontaktowała się z byłymi pracownikami. A ja nie mam też po co tam zaglądać czy się interesować.
Jakie więc plany? Czy już tylko brydż, kapcie, szlafrok i kominek?
Kapcie raczej nie, kominek odpada, bo jestem zimnego chowu. Szlafrok co najwyżej po kąpieli. Cieszę się życiem, cotygodniowym spotykaniem przyjaciół podczas turniejów i... zwiedzam świat. Jeszcze zostały mi do zobaczenia tylko Antarktyda i Australia. Ostatnio, dwa lata temu, odwiedzałem Chile, Boliwię i Peru, gdzie ze względu na wysokości musiałem aż przejść aklimatyzację. Najwyższy punkt, o który zahaczyliśmy, to było blisko 5 km nad poziomem morza. Bez przygotowania płuca nie wydolą, więc to ciekawe doświadczenia. Najbliższe plany podróżnicze to Australia. Dobrze jest się wybrać do innego kraju, zobaczyć jak ludzie żyją, jacy są.
A jacy są?
…Inni. Może już wielkich różnic cywilizacyjnych nie ma, bo jednak świat to naprawdę globalna wioska, ale mentalne – ogromne. Największe chyba wrażenie zrobiła na mnie Korea Południowa. Tam, tak i w Japonii, zdumiewało mnie to, że przy ulicach nie uświadczy się kosza na śmieci, ale śmiecia pod nogami też nie. Korea to kraj, który zrobił w ostatnich latach ogromny skok gospodarczy, a ludzie... nie zrobili. Nie odczuwa się tam tego przysłowiowego wyścigu szczurów, ludzie są bardzo życzliwi, otwarci. Można by więc uznać, że nie do końca jest prawdą twierdzenie, że pieniądze czynią ludzi złymi. To nie wina pieniędzy... lecz ludzi. Koreańczycy widocznie są odporni. Nam by się może to też przydało.
TO CIEKAWE,ŻE OPOZYCJA (PIS) BYŁA ZA , A CZERWONI KOLABORANCI PRZECIW ?? CO TU SIĘ DZIE JE ?? :)
Hans
2025-06-22 19:37:36
Nie trawię tych równorzędnych
Gabi
2025-06-22 14:56:55
Tam co chwile sa wypadki. Ile ja juz osób ztrąbiłem na tych skrzyżowaniach Lipperta i Ogrodowa z 3 maja. Najwiecej razy to były kobiety. Jak dojeżdżałem do skrzyżowania i sie zatrzymywałem to nieraz taka babeczka przejeżdżala normalna predkoscia jak po glownej drodze z pierwszeństwem. Dużo osób powinno przejsc ponownie kurs na prawo jazdy, bo jezdza i wydaje im się że dobrze jeżdżą.
Prawda
2025-06-21 11:55:46
Szczujecie na księży a piszecie o Bożym Ciele -dziwne??
Katie
2025-06-20 06:16:29
Zobaczymy co będzie jak pesel nie wejdzie do Sejmu. .bo głosy ma już chyba tylko ze swoich struktur i stolkowiczow...
Bartek
2025-06-20 04:47:22
I tak debile bez prawka będą jeździć. Gdyby tak poobcinać kończyny - to byłaby kara.
Tutejsza
2025-06-19 20:11:54
Dopiero zauważyłem...jak Stefan ma podobny wyraz twarzy i głos do Sztumbarfirera Tuska...
Tytus
2025-06-19 07:28:04
To jest skrzyżowanie solidarności Tetmajera poznańska a nie żadna lemanska
Adaś
2025-06-18 20:02:49
Pewno nauczyciel i do szkoły spieszyła. ...
Tutejsza
2025-06-18 19:00:16
Po co jej prawo jazdy, skoro nie zna przepisów.
Gabi
2025-06-18 16:25:24