Sobota, 28 Wrzesień
Imieniny: Libuszy, Wacławy, Wacława -

Reklama


Reklama

Wieczne pouczanie i odchudzanie - felieton Leszka Mierzejewskiego


Byłem, jestem i jeszcze przez wiele lat będę przepytywany, pouczany i karcony. Zaczęło się od dzieciństwa, przeważnie gdy wracałem ze szkoły. Rodzice wypytywali mnie, jakie otrzymałem oceny i dociekali, co mam na dziś zadane. Nie lubiłem tych pytań, ale zawsze grzecznie i z uśmiechem replikowałem: - Nic nie otrzymałem. Kłamałem, bo niejeden raz oberwałem pałę. Dodatkowo kłamałem, że na dziś, nic nie jest zadane, bo powinienem odrabiać do wieczora lekcje, a nie biegać z chłopakami po ulicach. Jeszcze nie tak dawno temu moja 92-letnia matka bez przerwy mnie pouczała, że niestosownie się ubieram.



Ostatnio, gdy do niej wpadłem tuż przed wyjazdem na polowanie, to mnie znów skarciła: - Synu kochany, bój się Boga, ubierz się jak człowiek, a nie wystroiłeś się jak nasz gajowy z Czerwonego Boru! Na nic się zdały tłumaczenia, że jadę do lasu, na polowanie. Aktualnie, gdy już jestem podstarzałym mężczyzną, to moja „druga połowa” stara się mną kierować.

 

Gdy dłuższy czas przebywam w chałupie, to mi „brzęczy” nad uchem, żebym gdzieś wyszedł z domu, bo siedzenie przed komputerem źle wpływa na organizm. Gdy wracam do chałupy, to słyszę: - Całymi dniami włóczysz się, jak bezdomny pies. Od tego masz dom, żebyś w nim siedział i oglądał telewizję. Dziś wracając z Olsztyna przełączyłem stację w samochodowym radiu, z myślą o posłuchaniu jakiejś modnej piosenki, a tu znów audycja o cudownym leku, który pomaga łagodzić drętwienie, mrowienie i kłucie wynikające z uszkodzenia nerwów.

 

- Cholera jasna, co jest grane, czy to prawda czy fałsz, moda czy konieczność - wykrzyknąłem sam do siebie. Gdy podjechałem pod garaż, to prowadzący audycję zapewnił, że lek pomoże mi zlikwidować przyczynę moich dolegliwości. Dzięki łykaniu tabletek będę znów wykonywał wszystkie czynności prawą dłonią. Wyskoczyłem z samochodu jakiś taki żwawszy, zdrowszy i pełen werwy.

 

Prawa dłoń samoczynnie zaczęła mi się ruszać, a z ust płynąć piosenka: - Wesołe jest życie staruszka, wesołe jak piosenka jest ta... W mordę i jeża, nie mam co się dziwić, przecież ja dziś będąc w Olsztynie u specjalisty lekarza, usłyszałem za 250 zł diagnozę, że już mi żaden lek nie pomoże, że mam ciężkie uszkodzenie włókien czuciowych nerwu pośrodkowego, łokciowego i na dodatek promieniowego. Jedynie dodał, że ćwiczenia rehabilitacyjne coś mi ewentualnie pomogą.

 

 

- Nie zaszkodzi chodzić do siłowni, na basen, ale jednak najlepiej rehabilitować się w domu wg wskazówek fizykoterapeuty - dodał lekarz. Domowa rehabilitacja jest super wygodna, tylko przytyłem przez nią, bo co raz zaglądam do lodówki dla urozmaicenia ćwiczeń. Faktem jest, że przez swoją niesprawność i konieczność codziennej rehabilitacji, stałem się domatorem i przestałem wyjeżdżać na jakiekolwiek urlopy. Również do tego przyczyniły się córki, które już dawno wyrosły i poszły na swoje.

 

 

Zostaliśmy sami z żoną, która lubi spędzać czas w domu, oglądając seriale przed telewizorem. Samemu nie chce mi się tłuc kilka godzin samochodem po to, by odwiedzić dzieci i kilka dni posiedzieć nad morzem. Więc pogodziłem się już z wizją kolejnego lata w przydomowym ogródku i od czasu do czasu z wyskokiem na plener malarski.

 

Tam znajduję aktywny wypoczynek w pięknym otoczeniu, znakomitą okazję do twórczego rozwoju oraz integrację ze środowiskiem artystycznym. Jedynym mankamentem jest, że po każdym pobycie popuszczam dziurki w pasku. Spowodowane jest to siedzącym trybem przed sztalugami i obżarstwem.

 

Dobrze mi z tym było i nie zamierzałem niczego zmieniać. Jednak nawet mędrzec wszystkiego nie przewidzi, bo w jednej chwili wszystko odwróciło się, gdy wpadł do mnie mój przyjaciel, który jest szerszy jak wyższy.

 

- Co dobrego słychać? – zapytał, wciskając swą tuszę w fotel. - Wszystko po staremu - odpowiedziałem. - A co u ciebie? – zainteresowałem się, bo przyjaciel wpadał niespodziewanie tylko wtedy, gdy miał szalone pomysły lub coś potrzebował ekstra. - Nie widać? - spytał wciągając brzuch. Żona postawiła przed nim kawę, ciastka i cukierki, które uwielbiał i połykał jeden za drugim. - Schudłeś? - Nie! - Więc co? - Niedługo przechodzę na dietę, tobie też przydałaby się jakieś sensowne odchudzanie - rzekł. - Wiem - westchnąłem, bo choć niewiele mniej ważyłem od mojego druha, to przy moim wzroście jakoś uchodziło. Ale do chudzinek nie należałem, bo już dochodziłem do 110 kg. - Jak schudnąć do 100 kg? To nie takie proste.


Reklama

 

Przyjaciel uśmiechnął się chytrze. - Na przykład na turnusie rehabilitacyjno-odchudzającym –usłyszałem natychmiast. - Ale ja nigdzie się nie wybieram. - Jeszcze nie, ale może jak coś przeczytasz… I wyjął z saszetki prospekt jakiegoś ośrodka nad morzem. Mieli sprzęt rehabilitacyjny, basen kąpielowy, saunę, gabinety masażu, a nawet gabinety odnowy.

 

- Super wyposażenie – stwierdziłem. - Organizują tam 14-dniowe wczasy rehabilitacyjno-odchudzające. Pojedziesz ze mną? – zapytał nieśmiało. - A jakie koszty? - Horrendalne - szepnął przyjaciel. Spojrzałem na niego jak na UFO. - Więc ile ta przyjemność kosztuje? Przyjaciel wymienił niemałą sumkę, a ja pobladłem. - Daj spokój, to nie ma sensu! - Nie dramatyzuj – westchnął i odwrócił prospekt, gdzie drobnym maczkiem były wymienione ulgi, zniżki i turnusy refundowane przez NFZ.

 

 

Dla emerytów była zniżka 10%, dla osób niepełnosprawnych 15% oraz darmowe turnusy dla osób, które mają aktualne skierowanie od lekarza specjalisty w tym kierunku.

 

 

- Przecież ja mam skierowanie, planowałem w niedługim czasie kurować się w Wojewódzkim Szpitalu Rehabilitacyjnym w Górowie Iławeckim. - A ja jestem emerytem i osobą niepełnosprawną, więc 25% bez łaski mi się należy - zaśmiał się przyjaciel. Obiecałem, że się zastanowię. I im dłużej myślałem, tym bardziej mnie kusiło. Żona była zachwycona, bo 14 dni zleci jak za mrugnięciem powiek. Nie to co w Górowie Iłowieckim, gdzie minimum z 30 dni musiałbym się kurować. - Skoro większość kosztów zwracał NFZ, to zdecydowaliśmy się jechać. Wyprawa nad morze po szczycie urlopowym należała do przyjemnych.

 

 

Moim samochodem na Wybrzeże dojechaliśmy po południu. Byliśmy zadowoleni i całkowicie zauroczeni naszym ośrodkiem. Wyglądał magicznie, pensjonat jak z bajki, z tarasami, porośniętymi różnokolorowymi kwiatami, blisko głównej ulicy, a do morza zaledwie rzut kamieniem. Otrzymaliśmy duży pokój z przedpokojem, łazienką i dwoma sporymi łóżkami. Rzuciłem się na jedno z nich, żeby wyprostować kości.

 

 

- Ależ twardy materac! – jęknąłem. - I dobrze –zauważył druh. - To idealne dla kręgosłupa. Może i idealnie, ale ja przez większość nocy nie zmrużyłem oka. Wierciłem się i przewracałem z boku na bok, bo towarzysz jak na złość chrapał i sapał niczym lokomotywa parowa. Rano wstałem niewyspany i głodny jak wilk.

 

 

Po porannej toalecie zeszliśmy do jadalni. Tu czekała mnie pierwsza niespodzianka. Każdy z kuracjuszy otrzymał kromkę razowego chleba, jeden mały trójkątny serek topiony, pół pomidora i jeden listek sałaty. Do popicia białą kawę. Skonsumowałem ze smakiem, myśląc, że to przystawka. Czekałem na zasadnicze śniadanie, ale to był koniec, do obiadu. - Na miłość boską, to turnus odchudzający – skarcił mnie kompan. Głodny poszedłem na ćwiczenia rehabilitacyjne.

 

Później mieliśmy zajęcia fitness. Około 11.30. była półgodzinna przerwa zwieńczona przekąską pod postacią batonika czekoladowego bez cukru. Następnie do 14.30 miałem masaż, mechaniczne ćwiczenia i saunę. O godz. 15.00 był obiad, czyli mikrojedzenie, które tylko podrażniło mi żołądek. O 16.00 poszliśmy na basen, gdzie odbywały się ćwiczenia grupowe. O 17.30 była parodia kolacji, po prostu powtórka śniadania. Po kolacji czas wolny.

Reklama

 

- Umieram z głodu – marudziłem po pierwszym dniu pobytu. - I prawidłowo - usłyszałem odpowiedź kumpla. - W końcu to turnus również odchudzający. Głodówka jest wskazana, by pozbyć się toksyn. Faktycznie same zajęcia nie byłyby tak złe, gdyby kiszki nie grały mi marsza. Wieczorem wykorzystaliśmy czas na spacer po promenadzie, żeby nie myśleć o żarciu. Kolega zaczął pociągać nosem. - Czujesz? Tylko nad morzem tak cudownie pachnie jodem – podniecał się.

 

 

Ja też poczułem zapach, tyle że dolatujący z pobliskiej smażalni ryb. Zanim zdążył się zorientować, pomknąłem w kierunku aromatycznych darów morza. Byłem w połowie konsumpcji smażonego dorsza z frytkami, gdy doczłapał się mój towarzysz. - Nie wierzę własnym oczom, że się obżerasz! - krzyknął. - To zmień okulary - odciąłem się.

 

Skończyłem jeść, wytarłem usta i zamówiłem dla siebie piwo, a dla niego wodę mineralną niegazowaną. - Cieszę się z mojego zdrowego rozsądku i że nic sobie nie zamówiłem do wypychania brzucha - fuknął, spoglądając na mnie z wyższością. Powinienem się odgryźć, ale po co? Byłem najedzony i szczęśliwy. Po wysiłkowych ćwiczeniach, co wieczór maszerowałem sam nadmorską promenadą do smażalni ryb. Tam, po kilku dniach, czułem się jak w domu.

 

Zawarłem znajomości z miejscowymi i dowiedziałem się, że w rzeczywistości „ryby morskie” nazywane są wówczas, gdy już trafią do nadmorskiej smażalni. A trafiają nie z Bałtyku, tylko z zamrażarek, a wcześniej z przemysłowych chłodni. Gdy zamierzałem zjeść rybę złowioną w Bałtyku, to zamawiałem flądrę.

 

 

Wiedziałem, że jej okres ochronny trwa od lutego do maja, więc na talerz trafiała mi świeżo złowiona. Dzięki tym rybkom jakoś dotrwałem do końca turnusu. O dziwo, nawet schudłem, wprawdzie połowę tego, co mój powiernik, jednak to zawsze 3 kilogramy. Najwięcej schudł mój portfel, bo ceny ryb w nadmorskich smażalniach są horrendalne. Od powrotu minęło kilka tygodni, wciąż utrzymuję swoją wagę. Za to mój przyjaciel szybko powrócił do swojej tuszy, najwyraźniej nie wszystkim głodówka wychodzi na dobre...

Leszek Mierzejewski

e-mail:leszek.mierzejewski@gazeta.pl



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama