Środa, 24 Kwiecień
Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego -

Reklama


Reklama

Arkadiusz Deptuła i jego samorządowa aktywność (zdjęcia)


Zaledwie 34-letni jest dziś najmłodszym z grona przewodniczących rad gmin naszego powiatu. Po raz pierwszy startował w wyborach, od razu z sukcesem i to funkcyjnym, bo kierowanie pracami samorządu nie jest sprawą prostą. Ale działalność samorządowa to tylko ułamek tego wszystkiego, czym się pan Arkadiusz na co dzień zajmuje. I o tym innym głównie rozmawiamy.


  • Data:

Zawodowo, z tego co wiem, jest pan strażakiem...

 

Zawodowo i ochotniczo. Jestem członkiem OSP w Świętajnie, a pracuję w straży pożarnej na lotnisku w Szymanach.

 

A wcześniej w PSP?

 

Nie tak do końca. Wcześniej pracowałem w Szczytnie w MMI. Kiedy zaczęto budować lotnisko i przyjmować ludzi do pracy w tamtejszej straży zakładowej, złożyłem papiery i zostałem przyjęty. Musiałem jeszcze tylko ukończyć blisko 5-miesięczny kurs i mogłem przystąpić do pracy.

 

Arkadiusz Deptuła w roli przewodniczącego rady gminy Świętajno.

 

W razie czego może pan pracować także w innej strażackiej formacji?

 

Trudno mi powiedzieć. Nie ulega wątpliwości, że lotniskowa straż pożarna jest specyficzna, działa w sytuacjach odmiennych niż typowe. Jak nam tłumaczył podczas kursu jeden z wykładowców: strażacy na lotnisku nie są od ratowania ludzi, a od stwarzania warunków, by ten ratunek był w ogóle możliwy. Mówił, że ośmiu ludzi strażackiej załogi nie jest w stanie ewakuować na przykład 200 pasażerów. W przypadku katastrofy nasze działanie polega na tym, by umożliwić ludziom ucieczkę. Na przykład na tym, by schładzać, gasić miejsce ewakuacji możliwie jak najdłużej. Chociaż, według obliczeń fachowców, szansa na uratowanie pasażerów z płonącego samolotu trwa bardzo krótko.

 

Czyli ile?

 

90 sekund. Później już jest znacznie gorzej albo w ogóle ratunek jest niemożliwy. Chodzi o to, że materiał, z którego budowane są samoloty, głównie aluminium, bardzo szybko się nagrzewa, topi, paliwo silnikowe i inne materiały płoną niemal błyskawicznie. Czasu więc jest bardzo mało. Dlatego naszym zadaniem nie jest ewakuowanie pojedynczych osób. Dopiero jeśli zostanie ich w samolocie kilka, a warunki na to pozwalają, możemy starać się ratować poszczególnych ludzi.

 

Arkadiusz Deptuła z córką.

 

Jak mniemam, w podobnej akcji ratowniczej pan nie uczestniczył?

 

Na szczęście jeszcze nie i wolałbym takiego doświadczenia nigdy nie zdobywać. Faktem jest też, że takie poważne katastrofy zdarzają się coraz rzadziej. Zresztą lotniskowe zdarzenia mają też swoje kategorie. Może to być katastrofa, wypadek czy incydent. Na przykład jakiś problem przy lądowaniu, kiedy podwozie się nie wysunie, jak to było niedawno na Okęciu. Wtedy stawiani jesteśmy w stan alarmowy, bo samolot szoruje po pasie, iskry lecą, więc rodzi się zagrożenie, że mogą one sięgnąć zbiorników z paliwem. Zdarza się też, na przykład, że w wyniku drobnej awarii samolot zjedzie z pasa startowego. Ale to też rzadkie sytuacje. Odpukać, w Szymanach do żadnych poważniejszych wydarzeń nie doszło, a pracuję tam już prawie sześć lat. Częściej zdarza się, że udzielamy pomocy medycznej, a wszyscy musimy mieć ukończone kursy z zakresu kwalifikowanej pierwszej pomocy przedmedycznej. Na przykład czasem ktoś zasłabnie w terminalu i wtedy jesteśmy wzywani.

 

Czyli z poważniejszymi zdarzeniami miewa pan do czynienia jako ochotnik?


Reklama

 

O tak, niewątpliwie. I są to naprawdę przykre sytuacje. Brałem udział w akcji, gdy w Wawrochach wybuchł zakład produkcji fajerwerków, w Sarii, gdy w zbiorniku utonęło tam trzech ludzi, w pożarze w Kierwiku, gdy w domku spłonął młody człowiek...

 

Sporo. Można się uodpornić na śmierć, gdy ma się z nią tak często do czynienia?

 

Nie jest to łatwe, ale z czasem człowiek jakby trochę inaczej... czy ja wiem... spokojniej do tego podchodzi. Może nie jest to kwestia uodpornienia, ale śmierć jakby przestaje wywoływać wielkie emocje. Czasem bardziej się człowiek przejmuje problemami żywych, takimi, o których trzeba porozmawiać, kogoś wesprzeć, pomóc...

 

Arkadiusz Deptuła.

 

Czy to takie, powiedzmy, przyzwyczajenie do pomagania skłoniło pana do startu w wyborach?

 

OSP to wolontariat, to praca na rzecz lokalnej społeczności. Pomyślałem, że działalność w samorządzie jest tym samym, może tylko w innych płaszczyznach i postanowiłem spróbować.

 

I co? Jest jakieś podobieństwo? Samorząd to też altruistyczny wolontariat?

 

Niestety, nie. To dwie zupełnie odmienne sprawy. Jako strażak ratuję życie czy mienie mieszkańców. Podczas akcji nie ma miejsca na zastanawianie się, co ważniejsze, co mniej ważne, kogo ratować, a kogo nie... Po prostu się działa. W samorządzie też ma się do czynienia z codziennymi problemami mieszkańców, ale najczęściej, a właściwie nigdy nie są to jakieś życiowe tragedie. I chyba w przypadku samorządu trudniej sobie poradzić nie z tymi problemami, a z osobami, które je zgłaszają. Bo często jest tak, że w przekonaniu mieszkańca jednego czy drugiego jakaś dziura w jezdni, brak tego czy owego urasta do sprawy życia czy śmierci. I każdy zazwyczaj jest przekonany, że jego sprawa, jego problem, choćby najmniejszy, jest najważniejszy, najpilniejszy.

 

Zebranie sołeckie w Świętajnie.

 

Czyli inaczej mówiąc, praca samorządowca to też takie gaszenie pożarów, ale rozpalonych w ludziach?

 

Można tak powiedzieć. W samorządzie praca polega głównie na szukaniu kompromisów, zarówno w kontaktach z mieszkańcami, jak i w łonie samej rady.

 

Łatwo je osiągać?

 

Niestety, nie zawsze. Są sprawy, gdy te próby się nie powiodły. Tak było na przykład w przypadku zamiaru likwidacji szkół w Kolonii i Jerutach. Żadna propozycja rozwiązania problemu tych szkół nie została przez mieszkańców, a właściwie nauczycieli, zaakceptowana. Efekt taki, że utrzymanie tych placówek wciąż pochłania ogromne środki, które przecież mogłyby być wykorzystane na inne cele, z pożytkiem dla wszystkich mieszkańców.

 

To społeczne zaangażowanie to coś nowego, czy tkwiło w panu od dziecka?

 

Może i tak. Członkiem dziecięcej drużyny strażackiej zostałem jako 11-letni chłopak. W szkole zwykle brałem udział w różnych wydarzeniach, akademiach, apelach. Ciekawostką może być fakt, że moją wychowawczynią w gimnazjum była obecna pani wójt Świętajna. Od dziecka każdą wolną chwilę spędzałem w remizie, uczestniczyłem w zajęciach, szkoleniach, później akcjach. Czasem nawet jestem pełen obaw, że jak mnie żona zostawi, to przez tę aktywność...

Reklama

 

Może więc trzeba też żonę zaangażować?

 

Kiedyś nawet żonę na to namawiałem, ale miała dobry argument. Stwierdziła: „I co? Jak syrena zawyje, to będziemy do siebie dzieckiem rzucać, kto zostaje i się opiekuje, a kto jedzie do akcji”. Mamy 5-letnią córkę, więc dziś to już nawet nie dałoby się nią rzucać. A tak na poważnie, to żona, podobnie jak i ja, pracuje zawodowo, a rodzina i dziecko, dom – to też obowiązki, które nas oboje obciążają. Każde z nas ma swoje upodobania, czas dla siebie. Myślę, że stanowimy takie całkiem współczesne małżeństwo, bez radykalnego podziału ról. Nie mam żadnych obiekcji ani problemów z myciem naczyń czy umyciem podłogi. Czasem to nawet przyjemne. Spokojne, bezpieczne zajęcie... Z pewnością mniej stresujące niż na przykład ratowanie ludzi w wypadku drogowym.

 

Rzadko się zdarza, żeby młody, a właściwie świeży radny został wybrany przewodniczącym?

 

Poprzedni przewodniczący nie chciał pełnić tej funkcji. Padło moje nazwisko, zgodziłem się i tak to było, chociaż obaw miałem mnóstwo. Bo przecież po raz pierwszy też zostałem radnym. Niewiele wiedziałem o działalności samorządu, a to zawsze inaczej wygląda z zewnątrz. Kiedy jako tzw. zwykły mieszkaniec patrzy się na radnych czy wójtów, to się nam wydaje – co często jest werbalizowane – że nic nie robią, że za nic biorą kasę itp., itd. Od tej drugiej strony to nie wygląda już jak świetna synekura. Wtedy dopiero można się przekonać, na własnej skórze, że to, co by się chciało, a nawet, co obiecywało w kampanii, bywa niemożliwe do realizacji. Że samorząd tylko z nazwy „sam” się rządzi. Bo niczego ponad przepisy zrobić nie można. I z tymi przepisami to się człowiek zwykle zapoznaje, jak zostaje radnym, wcześniej nikt ustaw nie czyta, bo i po co, ale za to wszyscy mają swoje teorie, wszyscy „wiedzą”, co i jak zrobić, co i jak powinno być. Tyle że ta „wiedza” rzadko jest rzetelna, a możliwości działania samorządu wcale nie są takie aż wielkie. W samorządzie jest właściwie dokładnie tak samo, jak w każdym domu, w każdej rodzinie: wydaje się tylko tyle pieniędzy, ile się ma i nie kupuje rzeczy, na które nas nie stać, chyba że są absolutnie niezbędne.

 

Poza strażą i samorządem jakieś inne upodobania?

 

Historia. Przede wszystkim II wojny światowej, przebieg walk na tych frontach, na których walczyły polskie wojska. Sporo o tym czytam, oglądam telewizyjne reportaże, filmy dokumentalne. Wielkim amatorem wysiłku fizycznego nie jestem, ale uważam, że nikomu odrobina ruchu jeszcze nie zaszkodziła. Trochę więc biegałem, bywałem w siłowni, wcześniej grywaliśmy w piłkę z młodymi kolegami, ale większość już dorosła i czasu na to nie ma.

 

Będzie pan kontynuował swoją samorządową działalność?

 

Nie wiem. Na ten moment waham się. Nie potrafię powiedzieć tak czy nie. Myślę, że wiążąca decyzja zapadnie dopiero krótko przed kolejnymi wyborami. Wydaje mi się, że kiedy startowałem na radnego, byłem marzycielem z milionem pomysłów w głowie. W połowie kadencji stałem się realistą. Czy przy jej końcu zamienię się w pesymistę czy znów będę marzył? Zobaczymy za dwa lata.

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama