Wtorek, 21 Maj
Imieniny: Jana, Moniki, Wiktora -

Reklama


Reklama

Strażak z baletem w życiorysie


Większość małych chłopców marzy o tym, by w dorosłym życiu być policjantami lub strażakami. Nie wszyscy swoje dziecięce fantazje realizują. Mój dzisiejszy rozmówca należy do tych, którzy pozostali sobie wierni. Osobliwością jednak jest to, że droga do strażackiego munduru wiodła przez... scenę i wiele pamiętnych spektakli, a współczesna rzeczywistość też do strażackiej służby się nie ogranicza.  Zbigniewa Stasiłojcia powiat zna jako konferansjera, strażaka, organizatora, animatora zajęć dla dzieci i... Najlepiej niech sam powie, kim jest jeszcze.
 


  • Data:

Większość małych chłopców marzy o tym, by w dorosłym życiu być policjantami lub strażakami. Nie wszyscy swoje dziecięce fantazje realizują. Mój dzisiejszy rozmówca należy do tych, którzy pozostali sobie wierni. Osobliwością jednak jest to, że droga do strażackiego munduru wiodła przez... scenę i wiele pamiętnych spektakli, a współczesna rzeczywistość też do strażackiej służby się nie ogranicza.  Zbigniewa Stasiłojcia powiat zna jako konferansjera, strażaka, organizatora, animatora zajęć dla dzieci i... Najlepiej niech sam powie, kim jest jeszcze.


Standardowe pytanie: jesteś szczytnianinem?

Owszem, ale dopiero od 10 roku życia, bo wtedy z mamą i dziadkami przyprowadziliśmy się tu z takiej niewielkiej miejscowości o nazwie Prejłowo w gminie Purda. Na Warmię dziadkowie trafili zupełnym przypadkiem wraz z dziewięciorgiem dzieci, z których moja mama była najmłodsza. Urodziła się tuż przed wyjazdem rodziny do Polski, w 1945 roku.  Do Szczytna sprowadziliśmy się w 1977 roku dlatego, że tu właśnie mieszkała jedna z moich ciotek. To nie znaczy, że jestem Warmiakiem. Dziadkowie pochodzą z Kresów, dziś ich rodzinny teren leży niemal na granicy białorusko-litewskiej. Z armią Berlinga dziadek doszedł do Berlina, a jego brat z armią Andersa – do Narwiku. Przed wojną obaj nosili takie samo nazwisko: Stasiłowicz. W rodzinie krąży historia, że jak dziadka do armii zapisywali Litwini, to zmienili mu tę końcówkę nazwiska na podobną do tej, którą mają we własnych nazwiskach. Jak został w Polsce, to poza wojskową rozpiską nie miał żadnych dokumentów i tak zostało. Jakoś nikt nie wpadł na to, żeby przeprowadzić zmianę do pierwotnej wersji.


O tym, by być strażakiem, myślałeś już wcześniej, przed Szczytnem?

Nie pamiętam, chociaż może gdzieś się to zrobiło przez podświadomość. A mogło, bo już jako prawie dorosły człowiek dowiedziałem się sporo o dziadkowej historii. Okazało się, że był on strażakiem jeszcze przed wojną, gdy mieszkał na Kresach, a później, w Purdzie, tworzył tamtejszą jednostkę. Nawet jest o tym wzmianka w kronikach OSP z tamtego terenu. Jako dziecko bardziej jednak pamiętam dziadka w mundurze wojskowym, w który się ubierał na różne uroczystości kombatanckie. To, że ja sam tez noszę strażacki mundur, jest dziełem zupełnego przypadku.


To znaczy?

Mój o dwa lata starszy kolega z bloku, też znany zresztą Janusz Zyra, po technikum mechanicznym poszedł do Poznania do Szkoły Chorążych Pożarnictwa. Przyjeżdżał, wiadomo, na ferie czy inne wolne dni. Kadeci w tamtych czasach jeździli do szkół, opowiadali o zawodzie, agitowali, to się w tym Poznaniu Janusz tego wyuczył. Jak się spotykaliśmy na podwórku, to opowiadał i namawiał. I namówił. Poszedłem dokładnie w jego ślady, czyli do Poznania. Zamieniliśmy się tam jakby miejscami: Janusz skończył tam strażacką edukację, a ja zacząłem. Zresztą razem z moim obecnym komendantem. Ale nie byliśmy w jednym plutonie, bo kadetów dzieliło się wg wzrostu. Mariusz był w „magirusach”, bo magirus to drabina pożarnicza, długa – rzecz jasna, później był pluton „długopisów”, ja byłem w kolejnej grupie - „taboretów”, a na końcu były hm... „gluty”. Ciekawostką swoistą jest też to, że mamy za sobą dwie epoki: zaczynaliśmy naukę w poprzednim ustroju, a kończyliśmy – już w nowym. Na własne oczy widzieliśmy, w zasięgu ręki mieliśmy efekty tej przemiany: jak w jednym tygodniu jakiś oficer był zatwardziałym materialistą, a tydzień później leżał krzyżem w kościele. W służbach mundurowych, ze względu na wcześniej obowiązujące zakazy, ta przemiana była bardzo widoczna.

Czyli rodzina nie miała wpływu na twoje wybory życiowe?

Można tak powiedzieć. Jedyny winny mojej profesji jest Janusz, ale rodzina nie była przeciwna. Dziadek wręcz był dumny, gdy dostałem się do pożarniczej szkoły. A później to już standard – praca. Ja zaczynałem w Olsztynie, dokładnie 1 sierpnia 1990, niemal dokładnie w 90. urodziny dziadka.

I robiłeś co?

Na początku byłem takim całkiem zwykłym strażakiem – przez trzy miesiące. Później zostałem dowódcą zmiany...

To poważny awans...

Bardzo poważny i bardzo się tego bałem. Nie wiedziałem, czy dam radę kierować ludźmi, a to w straży pożarnej wielka odpowiedzialność. A miałem raptem 23 lata, więc byłem, co tu gadać, gówniarz po prostu i praktycznie bez zawodowego doświadczenia. Faktem jest jednak i to, że nie było wtedy wielu oficerów i chorążych. Poza tym komendantem rejonowym był człowiek, którego socjalizm z pracy wywalił, kapitalizm do służby przywrócił i on miał wizję nowej straży, z nowymi ludźmi, najlepiej młodymi. I w takich okolicznościach awansowałem. W 1992 roku straż zreformowano, powstała Państwowa Straż Pożarna i byłem zastępcą dowódcy zmiany, na której czuwało jednorazowo 30 strażaków. Gdy w 1999 roku powstały powiaty zaproponowano mi przeniesienie do Szczytna, bo przecież i tak cały czas tu mieszkałem. Zgodziłem się i jestem tu ciałem i mundurem już 15 lat. W międzyczasie zrobiłem dyplom na cywilnej uczelni, dostałem oficerskie szlify.

Strażak, wiadomo – musi być sprawny fizycznie. Czy sceniczne „wygibasy” pomogły ci np. podczas egzaminu do szkoły chorążych?

Jasne! Tylko nie można mówić „wygibasy”. Miałem 16 lat, gdy zostałem członkiem grupy baletowej „Gramma” i to był wspaniały okres mojego życia. Zostałem tancerzem właściwie też przez przypadek. Był nabór do zespołu, ja znałem kogoś, kto już uczestniczył w zajęciach, poszedłem zobaczyć i zostałem. Do czasu wyjazdu do Poznania byłem „mieszkańcem” MDK-u. Jak się uczyłem na strażaka, to też podczas każdej wizyty w Szczytnie więcej czasu spędzałem w tym przybytku. Nawet w czasie, gdy Gienek Ozga, założyciel zespołu, już odszedł do olsztyńskiej Pantomimy, też chyba z pół roku uczestniczyłem w próbach do jakiegoś spektaklu w tamtym teatrze.

Pamiętam czasy „Grammy”. Był to rodzaj scenicznej sztuki, która wtedy budziła sporo kontrowersji...

Może dlatego, że jak na prowincjonalne Szczytno była to awangarda, a może nawet abstrakcja. Trudno to nazwać pantomimą. Gienek nazywał to Teatrem Ruchu. Dla wielu była to forma mało zrozumiała: ot, grupa młodych ludzi wykonuje na scenie dziwne ruchy w takt muzyki, jakieś światła, jakieś tiulowe płachty dekoracji, pod którymi kotłowały się ciała, skąpo ubrane w obcisłe trykoty. Było to coś zupełnie innego, niż wszystkie wcześniejsze formy artystyczne, które oferował MDK, była to najbardziej oryginalna alternatywa dla szczycieńskiego stereotypu, który sprowadzał się do tego, że jak ktoś miał nieco talentu, to mógł się co najwyżej kopaniem piłki popisać. Mnóstwo młodych ludzi się do „Grammy” garnęło. To było dla nas jak powiew wielkiego świata, styczność z czymś, co znacznie wykraczało poza wszystko, co miasto oferowało. „Gramma”, teatr zupełnie amatorski, liczyła się w tym czasie w gronie zespołów profesjonalnych. Braliśmy udział w przeglądach i festiwalach, występowaliśmy na deskach znanych teatrów, zajmowaliśmy w przeglądach pierwsze lokaty, a sukcesy też powodowały, że młodzież się do zespołu garnęła.

Czyli wielu mieszkańców Szczytna wychowało się w „Grammie”...

Na pewno niemało. Co ważne – w zespole był niesamowity klimat, który jakby zmuszał do nawiązywania przyjaźni. Wszyscy ci, którzy przez ten teatr przeszli, z tego co wiem, uważają te działania nie tylko jako „zabijanie czasu” po lekcjach. To było jak szkoła życia. Gienek Ozga  pokazywał nam świat inaczej, pokazywał nas samych w innym świetle, przekonywał ruchem i muzyką, jacy jesteśmy i jacy powinniśmy być. To nie był tylko teatr – to było wychowanie, terapia, kształtowanie osobowości... Nie wiem, to było po prostu wszystko, co ważne dla młodych ludzi. Zresztą, jak dziś popatrzeć na miasto, to naprawdę sporo osób, którzy coś w życiu zawodowym osiągnęli, coś mądrego zrobili, wywodzi się właśnie z kręgu „Grammy”. Nigdy wcześniej i nigdy później nie było w Szczytnie grupy, która by tak bardzo wpłynęła na całe życie jej uczestników.


Reklama

Reklama



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama