Oni walczą też za nas. Tak uważa Andrzej Dąbrowski, który spędził pięć dni w podróży w pobliże ukraińsko-rosyjskiego frontu. - W sobotę, gdy byłem w Kramatorsku, mieście położonym około 50 km od Bachmutu, został on zaatakowany przez Rosjan zakazanymi bombami kasetkowymi – opowiada o wyprawie do walczącej Ukrainy.
W ramach pomocy humanitarnej w środę, 15 marca do Ukrainy, w okolice Charkowa i Kramatorska, wyruszył konwój z darami, głównie dla wojska bezpośrednio walczącego na froncie, medyków dbających o ich zdrowie i życie na linii walk, jak też do szpitali. Przedsięwzięcie było inicjatywą Joanny Mieszczyńskiej z Olsztyna i organizacyjnie przez nią koordynowane. W Szczytnie w tę akcję włączył się Andrzej Dąbrowski.
Jak to się stało?
Dowiedziałem się o organizowanym konwoju, który był już po części przygotowany, a że chciałem coś zrobić, więc się włączyłem. Zadeklarowałem swój bezpośredni udział, samochód, środki finansowe oraz gotowość pozyskania lokalnych sponsorów. Podobnie było w innych miastach. Po prostu do pomocy w organizacji konwoju i udziału w nim zgłosili się ochotnicy, też przedsiębiorcy – jak ja. Poza mną pojechali Marcin Maciejewski z okolic Olsztyna i Maciek Zakrzewski z Łodzi. Joasi, Marcinowi i Maćkowi jestem naprawdę wdzięczny za tę inicjatywę i wyprawę. Myślę, że wspólnie udało nam się wykonać kawał dobrej roboty. Oczywiście, nie byłoby to możliwe, gdyby nie pomoc i wsparcie wszystkich tych, dzięki którym mieliśmy z czym jechać nie tylko do ukraińskich żołnierzy, lecz także polskich medyków-ochotników służących w międzynarodowym legionie.
Jak wyglądały przygotowania w Szczytnie?
Zacząłem na początku marca, więc nie trwało to długo. Znajomych oraz bardzo wiele lokalnych firm powiadomiłem o tej inicjatywie, o tym, gdzie jedziemy, dlaczego i po co. Poprosiłem o wsparcie. Odzew, niestety, nie był duży. Niemniej kilka osób i firm naprawdę się zaangażowało. W różnej skali, ale to nie skala w tym przypadku jest istotna, a sam fakt. Bo 100 zł, czy środki liczone w tysiącach w obliczu różnych możliwości draczyńców, mają taką samą wartość. Pomagają na ile mogą. Liczy się zrozumienie potrzeby, czy wręcz wewnętrzną konieczności wsparcia.
Czemu konieczność?
Bo byłem blisko zła. Rosjanie okrążając Bachmut, zbliżali się tym samym do Kramatorska. Widziałem rannych, przywożonych do szpitala, rozmawiałem z żołnierzami, z polskimi ratownikami medycznymi i ukraińskimi lekarzami, byłem w sklepach, obserwowałem, jak wygląda codzienne życie tam, gdzie to życie można prowadzić spokojnie i w miarę spokojnie oraz tam gdzie je w każdej chwili można stracić. I w naoczny sposób utwierdziłem się, że dla nas, dla Polaków, dla Polski, Ukraina stanowi bufor. Że oni tam walczą także za nas, bo nikt nie może być pewien tego, gdzie kończą się terytorialne apetyty Putina. Jeśli pozostaniemy bierni wobec takich aktów terroru i bestialstwa, jakie w tej chwili występują w Ukrainie, to tak, jak byśmy na nie przyzwalali. Każdy może mieć swój front walki. Ale niech go ma. Dlatego konieczność. Wręcz obowiązek.
Jak wyglądała podróż?
Ukraina dziś to jakby dwa światy. W zachodniej części, bliższej nas, a dalekiej od frontu, życie toczy się tak jak u nas, nie widać większych różnic. Im dalej, rzeczywistość się zmienia. Jechaliśmy bocznymi drogami, bardzo zniszczonymi. Niewielkim samochodem osobowym ciągnąłem wyładowaną darami przyczepę, sporo większą od mojej osobówki. Z duszą na ramieniu. Bo gdyby coś się tej przyczepie, czy pojazdowi stało na wybojach i dziurach, nie byłoby szans, by je naprawić. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. I to naprawdę było wielkim naszym szczęściem. Muszę podkreślić, że nasz konwój był tak zorganizowany, że jechaliśmy bezpośrednio do żołnierzy walczących na froncie, a nie do jakiegoś zbiorczego magazynu. Chodziło o to, by pomoc posłużyła tym, którzy jej naprawdę potrzebują i to natychmiast. Bo dystrybucja z jakichś zbiorczych magazynów jednak trwa trochę czasu, a i nie wiadomo wtedy, co i do kogo trafi. Niejednokrotnie też po prostu znika. Dzięki temu, że byliśmy tak blisko terenu walk, mogliśmy zobaczyć to, czego tak naprawdę żadna telewizja nie pokazuje i usłyszeć frontową prawdę.
Z wielkim więc szczęściem dojechaliście do Kramatorska. I co?
Stanęliśmy w miejscu, które wcześniej było uzgodnione z wojskowymi, jako to, do którego oni dojadą i odbiorą od nas przywiezione im rzeczy. Z umówionych dwóch grup wojskowych i jednej medyków polskich, nie dojechała jedna ekipa żołnierzy. W tej sytuacji Asia, korzystając ze swoich kontaktów, dostała namiar na innych oddział wojskowych, stacjonujący w bezpośredniej bliskości miejsca, gdzie staliśmy. Skierowano nas do budynków, w których przebywali ukraińscy żołnierze, w danym momencie wycofani chwilowo z walk. Po podwórku uwijało się dosłownie kilku żołnierzy. Nie robili tłoku. Wyglądało jakby wszyscy się właściwie kryli. Czerwoną przyczepę kolegi z Łodzi skierowali pod duże drzewo, gdzie stała już ich karetka. Chodziło o to, by ją ukryć, byśmy byli jak najmniej widoczni. Bo rosyjskie drony wypatrywały takich miejsc. Bardzo szybko rozładowaliśy dary i odstawiliśmy nasze składy w inne miejsce. Potem wróciliśmy do wojaków, by skorzystać z ich zaproszenia na posiłek.Wojenne jedzenie i rozmowy… Niezwykłe doświadczenie.
Co zawieźliście?
Za mało. Potrzeby są niebotyczne. Ja wiozłem blisko tysiąc puszek i słoików – przetworów mięsnych, które pozyskałem w Szczytnie, materiały opatrunkowe podarowane przez jedną z naszych aptek, ubrania, skarpety, środki higieniczne. W transporcie mieliśmy też kilkadziesiąt pomp infuzyjnych do dwóch szpitali, śpiwory, karimaty, leki, pościel, kuchenki gazowe, świece okopowe, gumaki, bardzo dużo świeżej żywności, którą zakupiliśmy w Charkowie, pieluchomajtki – które również szły na front! Trudno wszystko wymienić. Mnóstwo różnych rzeczy, w różnych ilościach, nawet karmę dla zwierząt. Wiem na przykład, że wartość samych pomp infuzyjnych to było blisko 700 tysięcy złotych. Bardzo ważnym towarem były opaski uciskowe. Dla walczących są na wagę więcej niż złota, na wagę życia. Sami, jadąc w kierunku walk, również byliśmy w nie zaopatrzeni.
Co cię szczególnie poruszyło?
Wiele przypadków. Byliśmy na przykład w wojskowym szpitalu. Nie ma co sobie tego wyobrażać, bo z takimi szpitalami, jakie znamy, nie ma to nic wspólnego. Weszliśmy do maleńkiej sali, w której leżało ściśniętych pięciu rannych żołnierzy. Kolega ich powitał słowami: "Sława Ukrainie", a oni jakby na komendę, od razu, jednym głosem, wspólnie wręcz odkrzykneli: "Gierojom sława" i dodawali: "Polsce sława". To było niesamowite. W Charkowie zajechaliśmy do dużego marketu, żeby uzupełnić nasze dary o świeże mięso, warzywa, owoce, nabiał, kawę, słodycze itp. O worki cebuli i czosnku, które z jakiegoś powodu, żołnierze bardzo cenią i potrzebują. W sklepie sporo ludzi. Spokój. Atmosfera jak w każdym z naszych marketów. Obok mnie stoi jakiś człowiek i ogląda jabłka. W tym momencie zaczyna wyć alarm. To ostrzeżenie przed ewentualnym atakiem rakietowym i wezwanie, by udać się do schronów. Człowiek obok mnie, tak jak i reszta przebywających w sklepie, nie reagował. Nadal przebierał te jabłka. Myślę, że to już przejaw rezygnacji, przyzwyczajenia albo może sposób pokazania, że życie toczy się zwyczajnie, próba zachowania normalności w nienormalnych okolicznościach. Takich pojedynczych, pozornie drobnych zdarzeń, było wiele, ale to wszystko razem było obliczem wojny. Od polskiej medyczki usłyszałem, że na froncie mokre chusteczki są jak prysznic. Tego się nie da opowiedzieć, to po prostu trzeba zobaczyć, poczuć, a wtedy zrozumieć. Gdyby to było możliwe, może w internecie, w różnych postach, nawet na fb "Tygodnika Szczytno", nie pojawiałyby się wpisy niechętne uchodźcom. Niektórzy wypominają Ukrainie odległą historię. Ale historia, ta najnowsza, dzieje się tu i teraz. Kiedy jak nie teraz, w obliczu sytuacji, w jakiej znalazły się oba nasze narody, dokonać prawdziwego pojednania? Mamy na to szansę i nie chciałbym, by nie została wykorzystana. Szkoda, że ci nasi tzw. patrioci, nie biorą pod uwagę milionów Polaków, którzy uciekając z ogarniętego wojną kraju znaleźli schronienie i pomoc u obcych.
Miejsce, w którym byliście, pełne jest separatystów...
To prawda. I tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy mijany na ulicy człowiek jest ci wdzięczny za to, że tu jesteś z pomocą, czy cię za nią nienawidzi. Ale nie była to kwestia, którą rozważaliśmy. Naszym celem byli żołnierze z pierwszej linii frontu, którzy walczą w obronie własnej ojczyzny. Oni też nie rozważają, czy i kto z okolicznych mieszkańców jest prorosyjski. Po prostu walczą. Mimo że, niestety, są i takie sytuacje, gdy ponoszą straty właśnie przez własnych obywateli, separatystów. Bywa, że informują oni o miejscach pobytu ukraińskich żołnierzy czy nawet o takich transportach, jak nasz, a Rosjanie wtedy wskazane miejsca atakują. Sytuacja w tamtym terenie jest naprawdę bardzo skomplikowana, ale wszystkich łączy jedno: niepewność i ciągła groźba śmierci. Niektórzy z żołnierzy walczą już od początku wojny. Widać było po nich, jak bardzo są zmęczeni, wykończeni psychicznie.
Boją się o siebie, martwią o rodziny...
No właśnie. Jeden z młodych żołnierzy pytał mnie, jak po polsku wyrazić wielką wdzieczność. Odpowiedziałem: "powiedzieć: bardzo dziękuję". Po chwili on powtórzył: "bardzo, bardzo, bardzo dziękuję". A później jeszcze raz. I dodał: za to, że tu pomagacie nam, a w Polsce naszym żonom i dzieciom.
To nie była twoja pierwsza wizyta w walczącej Ukrainie?
Druga. Pierwszy raz byłem rok temu, krótko po wybuchu wojny. Wtedy pojechałem do Lwowa, byłem na głównym dworcu, gdzie gromadziły się wtedy tłumy uciekających ludzi. Zawiozłem sporo różnych darów, ile mi się zmieściło do samochodu, a wracając wiozłem do Polski matkę z dwójką dzieci i jej nieletnią siostrę czy szwagierkę. Wtedy, pamiętam, przerażająca była nie tylko ta masa ludzi na dworcu, ale ich własne przerażenie. Nikt nie wiedział, co kogo czeka.
Wtedy poznałem młodego Michała. Przed wybuchem wojny pracował w Polsce. Gdy Rosja zaatakowała, wrócił do domu, by ratować własną rodzinę. Usłyszał mnie, że mówię po polsku i od tego momentu nie odstępował na krok. Dlatego, że byłem dla niego jedyną szansą na to, by rodzina mogła wyjechać bezpiecznie.
Dlatego, że do kas dworcowych stały kilometrowe kolejki i nikt nie miał pewności czy zdoła uciec. Michał pomógł mi rozładować samochód w punkcie pomocy i robił wszystko, bym mu tylko w tym tłumie nie zaginął. Ostatecznie to właśnie jego rodzinę wiozłem do Polski. On z Polski właśnie przyjechał i zostawał. Gdy już jego najbliżsi byli w samochodzie, a Michał się z nimi żegnał, jego synek, może 3-letni chłopczyk, który nie rozumiał, co się dzieje, spytał: "dlaczego tata płacze?". Po takim pytaniu, w tych okolicznościach, trudno było samemu powstrzymać łzy...
Dziś już dzieci, które tam zostały, chyba rozumieją...
Nie wszystkie, oczywiście, wyjechały. Chociaż widzieliśmy ich niewiele i to w dość dużym oddaleniu od miejsc, w których toczą się intensywne walki. Okolice Bachmutu są niemal wyludnione. W niedalekiej odległości tworzona jest druga linia obrony. Koparki wykopują okopy. Rosyjskie drony je namierzają i niszczą. Żołnierze ukraińscy rozumieją, że utrzymanie tego miasteczka będzie bardzo trudne, że ich walka w tym miejscu jest prawie beznadziejna, ale walczą...
Widzę, że masz sporo własnych przemyśleń o tym, co się dzieje po sąsiedzku...
To, co widziałem teraz w Ukrainie, przywodzi mi na myśl naszą własną martyrologię, która jest obecnie tak bardzo eksponowana. Niedawno minęła kolejna rocznica Powstania Styczniowego, wydarzenia w wielu miejscach uroczyście świętowanego. Przed dwoma wiekami Polacy walczyli o swoją ojczyznę, dziś robią to Ukraińcy. Zatem jednych i drugich za tę walkę należałoby tak samo szanować. Wtedy i później nam pomagano, dziś my powinniśmy pomagać. Nie ma w tym nic odkrywczego. Po prostu tak zachowują się ludzie.
Czy można by zatem powiedzieć, że w Szczytnie ich niewielu? Na twój apel o przyłączenie się do organizacji konwoju, o pomoc materialną bądź finansową, odzew nie był imponujący...
Nie był. Najbardziej chyba zdziwiony, a zarazem rozczarowany byłem tym, że żadnego zainteresowania nie wykazali przesiębiorcy i osoby, do których zwróciłem się z apelem o wsparcie, skupieni w niedawno utworzonej organizacji. Trudno. Nie jest to już ważne. Ważni są ci, którzy się włączyli, pomogli. I im należą się wielkie słowa uznania. Dzięki nim Szczytno, obok Łodzi i Olsztyna, było tam, gdzie być należało i wciąż należy. To im należą się te słowa, które ja usłyszałem od ukraińskiego żołnierza: bardzo, bardzo, bardzo dziękujemy.
Bank Spółdzielczy w Szczytnie
Pracownicy i właściciele firmy Zelbo w Szczytnie
Marcin Figórniak
Bogumiła Polakiewicz, właścielka "Starej Apteki"
Pracownia Protetyczna "Wena" – Małgorzata Słoka
Biuro rachunkowe – Monika Pietrzak
Robert Dobroński
Gabor
Walczą za nas..... pomoc pomocą...tylko dlaczego mamy ich utrzymywać z naszych podatków skoro jest tylu biednych ludzi w naszym kraju....
Teresa Horenczuk
Super BS w Szczytnie pomógł, ja jestem emerytką B.S w Szczytnie jestem dumna z z mojego zakładu pracy. Pozdrawiam wszystkich w B.S Szczytno.