Poniedziałek, 9 Czerwiec
Imieniny: Ady, Celii, Medarda -

Reklama


Reklama

Mistrzyni w łucznictwie Hania Sadowska (zdjęcia)


Hanna Sadowska została mistrzynią Polski w Łucznictwie Tradycyjnym. Trudno powiedzieć, czy to sport popularny i zapewne niewiele osób wie, czy i jak wiele trzeba włożyć wysiłku w zdobywanie takich laurów. Hania wie – więc opowie.


  • Data:

Długo już trenujesz?

 

Kilka lat, ze trzy. Wtedy zaczęłam brać udział w turniejach. Ale już rok wcześniej zostałam członkiem naszej szczycieńskiej drużyny łuczniczej, działającej przy Miejskim Domu Kultury i w strukturze polskich grup rekonstrukcyjnych, historycznych występujemy jako 34. Chorągiew Komturii i Miasta Szczytno. Wtedy, przez ten rok, można powiedzieć, że się przyuczałam, także do strzelania z łuku.

 

A skąd pomysł, by w ogóle do tej drużyny – Chorągwi, przystąpić?

 

To było spontaniczne. Któregoś roku wyglądałam z okna biura i widziałam, jak w ruinach odbywały się jakieś zawody czy pokazy łucznicze. Tak mi się to wtedy spodobało, że postanowiłam na drugi dzień iść i się zapisać. I tak zrobiłam. Widziałam tylko łuki i bardzo chciałam nauczyć się z nich strzelać. Nie wiedziałam, że to drużyna rekonstrukcyjna, że to znacznie, znacznie więcej atrakcji, emocji, fantastycznych wydarzeń i przeżyć. Ale już się o tym przekonałam i jedyne, czego żałuję to to, że tak późno się o tym dowiedziałam i tak późno zaczęłam.

 

W jakich wydarzeniach brałaś już udział?

 

Chyba nie jestem, w stanie wymienić. Jeżdżę gdzie tylko mogę (gdy czas pozwala). Różnych turniejów łuczniczych jest wiele. Na przykład w obrębie naszego województwa Grunwaldzka Akademia Miecza organizuje cały cykl takich zawodów. Jest też rozgrywana Liga Północy, obejmująca właściwie całą właśnie północną część Polski ale... głównie Mazury. Odbywają się nawet – co może wydawać się aż niemożliwe w łucznictwie – turnieje korespondencyjne. Są to turnieje organizowane lokalnie, a ich wyniki następnie są porównywane i oceniane w skali ogólnokrajowej.

 

Mimo wszystko wydaje się, że 3 lata trenowania, by zostać mistrzem, to strasznie mało...

 

Bo to nie tylko czas, ale głównie intensywność trenowania, a ja strzelam z łuku w każdej wolnej chwili, dosłownie – w każdej. Nawet jak gotuję obiad, to między wrzuceniem mięsa do garnka a obieraniem warzyw znajduję chwilę na 3-4 strzały we własnym ogrodzie.

 

Czyli masz w tym ogrodzie urządzoną jakąś strzelnicę?

 

Wiele zachodu nie trzeba. Wystarczają stojaki i mata łucznicza. Te elementy są do kupienia, ale na swoje potrzeby sama sobie produkuję tarcze ze słomy czy słomy. Teraz już mój „tor strzelecki” nie jest zabezpieczany, ale na początku, gdy z celnością jeszcze najlepiej nie było, ochraniałam moje miejsce strzelania w ogrodzie dodatkową siatką. I nie trzeba tu wcale, przynajmniej na początku, jakichś szczególnie profesjonalnych „narzędzi” ani sprzętu. Problemem dla łuczników, a my w Szczytnie ten problem odczuwamy dość dotkliwie, jest trenowanie zimą. Nie jest do tego potrzebne jakieś szczególnie przystosowane miejsce, ale dach nad głową i trochę przestrzeni musi być. Korzystamy gościnnie z sal gimnastycznych, ale to bywa kłopotliwie, bo tor trzeba rozłożyć, później złożyć, a nie zawsze sala jest na tyle długo wolna, że możemy się „wcisnąć”.


Reklama

 

Do poważniejszych zawodów, w których zresztą cała szczycieńska drużyna odnosi niebagatelne sukcesy, łuk chyba musi być jakiś porządniejszy? Nie wystarczy taki, jaki się kiedyś robiło u dziadka na wakacjach: kawałek przygiętego patyka z uwiązanym sznurkiem?

 

I na początek to naprawdę w zupełności wystarczy. Powiem nawet, że na jednym z większych wydarzeń łuczniczych dwóch chłopców – zawodników zrobiło sobie takie łuki, a strzelanie i tak szło im doskonale. Ale łuków, tych tradycyjnych, jest mnóstwo. Trzeba pamiętać, że jest to broń, która była używana chyba na całym świecie, w różnych okresach historycznych, w różnych wojskach, bitwach itp. Inaczej swoje łuki robili Indianie, inaczej np. Mongołowie czy Tatarzy. I dzisiaj też te różnice są podkreślane. W rekonstrukcjach historycznych są używane takie, które w danym okresie czy danym wydarzeniu były faktycznie wykorzystywane. I właściwie z takich właśnie strzelamy na turniejach. Na pewno ich mechanika jest nieco odmienna od pierwowzorów, bo technologię produkcji mamy lepszą, ale... drzewa gorsze, ale wszyscy, w tym najlepsi producenci, starają się, by te nowe „stare” łuki były do tych pierwowzorów jak najbardziej zbliżone.

 

A twój łuk?

 

Który? Bo mam cztery. Zaczynałam od klasycznego, jak to nazywamy „robina”, który ma 12 kg siły naciągu, a im stawałam się w tej sztuce sprawniejsza, tym używałam mocniejszych łuków: też „robina”, ale już z 16-kilogramowym naciągiem. Później używałam „kayi”. To krótki łuk, używany dawniej przez koreańskich konnych wojowników. Wspaniały, mój ulubiony, chociaż nie strzelam z niego jeżdżąc konno. Żałuję, bo tego akurat robić nie mogę, a bardzo bym chciała. Obecnie trenuję z kolejnym łukiem, naturalnym, walijskim dlatego, że takich używali dawniej Walijczycy. Co prawda ten mój jest odrobinę krótszy od tych pierwotnie bardzo długich łuków Wyspiarzy, bo sama jestem trochę od nich „krótsza”. Ten ma już 21 kg naciągu i nim właśnie wygrałam ostatni turniej w Golubiu Dobrzyniu.

 

Rozumiem, że łucznictwo stało się w ostatnich latach twoją ogromną pasją, wręcz miłością. Czy są jednak jakieś inne? Z tego co wiem, aktywności nigdy ci nie brakowało...

 

Od 10 lat ćwiczę i wciąż szlifuję pływanie. Idzie mi nieźle, na poziomie określanym jako zawodowstwo amatorskie. Obie te swoje sportowo-rekreacyjne miłości zaszczepiam każdemu w mojej rodzinie. Z różnym skutkiem, oczywiście. Ale tu muszę się pochwalić, że drużyną rodzinną, w skład której wchodzę ja, mój mąż i... nasza wnuczka, obecnie 11-letnia, trzy lata temu weszliśmy nawet do finału cyklu „Warmia i Mazury pływają”. Biorąc pod uwagę że Wiktoria miała wtedy lat osiem, a my oboje... cóż w sumie to już wiek, to ósme miejsce w gronie ekip o znacznie niższej średniej wieku, był to nasz sukces. Swoją drogą, to właśnie wnuczce, Wiktorii, go zawdzięczamy, bo miała najlepszy czas. Ale w ubiegłym roku w tych zawodach indywidualnie wygrałam, a w tym roku zwycięski puchar znów należał do mnie.

Reklama

 

Czy strzelaniem z łuku też wnuczkę już zaraziłaś?

 

Próbuję, oczywiście. Gdy jest w Szczytnie uczestniczy ze mną w różnych rekonstrukcyjnych wydarzeniach. Zawsze w przebraniu idzie ze mną w Jurandowym orszaku podczas Dni i Nocy Szczytna. Niestety, na co dzień mieszka w Hamburgu. I tam, co mnie bardzo cieszy, kontynuuje trenowanie pływania. Nie wiem, jak to przełożyć na polskie struktury sportowe, ale w tym roku Wiktoria „wypływała” sobie niemiecką Złotą Kartę, co stawia ją w grupie już dobrych pływaków.

 

Coś nowego masz w zanadrzu? Czy na wszelki wypadek wolisz już nie wyglądać przez biurowe okno, żeby cię nic innego tak radykalnie nie wciągnęło?

 

Zupełnie hobbystycznie param się trochę też tkactwem średniowiecznym. Robię np. krajki. Tak mi zostało z początków działalności w drużynie, gdy to strzelanie było trochę uboczne, a rekonstrukcje główne. I do tych rekonstrukcji trzeba było samemu przygotowywać sobie stroje, robić rekwizyty. W tej chwili łuk króluje niemal niepodzielnie, bo zaczynam treningi do Mistrzostw Europy. Zresztą nie tylko ja, bo cała drużyna. To już, można powiedzieć, nieco „wyższa szkoła jazdy”, większe wymagania, większe potrzeby, w tym finansowe i sprzętowe głównie. I tylko nasze drużynowe możliwości nie chcą czemuś rosnąć tak, jak te europejskie wymagania, a ani drużynowo, ani indywidualnie nie mamy jakiegoś „dobrego wujka”, który miałby jednocześnie i pieniądze, i upodobanie do łucznictwa. Mimo to mam nadzieję, że pojedziemy na te mistrzostwa i pokażemy wszelkim prawdziwym potomkom Robin Hooda czy Wilhelma Tella, jak się naprawdę strzela z łuku!

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama