Na Mazury jakim sposobem?
Z nakazu pracy po ukończeniu wydziału leśnictwa w Krakowie. Byłem tu jako student na zgrupowaniu sportowym koło Olecka i bardzo mi się tu podobało. Później zaprosił mnie z kolegami jeden z mazurskich nadleś...
Na Mazury jakim sposobem?
Z nakazu pracy po ukończeniu wydziału leśnictwa w Krakowie. Byłem tu jako student na zgrupowaniu sportowym koło Olecka i bardzo mi się tu podobało. Później zaprosił mnie z kolegami jeden z mazurskich nadleśniczych. Przyjechaliśmy do Strzałowa pod koniec lat 60. Dla mnie to był inny świat, zupełnie inni ludzie. Nie wiedziałem, co to są autochtoni, czyli tutejsi Mazurzy. Spodobali mi się. Rodziny wielodzietne, ale bardzo zadbane, czyste, pracowite, uczciwe. Wydawało mi się, że tacy są tu wszyscy. I dlatego zdecydowałem się tu przyjechać do pracy. Później przekonałem się, że to nie było tak pięknie, że autochtonów jest niewielu, a ludność napływowa... cóż, była bardzo różna. Także ówczesne władze nieszczególnie działały na rzecz integracji. W każdym razie zacząłem pracę na Mazurach w Karwicy w Nadleśnictwie Maskulińskim. Kolejne reorganizacje sprawiły, że miałem podlegać dyrekcji LP w Białymstoku, ale nie po to przyjechałem na Mazury, żeby trafić na Podlasie. Napisałem prośbę o przeniesienie i zostałem na Mazurach. Pracowałem w Jedwabnie, a mieszkałem w Zimnej Wodzie.
Jak się wtedy zostawało naczelnikiem gminy?
To było w 1984 roku, po stanie wojennym, rodziły się różne konflikty, a sytuacja nie była łatwa. Odwołany został w Jedwabnie ówczesny naczelnik, a sekretarz partii, którym był wtedy Włodzimierz Budny, robił wywiady, kto mógłby tę funkcję pełnić. Wezwał mnie wojewoda i przedstawił propozycję, bym został naczelnikiem. Nie byłoby powołania bez akceptacji rady, a nie byłem w gminie jakoś bardzo znany. Mimo to jednym głosem zostałem przyjęty i tak zostałem naczelnikiem na dwa lata, bo to się działo w połowie kadencji, a później na kolejne. Zanim przyjąłem tę funkcję, wyjechałem na 3 miesiące do Francji.
Pierwsze wrażenia na urzędniczym stołku...
Niemoc. Zdumiewający brak aktywności. Większość mieszkańców gminy czekała na gotowe. Powszechne były tylko komentarze, że tego się nie da zrobić, a że nie warto, a że po co. Ludzie sami z siebie jakby niczego nie chcieli, czekali, aż im ktoś gotowe da. Tylko w Szuci była skonsolidowana, kurpiowska społeczność o troszeczkę innej mentalności. Na początek trzeba było więc pokazać, że jednak coś się da. To coś, to był asfaltowy odcinek drogi od trasy nidzickiej do Kota, taki dogodny skrót. Wspólnie zapłaciły za to Lasy Państwowe, wojewoda i trochę gmina. To ludzie zaraz skomentowali, że sobie drogę zbudowałem. Później przyszedł czas na uporządkowanie chodników w Jedwabnie, a wcześniej – na nauczenie urzędników, że petent nie może wyjść z urzędu bez pełnej informacji.
A to na czym polegało?
Chodziło o to, by każdy z urzędników był w stanie udzielić informacji z różnych zakresów. Nie mogło być tak, że jak kogoś nie ma w pracy, to już nikt inny nie zna jego zagadnień i nie załatwi sprawy. Jak dziś czytam, że choroba jednego urzędnika jest oficjalnym wytłumaczeniem solidnych opóźnień w załatwieniu spraw, to nie chce mi się wierzyć, że to w ogóle możliwe. Na tę wzajemną edukację poświęcaliśmy najczęściej sobotnie godziny pracy, bo wtedy nie było wolnych sobót, a przynajmniej nie wszystkie. Nie wszystkim też się podobało, ale mus, to mus. Zmuszałem do nauki, niektórzy na mnie za to klęli, ale myślę, że dziś nie żałują.
Mała gmina, w sumie dość biedna. Nie było pewnie łatwo to ruszyć.
Kwestia wykorzystywania możliwości. Dowiedziałem się, że na terenie gminy wczasuje ówczesny minister kultury. Pojechałem w gości. Porozmawialiśmy o wszystkim, a głównie o gminnej kulturze. Wtedy zaledwie kilkanaście miesięcy istniał nasz zespół, nie było gminnego ośrodka kultury, lecz stare niby kino, w którym GS trzymał nawozy. Minister zaprosił do stolicy. Obiecał, że gdzieś tam zadzwoni, gdzieś tam sprawę popchnie. I tak się stało. Udało się dla zespołu pozyskać pieniądze na stroje, na działalność, co owocowało, bo „Jedwabno” zdobywało coraz więcej nagród na różnych przeglądach. A po kolejnym roku ruszyła budowa GOK. Wielu mówiło, że im kaktus na ręku wyrośnie, jak to się uda. A jest! Trzeba przy tym pamiętać, że to były czasy, kiedy wszystko, dosłownie wszystko – od gwoździa po traktor trzeba było wychodzić, wyprosić, wybłagać, jak to się wtedy mówiło „załatwić” i wpychać się do różnych biur oknem, gdy wywalali drzwiami.
Początki po zmianie ustroju...
Też łatwe nie były. Panował chaos, bo nie bardzo było wiadomo, kto, co i jak. Uczyliśmy się nowego w różny sposób. Pewnego dnia do gminy przyjechali Duńczycy z darami medycznymi. Takie transporty nie były rzadkością, bo Zachód koniecznie chciał pokazać, jak bardzo jest pomocny. W wielu większych czy mniejszych miasteczkach zbierali więc, co uważali, że może nam się przydać, wyznaczali palcem na mapie punkt docelowy i jechali na tzw. „wariata”. I tak do gminy przyjechały jakieś medykamenty i sprzęt. Nie przyjąłem, bo co miałbym z tym zrobić. Ale ugościliśmy kierowców i inne osoby z transportu, którego zawartością zajęła się, na moją prośbę, ówczesna dyrektor szpitala. W sumie Duńczykom się spodobało, przyjechali do nas jeszcze raz czy dwa, a następnie zamiennie my pojechaliśmy do Danii. Zdumiało mnie, że na spalanie w miejscowej kotłowni wykorzystywano każde źdźbło słomy, podczas gdy u nas rolnicy nie wiedzieli, co z tym robić i najczęściej słoma była palona na polach. Miasteczko trochę większe niż Jedwabno było pod wieloma względami samowystarczalne, u nas jeszcze wtedy mnóstwo się po prostu marnowało i marnuje do dziś. Powoli, powoli coś tam się jednak dla gminy robiło. Trzeba było do każdej sprawy znaleźć ludzi, którym zależało i którzy przy tym mieli jakieś możliwości. Udało się więc rozwiązać kilka spraw niemożliwych. Gmina nie miałaby pewnie do dziś telefonii cyfrowej, gdybyśmy nie położyli światłowodu. Inwestorem była TPSA, ale to gmina zdobyła środki i finansowała tę inwestycję. Fakt, że nie było to w samorządowych kompetencjach, ale służyło ludziom i tyle. Nie uchroniło mnie to przed donosami, kontrolami itp. W 1996 roku byłem nimi już tak zmęczony, że zrezygnowałem.
A ta osoba co zgłaszała może nosi taki rozmiar?
Nocne spacery nad jeziorem.
2025-08-03 08:47:02
To może po prostu za darmo kosiarkami i łopatami jak niegdyś w czynach społecznych Pan Och odblokuj kanał między jeziorami? Bo jakoś tak brzydko tak pachnie i wygląda. Przed wyborami pamiętam jak mówił o poprzedniku, ze likwidacja rury na kanale to kwestia 3 dni. Niech pokaże jak w dwa dni robi przekop mierzei szczytnianej...
Jan
2025-08-01 07:21:15
Fakt. Masz rację Joanna. W sumie mało treści. Przemyślenia Pana Wiesława nie wszystkich interesują.
j23
2025-08-01 01:08:47
Na prywatnej posesji usytuowanej na rogu ulic Wiejskiej i Piłsudskiego stoją dwa uschnięte wysokie drzewa, które w każdej chwili mogą przewrócić się w stronę ul. Wiejskiej. Ewidentnie zagrażają przechodniom i pojazdom poruszającym się w ich pobliżu. Oburzający jest brak działań właściciela posesji i brak reakcji ze strony władz miejskich, aby nie dopuścić do nieszczęścia.
Malta
2025-07-31 23:26:33
Więcej korzyści przyniosłoby wycięcie sanepidu, nie dosyć że ludzie byliby bezpieczniejsi, to jeszcze całkiem sporo kasy by wpadło dla radnych.
Nikoś
2025-07-31 16:58:05
Dlaczego usunięto komentarze? Czyżby nie wpisywały się w jedynie słuszną narrację?
Wiesław Nosowicz
2025-07-30 14:57:43
to jest łatanie dziury łatą a nie zabezpieczenie , a prowizorka będzie trwać latami aż budynek sam się rozleci
zdysk
2025-07-30 14:06:51
Mogłaby się wreszcie skończyć moda na te \"Q\", jako uzupełnianie polskich wyrazów. Nadmieniam, że \"Q\" może zakończyć się także rwą - oczywiście kulszową. To jednak zaśmiecanie języka. Może za mało rozwinięty słownik mowy ojczystej? Pamiętacie o określeniu funkcjonującym swego czasu o rodakach w krajach anglosaskich - w wersji fonetycznej podaję - q\'pipl (people)?
Śmieszek
2025-07-30 12:38:00
pamietaj ze to sluzba
jery
2025-07-29 20:40:29
I można za milion a nie za kilkanaście?
Bartek
2025-07-29 19:55:04