Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

Legenda opuszcza sekretariat (rozmowa „Tygodnika Szczytno”) (zdjęcia)


Elżbietę Moszczyńską można by określić prawą ręką wszystkich dotychczasowych starostów, jakich miał powiat, oczywiście po transformacji ustrojowej. Dokładniej rzecz biorąc – miejsce za biurkiem w sekretariacie zajęła już w 1990 roku – wtedy, gdy powiatów jeszcze nie było, a ich późniejszą rolę pełniły urzędy rejonowe. Wtedy to została „cerberem” przed gabinetem ówczesnego kierownika – Kacpra Zimnego i pozostała na swoim miejsce wtedy, gdy tenże został starostą, i wtedy, gdy nastał Andrzej Kijewski, i później – gdy w gabinecie osiadł Jarosław Matłach. Z racji pełnionych obowiązków zna mnóstwo tajemnic i zakulisowych działań. Czy zechce o nich wspomnieć? Zobaczymy...


  • Data:

Praca w sekretariacie wymagała podpisania „lojalki”, deklaracji milczenia na tematy urzędowe, ale niezbyt publiczne?

 

Nie nazywało się to „lojalką”, ale dokument dotyczący zachowania tajemnicy służbowej. To dotyczyło raczej dokumentów. To, o co pytasz, leżało bardziej w sferze zaufania, jakim darzyli mnie kolejni szefowie, przekazując jakby to swoje do mnie nastawienie jeden drugiemu. Spędziłam w tym sekretariacie w sumie 28 lat. Na ostatnie niespełna cztery, na własną prośbę, zmieniłam biuro na spokojniejsze.

 

Na takie zaufanie trzeba było sobie jednak zasłużyć. Ono nie rodzi się „na pniu”. Było trudno?

 

Trudno to mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie starałam się o to w jakiś szczególny sposób, nie podejmowałam żadnych czynności, które miałyby przełożonych do mnie przekonać. Jak to określał starosta Zimny: „albo się to „coś” w sobie ma, albo nie ma”. Mówi się, że sekretarka dlatego tak się nazywa, że w rzeczywistości jest... sekretem. I taką urzędową „tajemnicą” byłam lat kilkadziesiąt.

 

Ale zaczęłaś pracę wcześniej?

 

Dożo wcześniej. Zaczęłam urzędniczą karierę w 1980 roku. Najpierw w Urzędzie Miejskim, którego ówczesne kompetencje w wielu zakresach obejmowały praktycznie cały obecny powiat. W miejskiej administracji przeszłam i kilka szczebli awansu, i kilka różnych wydziałów. Najdłużej pracowałam w istniejącym wówczas wydziale handlu, ale „zaliczyłam” też wydział zatrudnienia czy gospodarki terenami.

 

Rozpoczęłaś pracę po ukończeniu technikum rolniczego. Nie miałaś innych planów zawodowych?

 

Dostałam taką propozycje pracy i ją przyjęłam. Gdy miałam te lata, kiedy naturalne jest rozważanie o przyszłości, jakoś mnie to ominęło. Trudno mi powiedzieć, czy jakieś wyobrażenia i marzenia mieli moi ówcześni rówieśnicy. Naturalną rzeczą było, i oczywistą, że po szkole idzie się do pracy. Nikt tego nie kwestionował, a angażował się co najwyżej w to, żeby tę pracę uzyskać, najlepiej właśnie w tzw. budżetówce, bo wtedy, podobnie zresztą jak i obecnie, takie zatrudnienie zapewniało stabilizację. Dla mnie też było to ważne, bo byłam już mężatką i miałam 3-letniego synka.

 

Jesteś szczytnianką od zawsze?

 

Ale nie jestem szczytnianką. Najpierw mieszkałam w Gromie. Wraz z rodzicami przeprowadziliśmy się wraz z rodzicami do Szczytna.

 

Z tego co wiem, bo przecież była już nawet wystawa, w wolnym czasie malujesz. Zawsze miałaś pęd do farb?

 

Nawet nie wiedziałam, że tkwią we mnie takie umiejętności. W szkole – można by powiedzieć – bardziej byłam ukierunkowana muzycznie. Starsza siostra uczyła się w „przedszkolankach”. Uczyła mnie grać na mandolinie, bo wtedy w jej szkole wszyscy uczniowie na tym instrumencie grali. Później, podczas na przykład jakichś rodzinnych spotkań, obie grałyśmy i śpiewałyśmy. Było to więc ukierunkowanie bardziej rodzinne niż szkolne. Plastyka nie była moim ulubionym przedmiotem. Już jako dorosła zainteresowałam się haftem i przez kilka lat tworzyłam „obrazy” haftem krzyżykowym...

 

Skąd więc myśl, by zacząć malować, bardzo zresztą skutecznie?


Reklama

 

Pod wpływem koleżanek z pracy. Do udziału w zajęciach, prowadzonych przez Olę Kokoryn, namówiła mnie Kasia Kostiuk. Nie włożyła w to dużo wysiłku, wystarczyło hasło. Zawsze mnie ciągnęło do nowych rzeczy, lubiłam poznawać, uczyć się... Nie spodziewałam się jednak, że to malarstwo tak mnie wciągnie i że będzie dawało mi tak wiele satysfakcji.

 

Dużo czasu poświęcasz na malowanie?

 

Staram się. Kilka obrazów namalowałam w domu, z całkowicie własnej inspiracji. Większość jednak powstaje w pracowni, w „Kokorynce”. Tam, zarówno osobowość naszej instruktorki – Oli, jak i sam twórczy klimat sprzyja rozwijaniu umiejętności.

 

Czyli z muzyka się rozstałaś?

 

Ależ skąd. Co prawda nie gram już na mandolinie, ale mam zamiar nauczyć się grać na gitarze. Kupiłam ją sobie ze dwa lata temu, zgromadziłam już nuty, chwyty, instrukcje... Będę grać, chociaż może już nie w Polsce...

 

Dlaczego?

 

Formalnie rozstaję się ze starostwem powiatowym 19 lipca, bo przechodzę na emeryturę. Ale w pracy nie byłam już dość długo, co wynikało z różnych problemów zdrowotnych. Korzystając z dość długiego okresu rekonwalescencji, odwiedziłam syna, który już od 13 lat mieszka w Irlandii. Tam ma rodzinę, pracę dom... Tam ja mam jedynego wnuka. I postanowiliśmy – wspólnie – że gdy już nie będę związana zawodowo ze Szczytnem, przeniosę się do syna, zamieszkamy razem... Wróciłam niedawno właściwie po to, by uporządkować wszystkie polskie, lokalne sprawy. Ale mieszkanie, które mam w Szczytnie, zachowam. By było się gdzie zatrzymać, gdy będę czy też wspólnie z synem i jego rodziną – będziemy tu wracać, przyjeżdżać w odwiedziny.

 

Z pewnością będziesz miała do kogo. Tyle lat pracy, bycia samorządowym „sekretem” przyczyniło się do zawarcia wielu znajomości, przyjaźni... Jakieś szczególnie cenisz? Nie tylko przyjaźnie, ale nawet zwykłe pozornie spotkania?

 

To prawda. Na przykład Sylwię Jaskulską poznałam, gdy została wicestarostą i ta znajomość przerodziła się w przyjaźń. Albo Kasia Kostiuk, sporo młodsza, ale pracowałyśmy w tym urzędzie razem 21 lat i też nasze relacje znacznie wykraczają poza biura. Uważam, że jest jedną z moich bliskich przyjaciółek. A jeśli chodzi o osoby z tzw. społecznego, politycznego świecznika? Owszem, ludzie o znanych nazwiskach bywali w Szczytnie, w starostwie... Owszem, uczestniczyłam często w takich spotkaniach, ale jakoś nie gnało mnie do nawiązywania bliższych z nimi kontaktów, nawet gdyby to było możliwe. Przez te 40 lat pracy, jak to się mówi, nie wychodziłam przed szereg. Miałam swoje obowiązki, zadania do wykonania, i starałam się je dobrze wykonać. I szczerze mówiąc, jakoś nigdy nie byłam zainteresowana „wielkimi” tego świata, nie miałam potrzeby „brylowania” na salonach. Praca, dom, grono prawdziwych przyjaciół, na których zawsze i w każdej sytuacji można liczyć – to mi wystarczało, ale też uważam, że to akurat w życiu jest najważniejsze.

 

Ale przynajmniej powiedz, czy masz w pamięci jakieś historie skandaliczne. Sprawy i zdarzenia, o których starostowie jeden, drugi czy trzeci, woleliby zapomnieć, a co najmniej, by informacja o nich nie stała się publiczną?

 

Niech nawet informacja o tym, czy takie zdarzenia miały miejsce, pozostanie „sekretem”. Jaki zresztą ich ujawnianie miałoby cel, czemu miałoby służyć, poza zaspokojeniem niezdrowej ciekawości, którą można by znacznie lepiej ukierunkować.

Reklama

 

Już wiem, że jako emerytka zamierzasz wyjechać do syna i grać na gitarze. Czy jeszcze jakieś zamierzenia ukrywasz?

 

Chciałabym zwiedzać świat i mam nadzieję, że pandemiczne ograniczenia skończą się na tyle wcześnie, że będzie mi to dane. Na początku czeka mnie poznawanie Irlandii, chociaż sporo już tam widziałam. Syn – Daniel – mieszka w takim miasteczku, które można by określić naszym Zakopanem, ale nad oceanem. Z jednej strony woda, z drugiej góry. I lasy – ogromne, piękne lasy, dzięki którym – jak sądzę – nie będę aż tak bardzo tęsknić za Mazurami. Tę tęsknotę zresztą – jak sądzę – zrekompensuje mi codzienność z wnukiem, za którym tęsknię, będąc na Mazurach.

 

Wróćmy do czasów, gdy miałaś osiemnaście lat. Jak sobie wtedy wyobrażałaś swoje dorosłe życie i na ile te wyobrażenia się spełniły, jeśli w ogóle? Jestem pewna, że o emeryckim życiu w Irlandii nie myślałaś...

 

Irlandię wywróżyła mi Cyganka, ale wtedy miałam już lat 30. Powiedziała, że na starość zamieszkam za granicą. Świadczyła swoje prorocze usługi w Olsztynie, a koleżanki ze Szczytna, które do niej jeździły, twierdziły, że jej przepowiednie się spełniają. Namówiły mnie na tę wizytę... Trudno mi powiedzieć, czy w tę wróżbę wierzyłam wtedy. Ale przypomniałam sobie o niej, gdy syn zadomowił się w Irlandii i podjęliśmy działania, byśmy osiedlili się tam wszyscy. Najpierw wspólnie kupiliśmy tam apartament, teraz chcemy – całą rodziną – zostać farmerami: kupić wiejski dom z dużą połacią ziemi, gdzie Franek, mój wnuczek, mógłby mieć własnego konia i na nim jeździć, bo bardzo tego chce... I razem będziemy malować, bo mój 9-letni obecnie wnuk też ma takie upodobania i umiejętności. Wiejskie, spokojne życie... To będzie prawie idylla.

 

Nie będzie ci brakować pracy?

 

Pracy – nie. Ludzi, niektórych – na pewno. Jako że zmieniłam stanowisko już jakiś czas temu, odzwyczaiłam się od tego, co mi w sekretariacie najbardziej doskwierało, co było w tej pracy najtrudniejsze. Tam trzeba było się... uśmiechać. I nie ma nic złego w uśmiechu, a wręcz przeciwnie, ale musi ten uśmiech wypływać z serca, z wewnętrznej potrzeby. Ale w tym miejscu, w sekretariacie, był to uśmiech nieco wymuszony – tego wymagały moje obowiązki. Więc się uśmiechałam, do tych, o których wiedziałam, że są ludźmi – nie ma co ukrywać – miernymi, do obcych... do każdego i w każdej sytuacji, także wtedy, gdy życie nie skąpiło problemów. Komu zresztą skąpi? Inaczej mówiąc, w tej zawodowej codzienności trzeba było trzymać „fason”, nawet jeśli wcale nie było mi do śmiechu. Już się nawet obawiałam, że zrezygnuję z uśmiechu w ogóle... Ale na szczęście potrzeba uśmiechania się, cieszenia tym dobrym, co jednak życie też ze sobą niesie, jest głęboko zakorzeniona. Jestem przekonana, że duża w tym zasługa moich przyjaciół, których naprawdę mam wielu, w większości poznanych w pracy. Pod tym więc przynajmniej względem lata spędzone w urzędach były owocne. W tłumie ludzi, którzy przez te 40 lat przewinęli się przez moje biuro, a przez blisko 30 lat – przez sekretariat, mimo wszystko było sporo osób, z którymi połączyły mnie silne, trwałe więzy przyjaźni. I dla tych więzów, co najmniej, warto było jednak, nawet sztucznie, się uśmiechać.



Komentarze do artykułu

NIK

Ojej można tak pięknie malować i nic o tym nie wiedzieć wcześniej? życzę Pani wszystkiego najlepszego. Powodzenia. Gdzie można obejrzeć Pani obrazy?

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama