Sławomir Taradejna zmarł 13 grudnia. Dokładnie miesiąc wcześniej, na drodze w Nartach, przeprowadzona została szybka i skuteczna akcja ratunkowa, gdy pan Sławomir zasłabł za kierownicą. Przyczyną okazał się rozległy zawał serca. Mimo wyjątkowych okoliczności i błyskawicznej pomocy na drodze zawał spowodował poważne uszkodzenia, których lekarzom nie udało się pokonać. W listopadzie, gdy doszło do zdarzenia na drodze, żona pana Sławomira, Aleksandra Taradejna, na naszych łamach dziękowała ratownikom za życie swojej największej miłości. Dziś o tej miłości opowiada.
Ile lat miał mąż?
50. Znaliśmy się od szesnastu lat i tyle razem byliśmy.
A pani?
Hm... Dziś mam prawie 32 lata. Gdy się poznaliśmy, miałam dopiero 15. Moja mama wiele razy w żartach mówiła Sławkowi, że ma być jej wdzięczny za to, że nie powiadomiła prokuratury...
To dzieliła was spora różnica wieku... Jak się poznaliście?
Mieszkałam w Łodzi i stamtąd pochodzę. Przyjeżdżałam do Szczytna na wakacje do babci. Jej znajomi mieli sklep, w którym trochę pomagałam. I właśnie w tym sklepie poznałam Sławka.
.
A w szczegółach?
To był sklep spożywczy. Pewnego dnia przyszedł zrobić zakupy. Po tym pierwszym razie zauważyłam, że zaczął robić je codzienne. I to wtedy, gdy wiedział, że ja w tym sklepie jestem. Zostawał coraz dłużej, rozmawialiśmy w wolnych chwilach. Czekał, aż skończę pracę i odwoził mnie do domu. Początkowo to się nawet bałam wsiadać z nim do samochodu...
A co panią przekonało?
W końcu mu zaufałam. Początkowo – wiadomo – 15-letnia dziewczyna i starszy gość, który wyraźnie czegoś chce, to było niepokojące. Ale nigdy nie był nachalny, niczego nie oczekiwał, nie chciał... Po prostu czekał w sklepie, a później odwoził mnie do domu.
Można więc powiedzieć, że 34-letniego Sławka zauroczyła młoda panienka od pierwszego wejrzenia. A kiedy pani poczuła tzw. „wolę bożą”?
Właściwie też od początku, ale oczywiście musiało upłynąć nieco czasu, bym to pojęła. Od podwózki do domu, przeszliśmy niejako na wyższy poziom znajomości. Spacery, czasem kawiarnia. Widywaliśmy się codziennie, rozmawialiśmy... Mówiłam między innymi, że niedługo wracam do Łodzi, by się nadal uczyć. Pewnie uznał, że studiuję... Któregoś dnia, już przy końcu wakacji, siedzieliśmy w parku... Chyba dopiero wtedy coś go tknęło odnoście do mojego wieku. Poprosił o to, bym mu pokazała swój dowód osobisty. Rzecz jasna – nie miałam. Pokazałam legitymację szkolną. Był zaskoczony, a może i przerażony... Nigdy później o to nie pytałam, a w tamtym momencie, w tym parku, na ławce, to już nie miało znaczenia. Oboje byliśmy już „utopieni”... w sobie.
.
A pani rodzice? Zwykle nie patrzą przychylnie na związek zbyt młodej córki, do tego ze sporo starszym mężczyzną.
Przez pierwsze dwa lata naszej znajomości nikt o niej nie wiedział. Sławek był zawodowym kierowcą. W tym czasie pracował w firmie, dla której wykonywał „rejsy” do Rosji. Tak mniej więcej co półtora tygodnia miał trochę wolnego i wtedy przyjeżdżał do Łodzi. Trudno powiedzieć, że do mnie, bo nasz związek trzymaliśmy przecież w ścisłej tajemnicy. Tyle że ja musiałam sporo „lawirować”, wymyślać wizyty u wyimaginowanych koleżanek, by móc spędzić ze Sławkiem cały dzień...
W końcu jednak wszystko wyszło na jaw. Jak?
Któregoś dnia, w Łodzi, Sławek odwoził mnie do domu. Siedzieliśmy jeszcze chwilę w samochodzie, a moja mama akurat wracała ze sklepu i nas zobaczyła. A skoro już nas widziała, to jej powiedziałam. Początkowo była zaniepokojona. Wtedy nie rozumiałam, ale dziś wiem, że to naturalna, matczyna reakcja. Niemniej nie zgłaszała jakichś wielkich sprzeciwów, a gdy już poznała Sławka, bardzo szybko się do niego przekonała.
I zaczęliście wspólne życie?
Nie tak od razu. Ja jeszcze kończyłam szkołę, podjęłam studia z zakresu prawa i administracji w Łodzi. Sławek wciąż pracował w tej firmie transportowej i jeździł do Rosji. Widywaliśmy się często, gdy tylko to było możliwe. Zdarzały się sytuacje, które dziś brzmią jak anegdoty. Któregoś razu Sławek wrócił z trasy, ale miał bardzo szybko znów wyjeżdżać. Nie zdążyłby przyjechać do Łodzi. Ja więc pociągiem, a on samochodem jechaliśmy do Zegrza, by się zobaczyć tak mniej więcej w połowie drogi między Szczytnem a Łodzią. Wspólnie zamieszkaliśmy, gdy miałam już 22 lata, jestem więc mieszkanką Szczytna od 10 lat. Ale ślub wzięliśmy dopiero pięć lat temu.
Według tradycyjnych standardów to dziwna zwłoka...
Jakoś nie było czasu... Ciągle coś się działo. W 2015 roku założyliśmy własną firmę, zdarzył mi się też wypadek, chociaż nie na drodze, ale poważny. Miałam pogruchotany łokieć, a po operacji byłam praktycznie niesamodzielna. Sławek robił wszystko... mył, ubierał... Naprawdę, nie znam innego tak dobrego człowieka... Mąż był całym moim życiem. Nie tylko najlepszym mężem, ale też najlepszym przyjacielem, opoką... Nauczył mnie łowić ryby, jeździliśmy razem nad wodę, razem do lasu, na grzyby... Byliśmy jednością w dwóch ciałach. Niestety, nie mogliśmy mieć dzieci, a jestem pewna, że byłby najlepszym ojcem na świecie... Nie zależało nam na ślubie. Ważne, że byliśmy razem, realizowaliśmy marzenia, chociaż nie wszystkie. Mąż zawsze chciał mieć własną firmę transportową i taką właśnie prowadziliśmy.
Trudno będzie pani znaleźć ulgę...
Dziś to tylko ta firma zmusza mnie do codziennego funkcjonowania. To odpowiedzialność za pracowników, konieczność spłaty kredytów, które zaciągnięte były na jej uruchomienie, zakup samochodów. Sławek zajmował się taborem, ja ogarniałam „papierologię”. Uzupełnialiśmy się także w tym zakresie. Obecnie muszę sobie z tym poradzić. Na pewno by tego chciał... Ale bez wsparcia, ogromnego wsparcia, jakie mam i ze strony pracowników, i ze strony przyjaciół, nie wiem, jakby było... A wszystko to stało się tak, jakby los z nas zadrwił, jakby chciał udowodnić, że nie należy sprzeciwiać się fatum...
O czym pani mówi?
Istnieje przesąd, że trzynastka jest liczbą pechową. A Sławek miał do niej jakiś sentyment. Twierdził, że dla niego to szczęśliwa liczba. Wzięło się to wiele lat temu, gdy Sławek jeszcze pracował w innej firmie, której właściciel też tej trzynastki nie uważał za fatalną. Pierwszy samochód, którym Sławek jeździł, miał w rejestracji tę liczbę. Gdy założyliśmy własną firmę i kupiliśmy pierwszą własną ciężarówkę, Sławek zadbał o to, by w jego rejestracji również znalazło się trzynaście. I tak było w przypadku każdego kolejnego pojazdu, a ostatecznie mamy... mieliśmy ich cztery. Jednym z tych samochodów jechał, gdy dostał zawału. To było dokładnie 13 listopada. Równo miesiąc później, 13 grudnia, skończyło się jego życie. Moje też...
Joanna
Pani Aleksandro, życzę Pani wielu dobrych ludzi na co dzień. Wierzę, że jeszcze będzie pięknie bo jest Pani pięknym człowiekiem.
Kasia
Pani Olu, życzę dużo siły i wiary, że lepsze nadejdzie. Przytulam do serca :*