Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Dom Żugajów... czyli historia zwykłych ludzi w niezwykłych czasach żyjących


Wielu starszych mieszkańców miasta budynek, w którym obecnie mieści się redakcja „Tygodnika Szczytno” nazywa „domem Żugajów”. Młodym zapewne ta nazwa czy to nazwisko niewiele już mówi, ale na przykład absolwentom dzisiejszego Zespołu Szkół nr 1 kojarzy się z posiwiałym mężczyzną z dość długimi włosami i sumi...


  • Data:

Wielu starszych mieszkańców miasta budynek, w którym obecnie mieści się redakcja „Tygodnika Szczytno” nazywa „domem Żugajów”. Młodym zapewne ta nazwa czy to nazwisko niewiele już mówi, ale na przykład absolwentom dzisiejszego Zespołu Szkół nr 1 kojarzy się z posiwiałym mężczyzną z dość długimi włosami i sumiastym wąsem, który wchodząc do klasy niezmiennie mówił: „Hm... No to zaczynamy”. Zatem i my zaczynamy wspominać: i nauczyciela fizyki Kazimierza Żugaja i Szczytno sprzed dziesiątków lat i dzieciństwo oraz współczesność Bogumiła Żugaja, od ponad 30 lat naczelnika wydziału komunikacji.

 

 

Rodzina Żugajów pojawiła się w Szczytnie kiedy?

 

Najpierw przyjechał mój ojciec, Kazimierz. Jak wynika z jego wspomnień – jakoś tak pod koniec kwietnia, a najpóźniej w połowie maja 1945 roku. Został kierownikiem elektrowni i jego obowiązkiem było sprawić, by w Szczytnie znów popłynął prąd. Wcześniej mieszkał w Mławie i tuż po wyzwoleniu, od stycznia 1945 roku, takie same obowiązki miał w tamtym mieście. A w ogóle to urodził się w miejscowości Dobrowlany, nieopodal Lwowa, czyli na terenie dzisiejszej Ukrainy. Był żołnierzem, we wrześniu 1939 roku brał udział w obronie Modlina, wzięty do niewoli, później zwolniony z obozu jenieckiego z nakazem pobytu w Mławie. Po kilku dniach, gdy okupacja niemiecka „okrzepła” oficerom kazano gromadzić się w jednym miejscu. Już wtedy wiadomo było, że w tym „zgromadzeniu” ręce maczało Gestapo i że nie „spędzali” polskich oficerów w celach towarzyskich. Ojciec zdecydował się więc na ucieczkę i później ukrywał się na wsi koło Mławy. Gdy już byłych żołnierzy tak pilnie nie poszukiwano, ojciec wyszedł z ukrycia i podjął pracę. Został zatrzymany, osadzony w więzieniu w Sierpcu za to, że stanął w obronie maltretowanego Żyda. Cudem chyba nie został wywieziony do Oświęcimia, a może zawdzięczał to ówczesnemu burmistrzowi Mławy, u którego zakładał w tym czasie instalację elektryczną.

 

Był więc elektrykiem?

 

Nie. Właściwie był nauczycielem. Przed wojną w Mławie ukończył Seminarium Nauczycielskie i tam też, w Mławie, uczył w szkole. W czasie wojny szkoły pozamykali, a coś trzeba było robić. Tata miał smykałkę do technicznych rzeczy, więc się wykwalifikował w dziedzinie tej elektryki, raczej jako rzemieślnik, ale miał wiedzę przecież techniczną też, później wiele lat uczył fizyki. Połączył tę wiedzę z praktyką i został fachowcem, a w ślad za tą fachowością, przyszła też odpowiedzialność między innymi właśnie za to, by w Szczytnie, w powojennym maju, pojawił się prąd.

 

A mama?

 

Maria, rodowita mławianka. To właśnie w tym mieście rodzice się poznali i pobrali. Przeprowadził się tam, jako pierwszy z rodu po kądzieli, dziadek mamy – Piotr Sadkowski. W archiwum rodzinnym mam oryginał dyplomu majstra, który ten mój pradziadek otrzymał w 1898 roku, czyli w czasie, gdy Mława była pod rosyjskim zaborem. Dokument jest zresztą dwujęzyczny i stwierdza, że pradziadek odbył odpowiednie szkolenia i lata nauki, i został mistrzem stelmachem. W Szczytnie mama też później pracowała w tej samej szkole co tata. Była bibliotekarką.

 

I po przeprowadzce do Szczytna zamieszkali w domu przy Placu Juranda?

 

Nie od razu. Najpierw przyjechał tata. Tu było wtedy jeszcze bardzo niebezpiecznie, szczególnie dla kobiet. Później przyjechał dziadek. Początkowo tata zamieszkał w porzuconym przez poprzednich mieszkańców domu przy ul. Kajki. Ale że istniało spore zagrożenie, m.in. ze strony szabrowników i maruderów z niemieckich jeszcze wojsk, więc ostatecznie tata wybrał sobie właśnie ten dom, w centrum miasta, a właściwie mieszkanie na parterze. Na piętrze mieszkali inni ludzie. Mama przyjechała do Szczytna rok, góra dwa lata później. I tak rodzina Żugajów zrobiła się szczycieńska.


Reklama

 

I na świat zaczęły przychodzić dzieci...

 

Cała trójka, sami chłopcy. Ja byłem najmłodszy. Od najstarszego z braci dzieliło mnie 6 lat, a od średniego – pięć. A właściwie czwórka... Miałem siostrę... Ona urodziła się pierwsza, ale zmarła w szpitalu, jak miała półtora roczku. W domu mówiło się, że to z powodu lekarskiego błędu. Być może. Trzeba jednak pamiętać też, że był to koniec lat 40. Ani warunków, ani sprzętu, ani wiedzy, którą można by w ogóle porównywać ze współczesną.

 

Uczniowie wspominają twojego tatę z dużą dozą szacunku. Mój osobisty brat mówi tak: „To był jedyny nauczyciel, któremu zależało na tym, by nas naprawdę czegoś nauczyć. On nas zmusił do tego, byśmy się uczyli. Robił 2-, 3-minutowe kartkówki, miał też inne metody. Najciekawiej to wyglądało w dzienniku. Przez pierwsze 2 miesiące przy każdym nazwisku były same dwójki. Później pojawiały się pojedyncze trójki, a jeszcze później nawet 4. Chociażby po tym było widać, że profesor Żugaj naprawdę nas do tej nauki zmusił. Wtedy, w szkole, obrzucaliśmy go chętnie obelżywym słowem, ale po latach, gdy ta wiedza zaczęła owocować, oczywiście i opinia zaczęła się zmieniać. Dziś wspominam go z ogromnym szacunkiem i uznaniem”. Tyle z uczniowskich wspomnień. A jakim był rodzicem?

Myślę, że było u nas podobnie jak w wielu, jeśli nie wszystkich rodzinach tamtych lat. Mama nas rozpieszczała, kryła nasze przewinienia, a ojciec dyscyplinował. Był małomówny. Nie było zwyczaju, by opowiadał, wspominał... Nie wiem, z czego to wynikało. Może nie było w zwyczaju, by z dziećmi rozmawiać... Dzieci były od słuchania rodziców i wykonywania poleceń. Może taki to był też czas, że ludzie niewiele chcieli o sobie mówić, nawet najbliższym. Nigdy nie było wiadomo, co z tych wspomnień, przeżyć, działań będzie potraktowane jako służba ojczyźnie, ludowej rzecz jasna, a co wręcz przeciwnie. Kto mógł albo uważał, że tak trzeba, że tak bezpieczniej, po prostu mówił o sobie jak najmniej. Ojciec nie był tu wyjątkiem. Tak miała chyba większość ludzi tego wojennego pokolenia.

 

 

Pilnował więc, byście się uczyli, nie rozrabiali, bez szemrania wykonywali polecenia ojca...

 

Tak mniej więcej to wyglądało. Jak tata kazał skopać cały ogródek, to nie było w ogóle dyskusji i żadnemu z nas też nie przyszło do głowy, żeby się sprzeciwić. Moje dzieci własne już takie ochocze do wykonywania poleceń nie były. Cóż, zmiana pokoleń...

 

Uczyłeś się w...

 

„Jedynce”, później w ogólniaku, w starym i nowym budynku, studium samochodowe 2-letnie w Gdańsku, a jeszcze później studia inżynierskie w Opolu. W trakcie studiów w Opolu dostałem stypendium od szczycieńskiego PKS, a po uzyskaniu dyplomu musiałem je odpracować. Wróciłem więc do domu, jakoś tak w 1979 roku, już jako żonaty chłop. Ślub wzięliśmy, gdy byłem chyba na trzecim roku studiów, bo tylko tak mogliśmy w akademiku zamieszkać razem, w tzw. pokoju małżeńskim. Z Opola przywiozłem więc na Mazury żonę, a z kolei tam zamieszkał mój średni brat. Starszy ukończył WAT, uwielbiał góry, zdobywał polskie szczyty, ale wiosną 1981 roku poszedł sam na wyprawę i niestety, zginął.

 

Nie oszczędził więc los rodziców... Pochowali dwoje dzieci, nawet jeśli pogrzeby dzieliło wiele lat. Z takich tragedii trudno się otrząsnąć...

 

Niewątpliwie. Mamie było trudniej. Tata był już wtedy na emeryturze formalnie, ale i tak pracował w szkole wciąż praktycznie na całym etacie. Praca pozwalała nie myśleć o stracie cały czas. Później mama zaczęła chorować, nowotwór był nieubłagany. Odeszła w 1993 roku. Siedem lat później zmarł też tata.

Reklama

 

A dom?

 

Mieszkanie. Rodzice tu w tym miejscu, mieszkali cały czas. Może, w myśl dzisiejszych standardów, ciekawostką jest to, że to mieszkanie od początku było własnością komunalną. Moi rodzice nigdy nie byli zainteresowani posiadaniem, chociaż były i takie czasy, że za grosze można było kupić, albo po prostu wziąć sobie całe domy. Jestem przekonany, że sporo dzisiejszej „rodowej” własności mieszkańców naszego miasta ma takie właśnie pochodzenie. Dopiero pod koniec ubiegłego wieku, już w nowej rzeczywistości ustrojowej, za naszą – dzieci – namową, ojciec to mieszkanie wykupił. Długo się nim nie nacieszył.

 

Spotykasz się z tym określeniem „Dom Żugajów”?

 

O dziwo, rzadko. Częściej ludzie wspominają kwiaty. Gdy chodziłem do podstawówki ojciec zaczął „bawić się” w hodowlę tulipanów. Cały dom otaczał spory ogród, a w nim mnóstwo kwiatów. Ta hodowla miała z czasem charakter handlowy, a w mieście praktycznie nie było w tym czasie żadnej kwiaciarni. Pamiętam głównie to, rzecz jasna, że jako dzieci musieliśmy ojcu w tych pracach ogrodniczych pomagać, a wiadomo – każdy z nas wolałby w tym czasie pograć w piłkę z kolegami. W każdym razie o tych kwiatach i o tym, jak dzięki nim w centrum miasta było ładnie i kolorowo – ludzie pamiętają.

 

Masz mnóstwo zdjęć rodzinnych. To już chyba kilka pokoleń. Sporo innych cennych historycznie i sentymentalnie rzeczy o niewątpliwych walorach muzealnych, a co najmniej archiwalnych. Zamierzasz coś z nimi zrobić?

 

Miejscowe muzeum już sporo pamiątek rodzinnych ma. Ojciec trochę się udzielał w Towarzystwie Przyjaciół Szczytna. Spisane zostały jego wspomnienia, taki życiorys, który brzmi bardziej jak protokół przesłuchania świadka. Może dlatego, że – z tego co wiem – te wspomnienia spisywała prezes Towarzystwa, też już nieżyjąca Wanda Jurczenko-Barnowska. Spisywała dawno, jeszcze w erze przedkomputerowej. W muzeum są gdzieś dokumenty, które mój ojciec przekazał, na przykład to zaświadczenie w języku polskim i rosyjskim, w którym powierzono mu zadanie włączenia prądu w Szczytnie, uruchomienia elektrowni, znalezienia pracowników, zaświadczenie o tym, że był wzięty do niewoli w Modlinie i o tym, że został zwolniony, w 1942 roku, z więzienia w Sierpcu.

 

 

I tyle? Gdzieś schowane w muzeum czy archiwum kilka kartek? Tyle zostaje po ludziach, którzy praktycznie żyli w trzech różnych epokach? Od bosych nóg z braku butów weszli w erę komputerów... Chyba żadne pokolenie nie jest taką skarbnicą wiedzy, jak nasi rodzice. Życiorysy, wspomnienia każdego z nich to temat na powieść...

 

Racja. I niestety, coraz mniej jest osób z tego pokolenia. Jedynie możemy wspominać i starać się przypomnieć opowieści, których słuchaliśmy jako dzieci. Zachować od zapomnienia chociaż cząstkę ich historii, tej prawdziwej. O to się staram na tyle, na ile mogę. Trzymam te carskie papiery mistrzowskie pradziadka i zdjęcia grona nauczycielskiego w szczycieńskiej „zawodówce” z lat chyba 60... To historia rodziny, ale to tak po prawdzie historia wszystkich nas.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama