Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

ŻYĆ PEŁNIĄ ŻYCIA – Leszek Mierzejewski i moje Szczytno z tygodnia na tydzień


Dzięki mojemu ojcu noszę jego nazwisko, którego powstydzić się nie mogę. Ojciec rodowitym był Polakiem, spod Ostrołęki. Nazwisko, które mi przekazał, ma korzenie typowo polskie i coś wspólnego z regionem ostrołęckim. Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiałem się nad własną tożsamością, która wynika zarówno z biologii, genów, jak i pochodzenia, czy późniejszego wychowania.

 

 


  • Data:

Zawsze cieszyłem się, że końcówka mojej godności ma notowania wśród tamtej społeczności, po prostu mój ród był i jest w poważaniu. Nadawano ją osobom polskiego pochodzenia, które związane były z posiadaną własnością ziemską. Żona ojca, a moja matka również pochodziła z rodu o nazwisku kończącym się na „ski”. Mieszkała w Śniadowie, na rzut kamieniem od Ostrołęki.

 

Ślub kościelny wzięli w czasie okupacji niemieckiej. Ja urodziłem się rok po II wojnie światowej i to w najpiękniejszym miesiącu, bo w maju. Ujrzałem świat w samo południe, tak mi opowiadała moja matka, która dokładnie pamiętała, że było to punktualnie o godzinie dwunastej, gdyż na wieży kościelnej w Śniadowie biły dzwony, wzywając wiernych na Anioł Pański. Ja twierdzę, że dzwony biły, ale na moją cześć, że wykluł się niepowtarzalny element ludzki i to w śniadowskiej parafii.

 

Ale historia zaczyna być ciekawa dopiero po roku, gdy ojciec mój dostał nakaz pracy. Właśnie latem 1947 roku przeprowadził się do poniemieckiego miasteczka - Szczytna. Nie każdy z młodych dziś uwierzy, ale w tamtych powojennych latach po prostu brakowało rąk do pracy. Fachowiec po Zasadniczej Szkole Zawodowej, wówczas Rzemieślniczej stawał się od razu majstrem. Gdy trafił się jakiś technik, to patrzono na niego jak w święty obraz.

 

Przecież już „mała matura” otwierała wszystkie drzwi w zakładach pracy, nawet do magistratu! Wyjaśniam, że mała matura, to 9 klas lub skończona 2 klasa każdej szkoły średniej. Magister lub inżynier trafiał się jeden na całe miasto. Pamiętam jeszcze za moich młodych lat, bo w 1967 roku, gdy rozpoczynałem pracę w Olsztyńskich Zakładach Przemysłu Lniarskiego „Ol - len” Szczytno, to mgr inż. był ponad wszystko. Zresztą wówczas skrót ten żartobliwie tłumaczono: możesz gówno robić i nieźle żyć. Za jakiś czas skrót ten przypisano i dla robotnika, czytając go wspak: żebyś nie wiem ile robił gówno masz.

 

Powracając do mojej rodziny, to zgodnie z doktryną ówczesnych władz politycznych trzech wykształconych na kolejarzy braci musiało opuścić przeludnioną Ostrołękę i podjąć pracę na bezludnej „Ziemi Obiecanej”. Tak więc mój ojciec Tadeusz od 1947 roku zatrudniony został, jako konduktor, a w niedługim czasie jako kierownik pociągu na PKP w Szczytnie.

 

Młodszy jego brat Henryk, również w 1947 roku rozpoczął pracę na PKP w Szczytnie, jako dyżurny ruchu. Najmłodszy z braci Stanisław w 1948 roku przeprowadził się do Olsztyna jako maszynista parowozów. Jedynie ciocia Zosia została na miejscu, bo wyszła za mąż za piłkarza grającego w tamtejszym klubie „Kolejarz-Ostrołęka”. Wujek również parał się całe życie pracą na kolei. Na ojcowiźnie, w Tobolicach pod Ostrołęką gospodarzył czwarty z braci - Mietek.

 

Dziś mija 75 lat, gdy mój ojciec z matką i rocznym dzieciakiem to znaczy ze mną, po raz pierwszy ujrzeli ulicę Polską w Szczytnie. Faktycznie ujrzeli morze ruin w centrum naszego miasta.

 


Reklama

Ulica Polska latem roku 1947.

 

Nasza trzyosobowa rodzina zamieszkała na pierwszym piętrze wielorodzinnej, poniemieckiej kamienicy na ul. 1 Maja 7. Ulica 1 Maja znajduje się w centrum miasta, które jeszcze w 1950 roku, a w szczególności ulice Polska i Odrodzenia były morzem ruin. My, podrostki, mieliśmy z tego frajdę. Ulubioną naszą zabawą była wojna, czyli rzucanie do siebie odłamkami z cegieł. Niejednokrotnie wracaliśmy do domu zakrwawieni i poobijani, gdzie czekały nas następne trafienia kuksańców od ojców za niedozwolone zabawy.

 

Dziś należy przypomnieć, szczególnie młodym, że Szczytno pod koniec stycznia 1945 roku zostało zdobyte bez większych starć, a tym samym i uszkodzeń. Walki o miasto miały charakter potyczek grup zwiadowczych poszczególnych dywizji radzieckich z żołnierzami Volkssturmu i niemieckimi oddziałami osłaniającymi odwrót. W późniejszych latach, właśnie Rosjanie, jako zdobywcy dewastowali i niszczyli w szczególności centrum miasta.

 

Co najgorsze, że mieli przyzwolenie dowództwa, a wręcz zachętę. Wszystkim Polakom wmawiano, że i tak tu Niemcy powrócą. Nie oszukujmy się, taka była prawda! Pamiętam, że jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku niektórzy polscy gospodarze nie remontowali swoich obejść. Twierdzili, że i tak tu autochtoni powrócą! Ciekawostką było, że niejednokrotnie na zawalających się dachach stały satelitarne anteny telewizyjne. Obłęd.

 

Z tematu gwałtów dokonywanych przez Sowietów na kobietach z naszych ziem, wiele już starano się powiedzieć i napisać. Nie będę szczegółowo omawiał tego zagadnienia, ale z moich młodych lat pamiętam opowieści Mazurów, że pijani rosyjscy sołdaci gwałcili wszystkie złapane kobiety, wszystkie one były dla nich Niemkami. Żeby uchronić żony przed zgwałceniem, mój ojciec zamieszkał z kolegą kolejarzem we wspólnym mieszkaniu na ul. 1 Maja. Gdy jeden z nich miał nocny dyżur kolejarski, to drugi czuwał w mieszkaniu. Wielokrotnie w nocy dobijali się pijani sołdaci, ale gdy zobaczyli mężczyznę w mundurze i czerwonej czapce z orzełkiem, to natychmiast odpuszczali.

 

Następną plagą było szabrownictwo. Trzeba pamiętać, że po wyzwoleniu panowało bezprawie, poczucie bezkarności ze strony poszczególnych jednostek radzieckich. Mój przyjaciel śp. Ewald Wieczorek, Mazur spod Szczytna, jako młody chłopak w latach 1945 i 1946 pracował jako kierowca w dowództwie sowieckim. Siedziba ich była w budynku na przeciw Zespołu Szkół nr 1, tj. w budynku stojącym na rogu ul. Bartna Strona i Śląska. Na początku lat 50. XX wieku Ewald Wieczorek wyjechał z rodziną do RFN, a w latach 80 organizował i przywoził do naszego szpitala dary. Opowiadał mi wówczas o drastycznych wyczynach sowietów.

 

Kolejną uciążliwością życia dla powojennych stałych mieszkańców Szczytna był tzw. „polski szaber”, czyli grabież mienia pozostawionego przez Niemców i Mazurów. Okoliczni Kurpie i mieszkańcy z Mazowsza uważali bowiem, że wpadają na ziemię niczyją, a rabowane mienie jest swoistą rekompensatą za krzywdy, jakich doznali od okupanta niemieckiego. Warto pamiętać, że szabrownicy nie odróżniali Mazura od Niemca, traktując ludność mazurską w ten sam sposób, co niemiecką.

Reklama

 

Szczytno w początkach lat 50. niewielu miało jeszcze mieszkańców. Znali się wszyscy jak przysłowiowe „łyse konie” - o czym opowiadał mi mój ojciec. Przyjaźnił się np. z Czesławem Klenczonem, ojcem Krzyśka. Razem pracowali pod koniec lat czterdziestych na PKP. Czesław Klenczon i mój ojciec wywodzili się spod Ostrołęki, z nieodległych wsi, więc przed wojną spotykali się na wiejskich zabawach, festynach, odpustach w Kamionce nad Narwią i innych imprezach.

 

Ojciec mój identycznie jak Czesław był członkiem AK - w latach 1944, 1945, 1946 i do ujawnienia się na początku 1947 r. ukrywał się w Pruszczu Gdańskim. Czesław jako oficer AK ukrywał się przez dłuższy okres! W czasie działalności w AK współpracowali. Po śmierci ojca matka moja otrzymywała świadczenia jako wdowa po AK-owcu.

 

Wartym odnotowania jest fakt, że bal maturalny w 1959 roku został wyprawiony w restauracji „Leśna”. Było to wyjątkowe, nietypowe zdarzenie. Bale maturalne były urządzane w salach gimnastycznych, świetlicach szkolnych, stołówkach - ale nie w restauracjach, jak to teraz jest już nagminnie praktykowane. Ewenementem było, że do tańca przygrywała profesjonalna orkiestra złożona z muzyków Wyższej Szkoły Oficerskiej MO w Szczytnie – jednym zdaniem, był to bal na 100 par.

 

Na historycznym już zdjęciu od lewej siedzi NN, drugi od lewej, to mój ojciec Tadeusz Mierzejewski, obok niego Czesław Klenczon i ostatni to dyrektor Liceum Ogólnokształcącego, pan Mazur.

 

Rodzice moi już dawno umarli, dzieci się postarzały, wnuczki podorastały, a ja mam tę satysfakcję, że już nie muszę się przebijać i rozpychać łokciami. Osiągnąłem w życiu to, co zaplanowałem i już wyżej pośladków nie podskoczę. Cieszę się, że moje dzieci, a tym bardziej wnukowie rejestrują w mózgu więcej obrazów niż my dorośli, przez co dostarczają sobie więcej informacji.

 

Tylko że od czasu do czasu martwię się poczynaniami niektórych „urzędasów”, którzy patrzą na nas seniorów, jak na tych z marginesu. Np. negatywnym przykładem jest jeden z naczelników, zaangażowany w przygotowanie ostatniej SENIORIADY. Najpierw zaproszono mnie do jego gabinetu i poproszono żebym poprowadził lekcje rysunku na tej imprezie. Miałem problem, gdyż w tym terminie wcześniej uzgodniłem i zatwierdziłem swój wyjazd na plener malarski. Ale czego się nie robi dla swoich! Gdy pozmieniałem plany wyjazdowe, poinformowano mnie, że naczelnik zmienił decyzję: - Lekcje poprowadzi pani profesor z Uniwersytetu z Olsztyna! - usłyszałem. Dlaczego? Czy wynika to z autentycznego zainteresowania młodszym człowiekiem? Nie! Po prostu złośliwość, bo jestem człowiekiem od burmistrza...

Leszek Mierzejewski

e-mail: leszek.mierzejewski@gazeta.pl



Komentarze do artykułu

Iga

Dziękuję za to wspomnienie i opowiedzenie o historii jak to było po wojnie. Mało osób o tym wie ilu ludzi(szabrowników) wywoziło ze Szczytna i okolic co się dało.

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama