Piątek, 9 Maj
Imieniny: Kornela, Lizy, Stanisława -

Reklama


Reklama

Urzędnik z szerokim horyzontem


Chciał być żołnierzem, a dokładniej oficerem i do tego cybernetykiem, przewędrował Europę, gra na gitarze, miał swój życiowy epizod z malarstwem... Został urzędnikiem, ale dowodzi, że siedzenie za biurkiem nie oznacza picia kawy o 8 rano i niecierpliwego spoglądania na zegarek o godzinie 15. Rafał Wilczek, mój dzisiejszy rozmówca, to j...


  • Data:

Chciał być żołnierzem, a dokładniej oficerem i do tego cybernetykiem, przewędrował Europę, gra na gitarze, miał swój życiowy epizod z malarstwem... Został urzędnikiem, ale dowodzi, że siedzenie za biurkiem nie oznacza picia kawy o 8 rano i niecierpliwego spoglądania na zegarek o godzinie 15. Rafał Wilczek, mój dzisiejszy rozmówca, to już nowa urzędnicza generacja, to naczelnik wydziału promocji, który uważa, że jest nie tylko do roboty i wykonywania poleceń, ale też od kreatywnego myślenia. I tego efekty są w Szczytnie widoczne.

Początek życiorysu to miejsce urodzenia...

Szczytno, chociaż moja mama mieszkała wówczas w Świętajnie. Ale sprowadziliśmy się do Szczytna, gdy miałem 2 lata i jeśli później opuszczałem miasto, to właściwie tylko z powodów ważnych: nauki lub przygody, a jeszcze później – już z tytułu służbowych obowiązków.

Droga edukacji przebiegała...

Standardowo. Przedszkole – dziś „Pod Topolą”, podstawowa „jedynka” - dziś gimnazjum nr 1, ale później wylądowałem w Ogólnokształcącym Liceum Wojskowym w Olsztynie...

Było takie? Pierwsze słyszę...

Było, ale niestety krótko. Gdy skończyłem drugą klasę, to nastał rok 1990, czas różnych przemian, tych dobrych i tych mniej. W grupie zmian gorszych, według mojej oceny, znalazła się likwidacja mojej szkoły średniej. Mogłem, co prawda, uczyć się na wojskowego nadal, ale aż w Częstochowie. Koledzy mnie namówili, bym kończył liceum już na miejscu, w Szczytnie. I zostałem. W ten sposób rozwiały się moje wieloletnie marzenia o mundurze. Bo ja zawsze chciałem  być żołnierzem. Ale nie takim „zwykłym”. Planowałem, że po liceum wojskowym dostanę się na WAT, będę studiował cybernetykę. Mimo że tego liceum nie dane mi było skończyć, to wiele  mu zawdzięczam. Uzyskałem patent żeglarski, byłem harcerzem, ale szkolna drużyna była taka bardziej survivalowa: biegaliśmy po lasach, symulowaliśmy gry wojenne. Już wtedy interesowałem się informatyką i mogłem się w tej dziedzinie ćwiczyć, bo w szkole były dodatkowe zajęcia, na których uczyliśmy się programować.

W szczycieńskim liceum nie było więc już tak fajnie i aktywnie?

W szkole może nie, ale w końcu człowiek u progu dorosłości to sam sobie też potrafi znaleźć atrakcyjne zajęcie. Moją największą szkolną przygodą, a może raczej wakacyjną, była autostopowa wyprawa po Europie. Wyruszyłem ze szkolnym kolegą, jego starszą siostrą i jej trzema koleżankami – wszystkie już wtedy studentki.  Przejechaliśmy wtedy przez całą Polskę, Czechy, Austrię, Niemcy... We Włoszech zwiedziliśmy Weronę, Wenecję i Rzym, trzymając się wybrzeża dotarliśmy do Francji, zahaczając o Niceę, Lyon i Paryż. Wpadliśmy do Monako i przez Belgię, Holandię i znów Niemcy wróciliśmy do Polski. Najpierw pierwszy miesiąc wakacji pracowaliśmy przy wykończeniu domku letniskowego, żeby mieć kasę na tę wyprawę. Ta z kolei była tak świetna, że... spóźniłem się na rozpoczęcie roku szkolnego w ostatniej już klasie, maturalnej. Pamiętam, że wysłałem wtedy do swojej wychowawczyni pocztówkę z pozdrowieniami i usprawiedliwieniem.

Musieli wam nieźle zapłacić na tej budowie...

Za wiele to nie, ale też i nie potrzebowaliśmy dużo. Mieliśmy tylko plecaki i śpiwory oraz jeden 2-osobowy namiot, z którego zresztą bardzo rzadko korzystaliśmy. Łapaliśmy stopa po dwie osoby, bo na sześć, żeby wszyscy razem, to szanse były małe. Spotykaliśmy się później we wcześniej umówionych miejscach. Nocowaliśmy często gdzieś w środku plantacji winogron, brzoskwiń czy arbuzów, to i śniadanie zawsze było pod ręką, i to świeże. Jak się ma te 17 czy nawet 19 lat, to takie kwestie, jak: za co kupię jutro chleb? są abstrakcją. Najdziwniejsze miejsce noclegowe to był chyba trawnik przy wieży  Eiffla czy kamienie w rzymskim Coloseum. Nie byliśmy wyjątkami. W tych miejscach było po prostu bezpiecznie, bo pełno tam było wędrujących po Europie i śpiących na trawnikach studentów różnych narodowości.

Po tej szaleńczej wyprawie matura, a po niej?

Próbowałem zrealizować kolejne marzenie, czyli zacząłem się przygotowywać do studiowania architektury na Politechnice Warszawskiej. Chodziłem nawet na zajęcia malarstwa pod okiem Jana Napiórkowskiego, malowałem w domu. Już w stolicy nawet wszystko „obstalowałem”: stancję, ewentualną pracę w znanej dyskotece, co dawałoby mi kasę na czynsz. Stało się jednak to, co 19-latkom trafia się najczęściej. Zakochałem się i zostałem w Szczytnie. Podjąłem studia na geodezji w Olsztynie. Studiowałem zaocznie. Początkowo nie miałem pracy, więc w wakacje z kolegą jeździliśmy do Monachium, tam kupowaliśmy używane rowery górskie, które u nas były jeszcze rzadkością. Tymi rowerami wracaliśmy do Szczytna – bagatela – 1200 kilometrów i je sprzedawaliśmy. To był biznes, bo mi taki jeden rower załatwiał czesne za semestr.

W końcu jednak przyszedł czas na pracę?

Owszem, ale też z przygodami. Gdzieś w połowie studiów zacząłem pracować w jednej z firm geodezyjnych, ale zamarzył się znów mundur. Nie chciałem pracodawcy informować, a łatwo nie było przebrnąć przez wszystkie procedury, bo starałem się o przyjęcie do policji. I kiedy już wszystko było niemal dopięte na ostatni guzik – zrezygnowałem. Kolidowało to ze studiami. Musiałbym wziąć na rok urlop dziekański, by pójść na podstawowy kurs policyjny, a byłem tuż przed egzaminem inżynierskim. Minęło nieco ponad rok, gdy już jako inżynier otrzymałem propozycję pracy w Urzędzie Miejskim. To był rok 1998 i od tego czasu jestem samorządowym urzędnikiem. Skończyłem magisterskie studia uzupełniające w zakresie gospodarki przestrzennej i przez pięć kolejnych lat handlowałem miejskim mieniem. Nie było to zbyt twórcze zajęcie, więc dodatkowo z kolegą „bawiliśmy się” programowaniem i stworzyliśmy wtedy pierwszą stronę internetową miasta. Gdy weszliśmy do UE zmieniły się perspektywy i zapotrzebowanie. W urzędzie zrobił się wakat na stanowisku specjalisty ds. pozyskiwania środków unijnych i te zadania zostały przypisane mi do realizacji. To było sporym wyzwaniem, ale też i wymagało więcej wiedzy, zaangażowania, myśli twórczej. Pierwsze pieniądze, o których pozyskanie walczyłem, oczywiście nie sam, przeznaczone były na budowę wysypiska w Linowie, później na halę Wagnera, stację uzdatniania wody w Lemanach... Wtedy, w konkursie organizowanym przez Związek Powiatów Polskich uzyskałem tytuł Eksperta ds. Pozyskiwania Środków Unijnych. Skończyłem też, z wyróżnieniem zresztą, podyplomowe studia właśnie o specjalności pozyskiwania środków z UE. Później jeszcze jedną podyplomówkę – pedagogikę, bo wymyśliłem działania, w których takie uprawnienia były przydatne. Na razie z nich nie korzystam, ale pewnie kiedyś się okażą potrzebne. Pracowałem w sumie z czterema burmistrzami. Za czwartego, aktualnego, powstała odrębna komórka ds. promocji miasta i zdobywania pieniędzy, i tym się właśnie cały czas zajmuję.


Reklama

Reklama



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama