Środa, 7 Maj
Imieniny: Beniny, Filipa, Judyty -

Reklama


Reklama

Restaurator i myśliwy


Myśliwy, który działa w obszarze zbiorowego żywienia, a jego specjalnością nie są dania z dziczyzny? Wydaje się nielogiczne, ale tak jest, bo w kraju, choć logika jest bezwzględnie z prawem powiązana, to niekoniecznie w tym prawie stosowana. - Niestety, przepisy są takie, że nie mogę na przykład dzika ubić, ...


  • Data:

Myśliwy, który działa w obszarze zbiorowego żywienia, a jego specjalnością nie są dania z dziczyzny? Wydaje się nielogiczne, ale tak jest, bo w kraju, choć logika jest bezwzględnie z prawem powiązana, to niekoniecznie w tym prawie stosowana. - Niestety, przepisy są takie, że nie mogę na przykład dzika ubić, oprawić, przyrządzić i podać gościom – tłumaczy Witold Prychodko ze stołówki „Pryma”. - Mogę tego dzika ubić, owszem, ale muszę go sprzedać na skup, z czego lwia część pieniędzy trafia do koła, a później ze skupu mogę sobie tego dzika odkupić.

 

 

Jesteś rodowitym szczytnianinem?

 

Tak. Od chwili poczęcia, co teraz trzeba podkreślać. Po tym najważniejszym życiowym zdarzeniu, rosłem, aż nabyłem prawa do samodzielnego oddychania, z czego skorzystałem w styczniu 1949 roku, jako ostatnie dziecko w rodzinie, a właściwie trzeci Budrys, bo my zza Buga, to znaczy rodzice zostali tu z Kresów przesiedleni jakoś tak w 1947 czy 48 roku.

 

Nie znasz szczegółów?

 

Nie za bardzo. Jakoś tak nie mamy w rodzinie ciągot, żeby szukać korzeni dalekich, ziem rzadkich, majątków zaginionych, żeby herby rysować, sprawdzać, czy prababcia wystarczająco cnotliwa była i takie tam inne. Chociaż miałem kiedyś intrygującą sytuację, kiedy w stołówce pojawił się jakiś wojskowy i gdy usłyszał, jakie nazwisko noszę, to rzekł: „Ty może z TYCH Prychodków? Bo na Akademii mnie uczyli, że to naukowiec i konstruktor Prychodko armatę wynalazł!” No cóż, nie mam pojęcia, czy istotnie ten od armat był jakimś moim przodkiem, a gdyby był, to ze względu na ten wynalazek i tak nie wiedziałbym czy się chwalić, czy raczej przemilczeć. Ale faktem jest, że na Ukrainie to popularne nazwisko i nie oznacza od razu pokrewieństwa.

 

Czyli ze Szczytnem jesteś związany od początku, niezmiennie i nieprzerwanie?

Tak. Zmieniłem tylko „dzielnicę”, bo z rodzicami mieszkaliśmy przy ul. Władysława IV. Teraz biznes mam przy ul. Bartna Strona, a mieszkam w Kamionku. Do przedszkola nie chodziłem, bo ich jeszcze nie było. Rodzice byli rolnikami (mimo że miastowi), mieli z siedem hektarów pola i powoli sobie na nich gospodarzyli, a ja krowy pasałem. Edukację zacząłem w podstawowej „trójce”, kończyłem w „czwórce”, później zasadnicza szkoła przyzakładowa i zostałem... masarzem. Ówczesne PSS, przy ul. Ogrodowej miały swoją masarnię, tam się zacząłem jakoś wiosną czy latem przyuczać do zawodu, a od września w Zespole Szkół Zawodowych uruchomiona została klasa tzw. wielozawodowa i tak w tygodniu raz trzymałem w rękach książki, a drugi raz kiełbasę.

 

Kiełbasę? W czasach „zgniłego” komunizmu, w którym bieda goniła nędzę, a naród z głodu wymierał?

 

To był 1965 rok. Nie było ani nędzy, ani głodu. Codziennie produkowaliśmy jakieś 400-600 kg kiełbasy i ona w całości była sprzedawana w sklepach. A przecież nie tylko my produkowaliśmy wędlinę, bo i GS miał swoją masarnię. I rzeźnia była w Szczytnie i wiele innych zakładów. A miasto było wtedy co najmniej o połowę mniejsze. Kojarzy mi się liczba 6 czy 7 tysięcy mieszkańców w tym czasie, ale pewien nie jestem. Powiem tak: ani ja wtedy, ani moja rodzina, rodzice, bracia, nie byliśmy prominentami, nie dostawaliśmy niczego ponadto, co wypracowywali wszyscy inni bardzo przeciętni mieszkańcy, a mimo to głodny nie byłem. Ten sławny już ocet z musztarda na półkach, oczywiście był, ale dopiero w połowie lat 80. w czasie i po tzw. stanie wojennym. Szkoda, że współczesna historia te „nieistotne” szczegóły pomija.


Reklama

 

A później wojsko?

 

Nie. Nie poszedłem do wojska. Dostałem kategorię D, bo... miałem już żonę, a jak trudy małżeńskiego życia, nerwówka itp., to i wrzody, więc obyłem się bez munduru.

 

Żonaty? To cię jakoś strasznie młodo wzięło?

 

Czy ja wiem? Mieszkaliśmy niemal po sąsiedzku, chodziliśmy do tej samej szkoły. A jak wieczorami z kolegami szedłem na „kawalerkę” i mijaliśmy jej dom, to mówiłem kumplom: „O tę dziewczynę muszę sobie na żonę wychować”. No i wychowałem. Miałem 22 lata. Wtedy młody człowiek w tym wieku nie musiał „się wyszaleć”. Myśmy szybciej stawali się dorośli. Nie było czasu i zwyczaju na harce. Szkoła, zawód, praca, rodzina, dom – to podstawowa kolejność i „zasobność”, którą każdy szybko osiągał.

 

Jak rodzina, to i dzieci... Dwoje zdaje się?

 

Ależ skąd! Cała czwórka: dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Równo, jak spod igły. Trzeba umieć dzieci robić, to się tak ma. Wszystkie dziś dorosłe, w większości żonate i dzieciate, wyuczone. Jeden policjant, drugi biznesmen, starsza z córek przejmuje biznes po rodzicach, a najmłodsza na razie jeszcze się zastanawia, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym żywotem. Pracuje i myśli.

 

To od tej kiełbasy zostałeś myśliwym?

 

Nie od kiełbasy, tylko od szwagra, którego ojciec był leśniczym. Szwagier był myśliwym. Mi się podobało, jak on sobie szedł do lasu, nie musiał się tłumaczyć: po co, z kim, gdzie czy na ile? I tak to się zaczęło – pewną chęcią do legalnej niezależności, a skończyło wielkim upodobaniem, pasją, wręcz miłością do przyrody, no i wieloma osiągnięciami z tego tytułu.

 

Jakimi?

 

Najpierw zostałem chorążym sztandaru koła „Jeleń” w Szczytnie, później wybrano mnie łowczym rejonowym, a teraz zostałem dowódcą sztandarów wszystkich kół, a sztandarów jest osiem. To zadanie organizacyjne po części i trochę ceremonialne. Podczas uroczystości różnych, jak kapelmistrz orkiestrę, tak ja prowadzę szyk pocztów sztandarowych. Jeszcze chodzę na polowania, ale z wiekiem krew ostygła, więc teraz to już bardziej chodzę niż poluję, a wizyty w lesie traktuję jako relaks po pracy.

 

Ano właśnie. A jak zostałeś restauratorem?

 

A to przypadek. Gdzieś w połowie lat 80. byłem pracownikiem ubojni w Kamionku i wtedy zaczynały się już różne zmiany. Przyszedł do mnie Tadek Tomaszewski i powiedział, że trzeba na targowisku postawić kiosk z kiełbaskami. I taki kiosk stanął. A że zaczął się ten biznes rozwijać intensywnie, że nie mogłem sobie poradzić z zapleczem, to zacząłem szukać nowych rozwiązań. W 90. roku wydzierżawiłem stołówkę POM-u przy ul. Wielbarskiej i tam zacząłem prowadzić tę kuchnię stołówkową, i tak zostałem gastronomikiem. A że miałem przygotowanie z zakresu tego przetwórstwa mięsnego, to mi w prowadzeniu biznesu pomogło. W tej stołówce szefową kuchni była dziewczyna, która miała doskonałe wyczucie smaku i tego mnie nauczyła też.

 

Kiełbasa? W połowie lat 80.? I biznes się kręcił? To gdzie do czorta, ta bieda?

Reklama

 

A nie wiem. Kiełbasa była, ludzi chętnych, by ją jeść też nie brakowało. Wtedy najgorsza to była inflacja, a nie zaopatrzenie. „Pryma” przy Bartnej Stronie była PSS-owska. Kupiłem ją bodaj w 1998 roku, a PSS już dwa lata wcześniej próbował ją sprzedać. Żona zwróciła moją uwagę na ogłoszenie, ale się broniłem, bo nie byłem pewien, czy mnie na to stać. I tak dopiero za trzecim razem, jak się pojawiło ogłoszenie o sprzedaży, zdecydowałem się czegoś dowiedzieć. W ogłoszeniu stało, że sprzedażą zajmuje się jakaś firma z Giżycka i to mnie odstraszało. Jednak się zainteresowałem w końcu i tak zostałem kontrahentem PSS-u. Bank Spółdzielczy bał się udzielić mi kredytu, a nie bał się ówczesny Bank Gdański. Nie były to czasy łatwe dla kredytobiorców i dla biznesu, bo w niektórych latach wysokość odsetek przekraczała nawet i 40% i trzeba było naprawdę dużo pracy i wysiłku włożyć w to, by ten kredyt spłacić. Wszystko się w końcu udało i dziś jestem biznesmen-posesjonat ze spokojną (prawie) głową. Cały rodzinny interes został wyprowadzony na prostą, mogę powoli zacząć myśleć o emeryturze, na której formalnie jestem od stycznia, tym bardziej, że córka ma wolę i chęć ten biznes prowadzić nadal.

 

To masz sporo szczęścia. Niejednokrotnie problemem rodziców biznesmenów jest to, że firma, którą w wielkich bólach budowali całe życie, zostaje „bezpańska”, dzieci nie chcą kontynuować działalności. Jak przekonałeś córkę?

 

Najpierw chciała się usamodzielnić. Wykupiła posiadłość z budynkiem biurowym po PGR w Wyżegach z myślą, by tam otworzyć zajazd. I on powstał. Córka się nim zajmowała, ale że on jest otwarty tylko w sezonie letnim, to poza sezonem pomagała mi w Szczytnie w prowadzeniu biznesu. I tak powoli ja się wycofuję, a ona decyduje. Ja tylko zerkam i kontroluję, jak sobie z tym radzi. A że radzi sobie dobrze, to chyba już niedługo będę odpoczywał. Będziemy odpoczywać wspólnie z żoną, bo byłbym niewdzięcznikiem, gdybym jej przy okazji nie podziękował za wsparcie i pomoc, a właściwie za kawał ciężkiej pracy. Bo biznes prowadziliśmy wspólnie, ona zajmowała się księgowością. Swoją drogą tak się złożyło, że „przesłuchujesz” mnie jakby w rocznicę: 50 lat pracy zawodowej i 30 lat własnej działalności gospodarczej. Więc to taki trochę jubileuszowy wywiad.

 

I co będziesz robił?

 

Szykuję sobie miejsce związane z przetwórstwem mięsnym. Myślę o wędzarni. Na razie kupiłem taki tirowski kontener – izotermę, chłodnię niewielką, zrobiłem piwniczkę i tak powoli, powoli... W każdym razie się na emeryturze nie nudzę i raczej mi to nie grozi.

 

Czy jako emeryt będziesz się aktywizował? Wiesz, uniwersytet III wieku, kijki, basen, warsztaty dietetyczne i takie tam...

 

A czy ja mam na to czas? Teraz, gdy się ludziska zwiedzieli, że ja emeryt, to ciągle coś potrzebują. Nie jest tajemnicą, że się przez lata specjalizowałem w pieczeniu całych sztuk dziczyzny, a potrzeby w tej materii nie maleją. W każdym razie, zamierzam jako emeryt odpoczywać aktywnie przy pracy i godnym jadle, przez wiele jeszcze kolejnych lat, bo wiadomo, co mówi stare porzekadło: jak ktoś nie ma czasu umierać, to tak szybko i nie umrze.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama