Mój dzisiejszy rozmówca ma zasadniczo znacznie więcej przyjaciół niż wrogów, co przy kilkudziesięciu latach sprawowania władzy samo w sobie jest sukcesem. Ten przybyły na Mazury „ptok” stał się miłośnikiem lasów i wód, i jest bodaj jedynym znanym mi byłym już samorządowcem, który zmiany na stołkach uważa za...
Mój dzisiejszy rozmówca ma zasadniczo znacznie więcej przyjaciół niż wrogów, co przy kilkudziesięciu latach sprawowania władzy samo w sobie jest sukcesem. Ten przybyły na Mazury „ptok” stał się miłośnikiem lasów i wód, i jest bodaj jedynym znanym mi byłym już samorządowcem, który zmiany na stołkach uważa za rzecz naturalną, wręcz wskazaną. Przy dość powszechnej małostkowości ta dewiza wyróżnia Wiesława Markowskiego na powszechnym tle włodarzy różnej maści. To wymaga obiektywizmu i dystansu do samego siebie, a że to umiejętność dość rzadka, spróbuję się dowiedzieć – jak się taki stan ducha osiąga.
Przyjechałeś na Mazury z Radomia...
Jeszcze w czasie studiów, a dokładniej przed samym ich końcem przez kolegę, który miał fundowane stypendium przez dyrektora SKR w Wielbarku, a tym dyrektorem był wtedy Andrzej Górczyński. Tenże kolega któregoś dnia powiedział, że obok jego lokalu stoi wolne mieszkanie, a w urzędzie potrzebują dwoje ludzi do pracy. To przyjechałem wraz z żoną i oboje zostaliśmy zatrudnieni. Co prawda mówiłem, że jeszcze nie mam dyplomu, ale naczelnik gminy tylko wzruszył ramionami: „To co? Przecież chyba obronisz?” Położył klucze od mieszkania na biurko i poinstruował: „Możesz od jutra mieszkać. A jak nie jeszcze, to tylko firanki powieś, żeby ktoś inny tam nie wlazł”. To było w marcu 1976 roku. Pracę rozpocząłem 15 kwietnia jako instruktor melioracji i łąkarstwa. Pierwsze zarobione pieniądze bardzo się przydały. Miałem za co oprawić pracę dyplomową, bo wtedy robił to introligator.
To cofnijmy się nieco w czasie, wróćmy do Radomia, do samego początku...
Ten początek nastąpił dokładnie 11 listopada 1952 roku. Teraz, przy nowym terminie święta narodowego, w dniu urodzin zawsze mam wolny dzień. Było nas dwóch braci. Siostry nie mam, córki też nie, a – jak dotąd – wnuczki też nie. Same męskie geny w rodzinie. Dzieciństwo standardowe: szkoła jedna, szkoła druga... później studia w Olsztynie.
Nie tak szybko. Na pamiątkowej fotografii po studniówce czytam wpis: „Wspaniałemu koledze z prywatki, jednemu z najmilszych kolegów z klasy”... Powiesz coś o tej wyjątkowej z pewnością prywatce?
Co tu mówić? Przytłumione światła, Bitelsi, przytulanki po kątach, wino przemycane z domu bez wiedzy rodziców. Dobre płyty z dobrą muzyką mieliśmy, bo kolega miał ciotkę w Anglii... Sądzę, że moje pokolenie w znakomitej większości te prywatki wspomina wręcz z rozczuleniem. Każda była na swój sposób wyjątkowa. A że ja kończyłem liceum żeńskie, więc... No, wiadomo...
Jako to: żeńskie liceum?
Ta szkoła miała jeszcze przedwojenne tradycje, taka prawie pensja pani Latter, jak kto czytał „Emancypantki”. Po wojnie tradycje zachowała i było to liceum tylko dla dziewczyn, takie bardziej humanistyczne. To było Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej, popularnie w Radomiu nazywane „Konopeja”. Gdy rozpoczynałem w nim naukę, po raz pierwszy przyjęto chłopaków. Było nas czternastu na jakieś 350 dziewczyn. To sama rozumiesz, że wpisujące się na zdjęciu koleżanki te nasze prywatki uznały za wyjątkowe.
Olsztyn wymyśliłeś już w szkole?
Owszem. Tu był jedyny w Polsce wydział rybactwa śródlądowego, a ten kierunek mnie pociągał. Egzaminy zdałem, ale nie na tyle dobrze, by zostać zawodowym rybakiem. Zaproponowano mi kierunek rolniczy. Nie bardzo chciałem, ale matka mnie przekonała. Po pierwszym semestrze mogłem się już na to rybactwo przenieść, ale serce nie chciało. Dokładniej, to dziewczyna z tej samej grupy i nie bardzo chciałem ją zostawiać. Przynajmniej wtedy...
A później?
Jak to w życiu i w piosence: „Nie będzie ta, to będzie inna”. Rozstaliśmy się, a ja jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w drugiej grupie tego samego rocznika studentów już na mnie czeka następna dziewczyna. I czeka do dziś – gdy wyjeżdżam w delegację czy na polowanie. Została żoną, jeszcze na studiach.
Czyli zasadniczo zostałeś, zgodnie z dyplomem, zawodowym rolnikiem?
Rolnikiem - owszem. Praktykiem nie byłem. Chociaż nie... Byłem, w Ameryce.
O! Czyli masz za sobą też zagraniczne wojaże.
Wyjeżdżałem w marcu 1980 roku w ramach praktyk zagranicznych organizowanych przez Naczelną Organizację Techniczną. Można było wyjechać na pół roku do Danii albo na rok do USA. Któregoś dnia przyszedł kierownik służby rolnej i powiedział: „Panie Wiesiu, a weź pan spróbuj i jedź.” To spróbowałem. Złożyłem papiery. Trzeba było zdać egzamin z języka. Specjalnie się nie przygotowywałem, a znałem tyle tylko, co w szkole. Siedziała komisja i pani od angielskiego poprosiła, bym coś powiedział o swojej pracy i o swojej rodzinie. Takie zdania to sobie akurat przygotowałem w autobusie. Pani uznała, że zdałem egzamin na piątkę, ale ostrzegła, że w decyzji o wyjeździe może mi przeszkodzić to, że mam małe dzieci. Jednak dokładnie w wigilię przyszła informacja, że zostałem na tę praktykę zakwalifikowany. Po stronie amerykańskiej „obsługą” tych praktyk zajmowała się organizacja „Four H”: rozum, głowa, serce, ręce – każde z tych słów po angielsku ropoczyna się na „h”, stąd nazwa.
Nie był to czas, gdy łatwo z kraju wypuszczano ludzi za „żelazną kurtynę”...
Trochę i z tym miałem przejść. Nazywani dziś „smutnymi” panowie sugerowali jakieś podpisywanie dokumentów, zapewniali, że po powrocie wysłuchają moich obszernych opowieści... Szczęśliwie nic nie podpisywałem, a i relacji już nikt ode mnie nie chciał.
Czym się zajmowałeś w USA?
Pracowałem na farmie bydła mlecznego, w stanie Wiscontin, jako praktykant. Czyli robiłem wszystko, co trzeba: doiłem, karmiłem, myłem – bydło, rzecz jasna. Mieszkało się w domu z gospodarzami, coś jak gość, ale i członek rodziny. Jak jechali na party do znajomych, to też jechałem. Zgodnie z umową między organizacjami miałem dostawać 100 dolarów miesięcznie kieszonkowego i pracować 8 godzin dziennie. Ale pracy było, oczywiście, więcej. Gospodarz zaproponował, że za każdą godzinę ponad te 8 zapłaci mi dodatkowo 4 dolary. W sumie zarobiłem przez ten rok jakieś 8 tysięcy dolarów. Połowę wydałem jeszcze w Stanach, bo pojechałem pozwiedzać. Resztę przywiozłem do kraju. W pierwszej kolejności kupiłem sobie malucha. Kosztował 1820 dolarów. Za walutę był natychmiast. IPo tej praktyce amerykańskiej nabrałem ochoty i nawet się zastanawiałem, czy nie kupić jakichś hektarów i nie założyć hodowli bydła, ale zrezygnowałem. Niedawno, bo google pozwalają na wszystko, zajrzałem w te tereny, gdzie praktykowałem. Mojej farmy już nie ma, ale cały teren – to jedna wielka farma. Firmę prowadzi brat „mojego” farmera, a jego stado krów mlecznych liczy sobie ponad trzy tysiące sztuk i jest jednym z największych w całych Stanach.
Mam nadzieję, że ten pomysł odniesie sukces. Mam rodzinę w Wielbarku. Fajnie byłoby wsiąść rano w pociąg, odwiedzić ich i wieczorem wrócić.
Nidziczanin
2025-11-12 10:25:22
Piekna trasa i Piekny pomysl :)
Tadek
2025-11-11 15:18:41
Wow, jak najszybciej do realizacji! :) Oby „Wielbarscy biegaczo rowerzyści” nie przekształcili tej linii w ścieżkę rowerową! Tak jak stalo sie z linia Szczytno Biskupiec :(
Pozytyw
2025-11-10 09:22:28
Na tak ogromny kredyt panie Ochman, wymagana jest zgoda mieszkańców, bo to oni będą go spłacać. Pan się zawiniesz a ludzie zostaną z pańskim długiem.
Polak
2025-11-07 19:53:36
Autor powinien poćwiczyć podstawy arytmetyki, ponieważ różnica pomiędzy najtańszą ofertą a kwotą jaką Urząd przeznaczył na realizację wynosi około 2 milionów a czterech.
kid65
2025-11-07 13:57:37
Żałosna banda na państwowym garnuszku, czyli za 2 lata koszt to 4 miliony. Komunizm wraca :) Dlaczego w takim razie nowa spółka nie wystartuje w przetargu skoro ma być tańsza? Bo nie chodzi o to żeby było taniej, tylko żeby nakarmić swoich.
Piotr
2025-11-07 09:24:55
gdzie pracuje zona matlacha
wojt jaskol stasiek
2025-11-06 17:28:15
Nasz burmistrz to tuskowy człowiek a więc podatki w górę
Bogus
2025-11-06 09:51:48
Cena zaporowa lub nie. Żeby artykuł był kompletny trzeba by było pokazać orientacyjne wyliczenia w każdym z wariantów. Napisać że te 200zl to opłata na 20lat ale poza tym jest koszt trumny a potem pomnik. Spopielone ciało można pochować i 0od pomnik i do kolumbarium. Wystarczyło pokazać różne warianty wyliczeń ale lepiej było zrobić wielkie bum bo po co komu normalny artykuł prawda?
Kamil
2025-11-06 07:07:28
Korzyść dla środowiska hmm...no ale jeżeli zostaną one powtórnie wykorzystane to znaczy że ktoś je sprzeda komuś żeby ten ktoś coś z nich zrobił i zarobił. Znaczy zarobi ten co je zbierze i ten drugi co je sprzeda. To jest główny cel tej akcji o którym nic nie napisano zapewne przez jakiś pospiech lub przeoczenie...
Jan
2025-11-06 05:12:34