Czwartek, 20 Marca
Imieniny: Aleksandryny, Józefa, Nicety -

Reklama


Reklama

Paweł Janiszewski – muzyk żyjący... muzyką (zdjęcia)


W niedzielne (19 stycznia) popołudnie widownia Miejskiego Domu Kultury zapełniła się po brzegi. Tak dalece, że nie dla wszystkich chętnych wystarczyło miejsca. Tak wielkim zainteresowaniem cieszył się koncert muzyki filmowej w wykonaniu Pawła Janiszewskiego. To oznacza, że w lokalnym świecie muzycznym Paweł jest osobą znaną i nietuzinkową, i warto poznać drogę, która go do tego wiodła. Bo o zawodowcach w tej dziedzinie mówi się, że żyją z muzyki, ale Paweł nie tyle żyje z niej, co dla niej.


  • Data:

Zaczynałeś od cymbałków w przedszkolu?

 

Nie pamiętam, ale w przedszkolu na pewno już kontakt z muzyką jakiś miałem. A już bardziej na pewno, bodaj jako 6-latka, badała mnie jakaś komisja czy coś ze szkoły muzycznej. Badali wszystkie dzieci pod kątem właśnie predyspozycji muzycznych, a jak je u któregoś dziecka znaleźli, to namawiali, by zapisać się do tej szkoły. Do rodziców było wysyłane pismo w tej sprawie.

 

 

I twoi rodzice od razu się zgodzili?

 

Bez wahania. Od razu poszliśmy na egzaminy, dostałem się, tyle że mama narzuciła mi niechciany instrument. Była i jest fanką akordeonu, więc zmuszony zostałem do tego, by na nim właśnie grać.

 

 

A na jakim wolałbyś?

 

Trudno powiedzieć, bo po prawdzie to w ogóle nie chciałem do tej szkoły chodzić. Kradła mi dzieciństwo. Kiedy chłopaki na podwórku grali w piłkę, bawili się, to ja musiałem albo się uczyć, albo ćwiczyć. I pewnie gdyby nie upór mojej mamy, to nie zostałbym muzykiem.

 

 

A kim chciałeś zostać?

 

Nie wiem. Nie przypominam sobie, bym miała jakieś szczególne marzenia. Ale chyba nie myślałem standardowo, jak chłopcy w tym wieku, o mundurze strażaka czy policjanta. Raczej widziałem siebie jako artystę, ale bardziej aktora. Ale muzyka została we mnie jakby wmuszona. Kiedy zacząłem już grać, to musiałem „obsługiwać” wszelkie rodzinne spotkania i uroczystości. Mama mi nie odpuściła nigdy. „Koncertowałem” więc na przykład z dziadkiem, który przygrywał na harmonijce ustnej czy z wujkiem, który też grał na akordeonie – obaj samoucy. Można więc chyba powiedzieć, że w rodzinie mojej mamy kwitła miłość do muzyki od pokoleń i jak się pojawił taki ktoś jak ja, kogo można było „przerobić” na muzycznego zawodowca, to tak się stało.

 

I wszystko w Szczytnie?

 

Od samego urodzenia. Podstawówka nr dwa, technikum zieleni miejskiej, bo nie miałem żadnego pomysłu na siebie poza muzyką i studia na kierunku: wychowanie artystyczne na UWM w Olsztynie, bo w końcu, po maturze, zdecydowałem się ostatecznie na to, że jednak chcę zostać muzykiem. Ta decyzja przyszła jednak o wiele lat za późno, bo największym moim życiowym błędem, którego do dziś żałuję było to, że nie dałem się namówić, mimo usilnych starań wielu osób, by kontynuować muzyczne wykształcenie. Stanąłem na stopniu podstawowym, tym szczycieńskim.

 

 

Ale chyba za bardzo ci to nie przeszkadza w codziennym życiu estradowym?

 

Teraz już nie, bo jestem bardzo zdeterminowany, żeby robić to, co robię. Ale nie jest wykluczone, że gdybym skończył szkołę muzyczną drugiego stopnia, a później może i konserwatorium, to moja droga muzyczna rozwinęłaby się zupełnie inaczej, pewnie nie byłoby mnie w Szczytnie.

 

Ze szkodą dla Szczytna...

 

Nie mi to oceniać, ale przyznam, że pełna widownia i to pełna tak dalece, że nie wszyscy zostali na salę wpuszczeni, podczas niedzielnego koncertu, bardzo mi pochlebia. Ale nie wiem, czy tę liczbę widzów przyciągnąłem ja, czy raczej temat muzyczny, jakiemu koncert był poświęcony.

 

Muzyka filmowa... Coś więcej o tym? To wybrany kierunek czy „wypadek” przy pracy?

 

To taki sobie pomysł na koncert, a z doświadczenia wiem, że muzyka filmowa się dobrze sprzedaje, chociaż koncert w Szczytnie był bezpłatny. Chodzi mi o to, że muzyka filmowa cieszy się sporym zainteresowaniem. Sam – można by tak powiedzieć – się na niej wychowywałem. Zawsze mi się podobała, bardzo często słuchałem i nawet przy niej... spałem.


Reklama

 

 

Jakiś utwór jest twoim „idolem”?

 

Utwór może nie, ale twórcy. Głównie Hans Zimmer, który od wielu lat komponuje muzykę do najlepszych hollywoodzkich produkcji, m.in. do „Gladiatora”, „Batmana”. Za muzykę do filmu „Karmazynowy przypływ” bodajże dostał Oscara. To jest zresztą moja najbardziej ukochana ścieżka dźwiękowa.

 

Koncertowałeś w emdeku grając na fortepianie. Gdzie się podział akordeon?

 

Jako że znienawidziłem go za dziecięctwa, więc po akordeon nie sięgam, nie uważam go za artystyczny instrument. Owszem, pamiętam jak go używać i nawet, o zgrozo, czasem mi się to zdarza, ale wyłącznie jak okoliczności mnie do tego zmuszają. Z własnej i nieprzymuszonej woli akordeonu nie tykam.

 

 

Co jest więc twoim aktualnie podstawowym instrumentem? Fortepian?

 

Dokładnie tak, ale też inne instrumenty klawiszowe, głównie cyfrowe. Jeśli gram sam, to wybieram fortepian akustyczny, ale realizuję wiele projektów muzycznych wraz z różnymi zespołami i tam realizuję się jako klawiszowiec „cyfrowy”. Kocham fortepian, ale fascynuje mnie technika cyfrowo-muzyczna, jestem fanem wszelkich nowości w tej dziedzinie.

 

Mimo wszystko z powyższego wynika, że akordeonowi powinieneś być wdzięczny. To też instrument klawiszowy. Jakbyś się nie nauczył na nim grać, to fortepian byłby nieosiągalny.

 

Oczywiście, że dzięki akordeonowi poznałem klawiaturę i mogłem zasiąść przy fortepianie. Wdzięczny więc jestem, ale lubić – nie lubię i nie polubię.

 

 

Czyli na rodzinnych uroczystościach już cię nie zmuszają?

 

Nie daję się. Jestem odporny. Jeśli już jest konieczność i sytuacja, że nie mogę odmówić grania, to wolę zapakować swój „cyfrowy” fortepian i z niego korzystać. I wtedy mogę grać nawet całą noc.

 

Bycie muzykiem jest więc twoim zawodem?

 

Można tak powiedzieć, chociaż po prawdzie jestem wciąż technikiem zieleni miejskiej, bo ostatecznie studiów nie skończyłem. Wydawało mi się, że to kierunek artystyczny, a okazał się właściwie pedagogiczny, a takich zapędów nigdy nie miałem. Pozostałem więc absolwentem szczycieńskiej szkoły muzycznej pierwszego stopnia, technikiem od trawy i kwiatków, i muzykiem z upodobania, a wręcz z ogromnej pasji.

 

I muzyka cię utrzymuje?

 

Dokładnie tak. Ona mnie nie tylko utrzymuje, ale trzyma przy życiu i wcale nie przesadzam. Towarzyszy mi w każdym, dosłownie każdym momencie. Gram, gdy jestem smutny, gdy jestem wesoły, gdy płaczę i kiedy się śmieję. Każde emocje, każdy stan duszy i ciała przelewam na klawisze. One są dla mnie jak najsilniejszy narkotyk. Dla codzienności czy tzw. standardów życiowych to wcale nie jest do końca dobre. Kolejne związki rozpadały mi się właśnie przez muzykę, przez jej nadmiar, przez czas, który „kradłem” ludziom, a oddawałem muzyce. Ale inaczej nie umiem.

 

Wspomniałeś o projektach realizowanych z różnymi zespołami. Coś więcej?

 

Najkrócej rzecz biorąc... gram. Różną muzykę. Zdarzyło się koncertować z zespołem reggae, a nawet gospel czy jazz. Jednak w głowie siedzi głównie rock, też ze względu na Szczytno, bo to jest miasto rockowe. Najczęściej w zespołach zastępuję klawiszowca, który akurat z jakiegoś powodu nie może grać podczas koncertów albo uczestniczę w występach grupy, która w swoim stałym składzie klawiszowca w ogóle nie ma, a ja w ten sposób wzbogacam jej program i brzmienie. Najchętniej gram z naszymi, szczycieńskimi kapelami bądź tworzę też swoje zespoły.

 

Reklama

Wymieniasz w liczbie mnogiej...

 

Bo jestem trudny we współżyciu. Jak już zbierze się jakaś grupa chętna do współpracy, to trudno o tę współpracę, bo musi być po mojemu. Stety albo niestety – mam naturę „dyktatora”. Uważam, że moje pomysły są dobre... i sądzę, że naprawdę są, czego ten niedzielny koncert chyba najlepiej dowodzi.

 

Dzieci masz?

 

Tak córkę. Wiktorię. Też już uczennicę szkoły muzycznej.

 

 

Jak toleruje twoją naturę „tyrana”?

 

Ona tego nie doświadcza. Może to rozdwojenie jakieś osobowości, niech się psychiatrzy wypowiadają, ale wobec córki na pewno nie jestem tyranem. Nie narzucam, nie nakazuję i jeśli nie będzie chciała żyć z muzyki, to oczywiście nie będę jej zmuszał. Może dlatego, że ona sama już tego chce, a – i tu nie przesadzam jako ojciec zakochany we własnej córce – jest w tym naprawdę dobra. Zresztą rzadko się zdarza, by podczas koncertów występowali uczniowie pierwszych klas szkoły, a Wiktoria już koncertuje. Jej podstawowym instrumentem jest oczywiście fortepian i muszę się przyznać, że tu interweniowałem, bo podczas egzaminów została wytypowana do klasy skrzypiec.

 

Planujecie wspólne rodzinne koncerty?

 

Na pewno. O tym przynajmniej marzę. Wiktoria dodatkowo też śpiewa. Liczę na to, że w niedalekiej przyszłości będziemy wspólnie koncertować. I nie pozwolę jej na to, by popełniła mój życiowy błąd. Zamierzam zadbać o to, by kontynuowała swą muzyczną edukację na wszystkich możliwych szczeblach.

 

Czyli jednak będziesz ją „tyranizował”...

 

Nie do końca, bo nie z kijem, a z... klawiszami. Nie będę zmuszał, ale... zarażał, oczywiście muzyczną pasją. Postaram się ją przekonać, że życie artystyczne jest fajne.

 

I tu zdania są podzielone. Sami artyści często mówią, że to nie celebra, a zwykła, codzienna i to ciężka praca...

 

Była to ciężka praca, jak się tego wszystkiego uczyłem. Owszem, edukacja muzyczna zabrała mi część dzieciństwa, sporo czasu młodzieńczego. Oczywiście, że dotykają mnie codzienne kłopoty z kasą czy zdrowiem, ale to wszystko jest jakby obok mnie. Muszę w tej codzienności uczestniczyć czasami, bo inaczej się nie da, ale dla mnie to gorsze niż katorga. Ale nawet w najgorszych, najtrudniejszych chwilach, gdzieś w zakamarku własnych zwojów słyszę muzykę. Ona we mnie gra i wtedy rzeczywistość, całe otoczenie staje się jakby łatwiejsze do przyswojenia, a trudności – do pokonania.

 

Jest jakieś marzenie, którego nie udało ci się spełnić?

 

Niestety. Na przełomie szkoły podstawowej i średniej marzyłem o... Pameli Anderson. Przez dobrych kilka lat zapewniałem wszystkich znajomych, czy ktoś chciał słuchać czy nie, że ona będzie moją dziewczyną. Ale to był, niestety, tylko platoniczny związek, chociaż chyba najdłuższy z moich dotychczasowych. A poza tym? Poza tym wszystkie inne marzenia udało mi się zrealizować.

 

Jakie jest to, które obecnie jest najważniejsze?

 

Jednym ze zrealizowanych już marzeń jest... córka. A wszystkie oczekiwane z nią się wiążą. Chciałbym, by była doskonałym muzykiem, a przede wszystkim, by była szczęśliwa. Chyba miałbym problem, gdyby mi przyszło określić, co jest moją większą życiową pasją: muzyka czy Wiktoria. Ale właściwie da się to połączyć. Jestem absolutnym pasjonatem Wiktorii i jej muzyki. I marzę o tym, by kiedyś królowała na scenie, może ze mną w roli... pazia. I robię wszystko, co tylko ojciec może zrobić, by to się spełniło. A że Wiktoria też o tym marzy, więc i ja czuję się spełniony: i jako muzyk, i jako ojciec. I marzę już o naszych wspólnych koncertach...

 

 

Fot. Archiwum prywatne Pawła Janiszewskiego



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama