Piątek, 25 Kwiecień
Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego -

Reklama


Reklama

O nagłych rozstaniach – felieton Jerzego Niemczuka


Wiadomość o śmierci Maćka Cichockiego dotarła do nas, kiedy wracaliśmy z podróży. Na pogrzeb dotarliśmy w ostatniej chwili. Nawigacja najpierw nas zaprowadziła na stary cmentarz w Brwinowie, a potem pod nieczynną bramę na właściwym cmentarzu. Miałem zamiar powiedzieć o nim parę ciepłych słów. Lakonicznie, bo on co prawda lubił rozmowy, jednak nie monologi. Kiedy dołączyliśmy do żałobników, było już po przemowach.



Teresa, żona Maćka, nie widziała mnie na oczy, ale od razu rozpoznała. Padliśmy sobie w ramiona z jego córką, Mają, która przyleciała na pogrzeb ze Stanów. Jako pierwsi w jej życiu kąpaliśmy ją. Wzruszyły mnie ostatnie jej zdjęcia z ojcem, z których emanowała czysta, wzajemna miłość.

 

Maciek wracał wcześniej trzy razy do zdrowia po ciężkiej chorobie, wydawało się, że wszystko już w porządku. Nie na długo. Zabił go wylew.

 

Zanim wyniosłem się z Warszawy na Mazury, byliśmy blisko. Napisałem po raz pierwszy w życiu krótki szkic o jego obrazach w „Kulturze”. Jeden wyrwałem mu z gardła, kiedy go próbował pociąć nożem z powodu rzekomych niedostatków. Maciek był bezkompromisowym perfekcjonistą. Ręce mu jednak opadły, kiedy mu poradziłem, żeby sobie raczej ucho obciął wzorem van Gogha.

 

Obraz wisi u mnie do tej pory w moim mazurskim domu i robi wrażenie.

 

Maciek nie miał formalnego wykształcenia, ale był autentycznym erudytą, człowiekiem wszechstronnie oczytanym, inteligentnym samoukiem, wybitnym w malarskim fachu. Nie znam drugiego malarza w Polsce, który by mu dorównywał talentem w realistycznym przedstawianiu martwej natury. Niedoceniony, inny od wszystkich, perfekcyjny w detalach, co zapewne budziło zawiść mniej starannych autorów i niechęć krytyki, która realizm uznawała za anachronizm.


Reklama

 

Więcej satysfakcji od recenzji dała mu reakcja jednego ze znanych wówczas krytyków, który próbował ręką przepłoszyć muchę namalowaną w centrum jednej z kompozycji.

 

Nie szukał aplauzu, dążył do doskonałości. Był mistrzem w pełnym znaczeniu tego słowa. Martwe przedmioty pod jego pędzlem stawały się sugestywną opowieścią o przemijaniu. Opadłe płatki kwiatów, więdnące owoce. Piękno podszyte rozkładem.

 

Jego obrazy w osiemdziesiątych latach kupowali na pniu Holendrzy. Nie bez powodu. Większość twórczego życia poświęcił Cichocki na studiowanie tajników flamandzkiego światłocienia.

 

W ostatnich latach jego niezwykłe obrazy zaczęły budzić coraz większe zainteresowanie. Był znakomitym uczniem i kontynuatorem holenderskich mistrzów. Wykonywał też ich znakomite kopie. Gdyby tylko zechciał, mógłby zostać polskim van Meegerenem, który – przypomnę – tworzył repliki jakością nieustępujące w niczym oryginałom, ale równie zręcznie podrabiał oryginalne podpisy.

 

Lubiłem jego poczucie humoru, oryginalne, dotkliwe, ironiczne, ale nie raniące nikogo, chyba że chodziło o niereformowalne kanalie.

 

Reklama

W ostatnich latach nie mieliśmy okazji się spotykać. On zaszył się w rodzinnym Brwinowie i tam uprawiał swój ogródek, ja w Piecach.

 

Kiedy zdarzało się nam rozmawiać przez telefon, było tak, jakby ledwie parę dni minęło, a nie lat. Wydawało się, że na kolejne rozmowy mamy jeszcze czas. Żal, że nagle go zabrakło.

 

W parę dni później zaskoczyła mnie kolejna śmierć bliskiej osoby. Adam Myjak, rzeźbiarz, jeden z najwybitniejszych polskich twórców. Z nim też znałem się od ponad pół wieku. Kilka lat przepracowaliśmy razem w „Nowym Wyrazie”, gdzie Adaś w ciągu kilku lat zaprezentował dorobek kilkudziesięciu malarzy i rzeźbiarzy – kanon polskiej sztuki współczesnej. Dwie dekady temu Adam miał wernisaż w Szczytnie.

 

Już ze szpitala umawiał się na nagranie „Pocztu świrów polskich” z Janem Wołkiem. Na cieplejsze dni, kiedy wiosna będzie w rozkwicie i rzeźby zaprezentują się okazalej.

Jerzy Niemczuk



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama