Ksiądz Andrzej Preuss od ponad 10 miesięcy zmaga się ze śmiertelną chorobą. Z każdym dniem słabnie coraz bardziej. Praktycznie jest już przykuty do wózka i łóżka... Ma coraz większe trudności z mówieniem. Mimo tych niedogodności zgodził się na rozmowę z „Tygodnikiem Szczytno”. Być może ostatnią rozmowę...
Jak ksiądz się czuje?
Znakomicie.
Znowu ksiądz żartuje.
Mówię prawdę. Słabnę, każdego dnia słabnę, ale jest to naprawdę dobry czas.
Jak wygląda teraz księdza życie?
Jest takie powiedzenie indiańskie. Nie pamiętam już, którego szczepu, ale mówiło się tam mniej więcej tak: „Jeśli chcesz poznać jakiegoś Indianina, to musisz trzy miesiące chodzić w jego mokasynach”. I zapewne jest w tym bardzo dużo prawdy. Widzę to coraz wyraźniej...
To znaczy?
Wszyscy na coś chorujemy. To logiczne. Zakładam, że ktoś ma chore nerki, ktoś się przeziębił, ma grypę, ktoś cukrzycę, czy inną poważniejszą lub lżejszą chorobę... Ja jestem chory od listopada, czyli jakieś 10 miesięcy, ani długo, ani krótko. Ale faktycznie życie w chorobie kompletnie zmienia orientację, patrzenie na siebie i świat.
W jakim znaczeniu zmienia?
Podam przykład. Gdy żył jeszcze nasz prałat, ksiądz Józef Drążek byłem przy nim i widziałem, jak gasł z każdym dniem. Liczyłem się z tym, że będę się nim opiekował do końca. Pomogłem przystosować łazienkę do jego słabości, polecałem go Bogu, ale nigdy nie myślałem o tym, co on sam przeżywa. Dziś widzę, jakim wówczas byłem wielkim egoistą. Myślałem wyłącznie o sobie, o tym, jak ja sobie poradzę z jego toaletą, dbaniem o niego, z jego postępującą ułomnością... Byłem ogromnym egoistą. Patrzymy na opiekę nad chorymi przez pryzmat opiekunów i tego, co oni przeżywają. Tak, jestem pełen podziwu dla pielęgniarek, pracowników socjalnych, opiekunów. Naprawę jestem dla nich pełen podziwu i jestem pewien, że wkładają całe swoje serce w to, co robią. Mam też takie doświadczenia związane z moją chorobą. Byłem kilka razy w szpitalu i pielęgniarki, salowe - moim zdaniem - wykonują bardzo ciężką pracę z wielkim oddaniem. Do tej pory wydawało mi się, że przychodzi pielęgniarka opiekuje się chorym, który korzysta z jej dobroci i pomocy, i że to właśnie jest ważne, a może i najważniejsze. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na starość, na choroby, od strony pacjenta. W ogóle nie myślałem, co czuł nasz prałat, jak go kąpałem albo sadzałem na ubikację. A to jest niesamowity, zupełnie inny świat.
Jaki?
Jest w nas, osobach chorych, czy starszych mnóstwo rzeczy do przełamania. Karmienie, mycie, sadzanie na ubikację to dziś jest mój dramat. Zapewne był też dramatem prałata. Teraz już trochę się na to uodporniłem, ale przepłakałem wiele nocy. Mam niesamowite szczęście, jest przy mnie wielu opiekunów, którzy wkładają serce w opiekę nade mną. Jest to niebywałe i ta dobroć, która teraz do mnie trafia, zdecydowanie mnie przerasta. Ale to nie jest tak, że z powodu opieki nad osobą starszą, chorą, ułomną cierpią tylko opiekunowie, a nie chorzy. Chorzy również cierpią z powodu tej opieki i to bardzo. Tak uważam...
Ale jak znam księdza, to zapewne nie jedyne spostrzeżenie spowodowane chorobą...
Racja. Mam takie przeczucie, taką moją teorię..., bo rozważam: czemu służy cierpienie? Nie jestem pewien, czy to, co sobie w tej teorii układam, wynika z bożej łaski, czy też to przejaw mojej pychy. Nie wiem... Wiele osób lituje się nade mną. Widzą, że nie wstaję już z wózka, że coraz bardziej bełkoczę, że coraz trudniej mnie zrozumieć, stąd ta litość. Ale można też na to cierpienie patrzeć inaczej. Kiedyś ksiądz Paweł Kozicki, nasz były już administrator podarował mi taki obrazek z tekstem, który Pan Jezus wypowiedział do Świętego Ojca Pio: „Gdybym cię nie przybił do krzyża, uciekłbyś ode mnie...”A według Pisma Świętego Pan Bóg nie chce naszego cierpienia. I ja w to wierzę...
Skoro tak, to dlaczego cierpimy?
Niektórzy mówią, że jest to kara za grzechy. Nie wierzę w to absolutnie. Inni mówią, że to kara boża. Nie zgadzam się z tym kompletnie. Czuję, że Pan Bóg posługuje się cierpieniem po to, aby ocalić człowieka. Dziś uważam, a może dopiero teraz rozumiem, że cierpienie jest po to, aby mi pomóc, choć jest to trudne do przyjęcia.
Pomóc?
W jaki sposób cierpienie może pomóc? Czy jak boli, to jest lepiej? Mam powiedzieć, że to jest fajne? Dobre? Takie odpowiedzi wydają się absurdalne. A tymczasem, mówię teraz o sobie, nie mówię o cierpieniu innych osób, ale może jest to prawdziwe dla wszystkich - tak właśnie zaczynam czytać moje cierpienie, jako pomoc płynącą od Pana Boga. Może, żeby to lepiej opisać, posłużę się spostrzeżeniem pewnego księdza, według mnie – bardzo trafnym. Pytał on swoich parafian: jak rozpoznać czy moja droga duchowa się rozwija? I sam odpowiadał, że rozwijamy się duchowo wtedy, gdy idziemy drogą dziesięciu przykazań, ale od tyłu, od dziesiątego przykazania do pierwszego. I wtedy ta droga wygląda mniej więcej tak: ani żadnej rzeczy, która jego jest, nie pożądaj żony bliźniego twego, nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu - i tak idziemy dalej przez przykazania dotyczące ludzi, naszych z nimi relacji - nie kradnij, nie cudzołóż, nie zabijaj, czcij ojca swego i matkę swoją. Posuwamy się coraz wyżej, a tam mamy nakazane: pamiętaj, abyś dzień święty święcił i na koniec przechodzimy pierwszego przykazania i do Pana Boga: „Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną”. I takie mam właśnie przeczucie, że o to w tym wszystkim chodzi, aby nie mieć innych bogów, bożków przed Panem Bogiem.
Chyba się zgubiłem... Co lub kto są ci bogowie?
Podam przykład. Prawdziwy. Spotkałem kiedyś świętą siostrę zakonną. Cała była radością. Opowiedziała mi kiedyś, że jako nastolatka była biegaczką i to całkiem niezłą. Miała na swoim koncie nawet jakieś mistrzowskie tytuły. Mówiła, że w pewnym momencie swojego życia tak zafascynowała się Panem Bogiem, że w modlitwach mówiła „dla Ciebie Panie Jezu mogę nawet przestać chodzić”. Gdy ją poznałem, już nie chodziła. Ale pokazała mi, że ten sport, dążenie do osiągania coraz większych sukcesów, było dla niej właśnie takim bożkiem. Mówię o tym trochę w przenośni, ale każdy z nas ma takie właśnie bożki.
Nawet ksiądz?
Każdy. Ja w swoim życiu przeszedłem tysiące kilometrów na pielgrzymkach, a może moim bożkiem stało się właśnie to chodzenie, pielgrzymowanie po świecie. No to przestałem chodzić. Siedzę na wózku. Moim bożkiem był mój język, mam świadomość tego, że potrafiłem nim władać. W swojej historii miałem też epizod, gdy przez parę miesiecy w ogóle nie mogłem mówić. Miałem totalny bezgłos. Wówczas mój spowiednik powiedział mi, że może chodzi o to, abym zaczął służyć tym językiem panu Bogu, a nie sobie. I miał rację. Dla mnie te odkrycia są niesamowite.
Niesamowite?
Dokładnie tak. Niesamowite. W swoim kapłańskim życiu wielokrotnie zapraszałem Pana Jezusa do siebie i deklarowałem, że jest on dla mnie najważniejszy. A może właśnie teraz Pan Jezus odpowiada na moją modlitwę. Mówi: „Dobra brachu, chcesz być przy mnie, to masz być wolny, bo ja nie chcę niewolników, ja chcę wolnych ludzi”. Pierwsza zasada miłości to wolność. Może jest właśnie tak, że dziś Pan Jezus pozbawił mnie moich bożków, które oddzielały mnie od niego? Pierwsze przykazanie mówi: Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną - może po to właśnie jest to cierpienie, może... Kiedyś ktoś powiedział, „uważajcie o co się modlicie, bo wszystko dostaniecie”. Ja prosiłem o to, aby mieć dobrą relację z Panem Jezusem. Może dziś Pan Jezus właśnie ją czyści, kto wie... dla mnie jest to niesamowite odkrycie.
Strach się modlić...
Zdecydowanie nie. Warto jednak dokładnie przemyśleć, o co się modlimy. Modlitwa to rozmowa z Bogiem. Alessandro Pronzato w swojej książce „Rozważania na piasku” jeden z rozdziałów zatytułował nawet „Niebezpieczeństwo. Modlitwa”. Prawdziwa rozmowa z Panem Bogiem to nie żarty. Pan Bóg nie bawi się, a ocala, daje ratunek. To nie jest plac zabaw. Ale, jak mówi Biblia, lepiej, abyśmy do nieba trafili bez ręki, niż z dwoma rękoma do piekła. Może przez moją chorobę Pan Bóg pokazuje mi największe miłosierdzie. Co nie oznacza, że nie boję się cierpienia, które mnie teraz doświadcza. Bardzo się go boję... Ale mam takie przeczucie, że to służy mojej sprawie. Jakby Pan Jezus mówił przez to cierpienie: „Ocalam cię”. Ja to naprawdę słyszę w swoim sercu, słyszę, jak Pan Jezus mówi „chcesz iść do mnie, to cię na to przygotuję”. Może się mylę, nie twierdzę tego, ale mam takie wewnętrzne przeczucie i jest to dla mnie niesamowicie ważne.
Pamiętam jedną z pierwszych rozmów z księdzem, wówczas zapytałem wprost, czy ksiądz doświadczył osobiście Bożej obecności. Wielokrotnie ksiądz twierdził, że tak. Czy w chorobie czuć Boga bardziej?
To nie jest tak, że czuje się Boga bardziej, mniej, gorzej. Nie można tego określać w takich kategoriach. Choroba to inny świat. Kompletnie inny sposób odczuwania i przeżywania. Być może to, co teraz się ze mną dzieje, jest nawet lepsze, niż gdy byłem w pełni sprawny, choć o wiele trudniejsze. W tym stanie nie mam za wiele ludzkich przyjemności, ale lepsze nie zawsze znaczy przyjemniejsze.
To jak w tym cierpieniu ksiądz doświadcza obecności Bożej?
Nie pamiętam, który pisarz jest autorem takiej książki „Piąta ewangelia”. Z jej treści wynikało, że każdy z nas ma być piątą ewangelią, każdy ma być listem boga do człowieka. W całym swoim życiu nie otrzymałem tyle dobra, co przez te 10 miesięcy mojej choroby. Tyle wrażliwości, miłości, opieki... To jest niewyobrażalne. Czyż to nie jest właśnie łaska boża? Czy to nie jest właśnie piąta ewangelia? Czuję się w tej chwili bardzo kochany przez ludzi, więc jak nie widzieć w tym łaski bożej, bożej obecności, no jak? Są nawet tacy, którzy dziękują za moje cierpienie. To jest naprawdę niesamowite...
Zachorował ksiądz na chorobę zwaną SLA, stwardnienie zanikowe boczne, czy naprawdę nie ma na to lekarstwa?
Ostatnio byłem na badaniach w niemieckiej klinice w Kiel, bo była jeszcze nikła szansa, że mogą tam wdrożyć mi jakieś leczenie. Wcześniej leczyłem się między innymi w Olsztynie, czy w Gdańsku. W Kiel pani profesor po dwóch dniach badań powiedziała mi, że nic nie da się zrobić. Że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie pomogliby mi fizycznie. Jadąc do Niemiec, nie bardzo wiązałem już nadzieje z tym, że tam mi pomogą. Nie oczekiwałem nawet od nich, że za wszelką cenę będą mnie leczyć. Pogodziłem się z tą chorobą i świadomością, że jest ona terminalna. Co nie oznacza, że jest mi z tym łatwo. Ale pani profesor powiedziała mi coś niebywałego. „Proszę księdza, pewnie niewiele zostało księdzu czasu, niech go ksiądz dobrze wykorzysta”. Co innego to wiedzieć, czuć, a co innego - usłyszeć. Być może to ostatnia prosta. Nie chciałbym zmarnować tej łaski bożej. Słowa pani profesor to też dla mnie objaw Jego obecności. Pan Bóg nie bawi się ze mną w ciuciubabkę, stawia sprawę jasno. Czuję, że On chce, abym został zbawiony, ale jeszcze parę bożków muszę odrzucić. Nie oznacza to jednak też tego, że kupuję sobie garnitur i będę czekał na śmierć. Nie o to tu idzie. Jeśli dziś Pan Jezus mnie uzdrowi, dobrze, jeśli jest taka jego wola, będzie ok. Ale nie czekam na to. Bo stracę czas. Będę się gapił nie tam gdzie trzeba, a przecież mam ten czas wykorzystać.
Co to znaczy?
Nie wiem jeszcze. Ale czuję, że trzeba dogadać się z Panem Bogiem i z samym sobą. Może właśnie o to w tym idzie. Mam takie przeczucie, ale nie mam pewności. Czuję Boże prowadzenie. Mało sypiam podczas tej choroby, są długie nieprzespane noce. Ktoś przysłał mi kiedyś fajnego mema: „Jeśli nie możesz zasnąć w nocy, to nie licz owiec, a pogadaj z pasterzem”. Mam dużo czasu na rozmowy z Panem Jezusem. Daje mi swoją przyjaźń, zrozumienie. W ogóle nie czuję się sam. Któregoś roku poproszono mnie, abym poszedł do pani w szpitalu z komunią. Wziąłem więcej komunii świętej. Tak na wszelki wypadek. Po udzieleniu komunii tej pani przeszedłem się po salach. Było wówczas niewiele osób, bo był to czas przedświąteczny i sporo osób wypisano do domów. Ale znalazłem tam taką panią z Dźwierzut. Miała podłączoną kroplówkę. Widać było, że bardzo cierpi. Zaproponowałem jej komunię, Chętnie ją przyjęła. Posiedziałem przy niej, bo była totalnie załamana. Zapytałem ją, między innymi, o ból. Odpowiedziała, że ból fizyczny to nic, najbardziej boli ją to, że jest sama. A ja nie jestem sam. To odpowiedź na pytanie, czy ja widzę pana Jezusa, czy go dostrzegam...
Pani z pierwszej ławki
Przez pięć lat raz lub dwa razy w miesiącu chodziłam na mszę ,w tym czasie mogłam słuchać kazań księdza,pięć lat studiów na wspol i te ranne mszę których mi brakuje...nie mogę uwierzyć, że ksiądz tak zachorował był pełen życia i dobroci jak ja zazdrościłam mieszkańcom Szczytna że mają takiego księdza od dwóch lat już nie przyjeżdżam na Mazury ale zawsze ciepło wspominam niedzielę w kościele Zdrowia dla księdza Andrzeja!
Jagoda
Od 20 lat przyjeżdżam na wakacje,na działkę pod Szczytno.Przypadek?...trafiłam na mszę św przez Ks.odprawianą,klocki przed kościołem dla dzieci...i cudowne kazania,spowiedź...to jak kropla wody na pustyni...to jak suchy ląd na bagnach wokół nas...spotkanie Ks.to właśnie doświadczenie Boga,światełko w tunelu...ostatnio mam kryzys ,ale Bóg walczy o każdego z nas nawet ten artykuł sprawił że udało się wśród tylu zauważyć...do zobaczenia kiedyś, gdzieś, w Niebie?
Gosia
Poplakalam sie czytajac… takiej malej wiary jestesmy, a ksiadz Andrzej wlasnie po to, ze umie dotrzec do czlowieka- i tu akurat widac palec Bozy, powinien byc z nami jak najdluzej. Pamietam z Lidzbarka.. usmiech taki sam;)
Robert markun / bunio
Pozdrowienia z wielkiego wierzba gdzie ksiądz Andrzej był proboszczem modlimy się o księdza zdrowie, a ja zawsze pamiętam jak moja córka szła do pierwszej komunii ,to nie pamiętał że tata Moniki tylko zawsze było tata bunio????a ja też liczę się w bulu może nie aż takim jak ksiądz Andrzej ale również od ponad roku czekam na operację biodra i mam obawy ale usłyszałem takie słowa od mojego brata abym ten ból i cierpienie ofiarował jako moja pokutę za cierpienie innych chorych trzymaj się Andrzej i jest pewne że tam będzie nam wszystkim lepiej a siebie samych i tak nie przeżyjemy ????
Marian
Przez krzyż do Chwały