„Ja nie jestem od gadania, tylko od roboty” - mówiła Krystyna Lis, którą ze cztery lata próbowałam namówić na wywiad. Ciągle nie miała czasu. Dlaczego z nią akurat chciałam rozmawiać? Bo według moich osobistych ocen Krysia, choć w Urzędzie Miejskim „zęby zjadła”, była najmniej „zurzędniczonym” urzędnikiem. Nie wiem, czy rozpoczynała dzień pracy od przysłowiowej kawy, ale wiem, że praca była jej pasją... Jedną z pasji.
Zdarzyło mi się kilka lat spędzić w ratuszu, poznać urzędniczą mentalność i na tej chociażby podstawie mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że - nawet jeśli nie ma ludzi niezastąpionych – to akurat Krystynę Lis zastąpić będzie bardzo trudno. Dziś rozmawiamy, bo Krystyna Lis ma już trochę więcej czasu, jak przystało na emerytkę.
Związana ze Szczytnem od urodzenia?
Nie. Pochodzę z Mławy czyli jestem Mazowszanką od wielu pokoleń. I tam mieszkałam do matury.
A matura w jakiej szkole?
W technikum budowlanym, bo mnie zawsze ciągnęło do zawodów tzw. męskich. Ale nie pamiętam o jakim zawodzie marzyłam jako dziecko. Na pewno marzyły mi się podróże. Namiętnie czytałam książki przygodowo-podróżnicze: Szklarskiego, Curwooda... I zawsze chciałam zobaczyć miejsca, które oni opisywali.
Udało się?
W późniejszym wieku troszeczkę. Nie do końca spełniłam dziecięce marzenia, bo do miejsc egzotycznych nie dotarłam, ale po Europie pojeździłam. No nic. Teraz, na emeryturze, wszystko jeszcze przede mną.
Co sprawiło, że wylądowałaś w Szczytnie?
Okolice poznałam jeszcze w szkole, bo przyjeżdżałam tu na obozy harcerskie. Były organizowane w Piduniu czy na Kobylosze. Pierwszy raz byłam tu w wakacje po pierwszej klasie szkoły średniej i byłam zauroczona jeziorami, lasami, przyrodą. Pamiętam, że bardzo, ale to bardzo zazdrościłam tutejszym mieszkańcom, że żyją w tak wspaniałym otoczeniu.
I ta zazdrość cię tu sprowadziła?
Nie od razu. Najpierw, po szkole, przez pięć lat mieszkałam w Olsztynie i tam pracowałam w przedsiębiorstwie budowlanym. Oczywiście – na budowie, bo biurowa praca mi niezbyt odpowiadała. Zaczynałam jako technik, później majster, a na końcu kierownik budowy. Można więc powiedzieć, że przeszłam wszystkie szczeble doświadczenia zawodowego.
Ile miałaś lat zaczynając pracę na budowie?
Jak to po maturze... Dziewiętnaście? Jakoś tak.
I co? Starzy budowlani fachmani nie wyganiali cię do robienia kawy i kanapek z przekonaniem, że budowa to nie miejsce dla młodej dziewczyny, a i że ona się do tego miejsca nie nadaje?
Nigdy. Miałam sporo szczęścia, bo trafiłam na świetnych fachowców i porządnych ludzi. Pracowałam z dwoma brygadzistami, którzy w żaden sposób nie pokazywali mi, że „baba, to do garów, a nie na budowę”, a za to wiele nauczyli. Wbrew powszechnym opiniom spotkałam się naprawdę z bardzo życzliwym przyjęciem. Nikt na żadnej z budów nie dał mi nigdy w jakikolwiek sposób do zrozumienia, że to nie jest miejsce dla mnie. Z wielkim sentymentem wspominam ten pierwszy okres mojej pracy, bo miałam wokół siebie wspaniałych ludzi i jednocześnie świetnych fachowców. To ważne dla każdego młodego człowieka, który w swoim zawodzie stawia pierwsze kroki. Tak było kiedyś, jest i teraz.
Ale to Olsztyn. Skąd Szczytno?
Dostałam propozycję pracy w zakładzie budowlano-remontowym, który wchodził w skład istniejącego wówczas Kombinatu Rolnego „Mazury” i z tej propozycji skorzystałam. Siedzibą zakładu był Kamionek. Początkowo mieszkałam na stancji przy ul. Pułaskiego. To akurat była tzw. zima stulecia (1978-1979 – przyp. H.B.). Nie był to łatwy czas. Przez te wielkie zaspy śniegu musiałam najpierw z Pułaskiego, z 2-letnim dzieckiem, dotrzeć do Lipowej Góry Zachodniej, gdzie mieszkała opiekunka, a stamtąd do Kamionka do pracy. I po południu – na odwrót. I jakoś sobie dawałam z tym radę. Dziś trudno niektórym uwierzyć, że takie zimy bywały, a mimo to żyło się i pracowało normalnie. I – szczerze mówiąc – chciałabym zobaczyć, jak to nasze młode pokolenie, obecni 30-latkowie, przetrwaliby taką chociaż jedną zimę, a my, dziś już emeryci, mieliśmy takich „na koncie” co najmniej kilka.
Też te zimy pamiętam. Było, jakby powiedzieli Rosjanie: i smieszno, i grustno. Ale przetrwaliśmy... Wspomniałaś o dziecku, ale o mężu jeszcze nie było...
Pojawił się w moim życiu w Olsztynie. Poznaliśmy się, kiedy każde z nas pracowało w innej firmie. Było... normalnie. Kilka randek, trochę „motylków”, kino, kawiarnia i... wesele, po jakichś ośmiu miesiącach znajomości. Po ślubie oboje zmieniliśmy pracę. Przeszliśmy do Warmińskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, bo tam zapewniono nam dach nad głową. Dostaliśmy służbowe mieszkanko w tzw. „samotniaku” przy ul. Kołobrzeskiej. I tu powinnam sprostować, bo do pracy w kombinacie „Mazury” zaproszono nas oboje i oczywiście oboje się na to zgodziliśmy.
Kombinat przestał jednak istnieć bodaj w 1989 roku, kiedy niemal z dnia na dzień zlikwidowano wszystkie PGR-y zostawiając tysiące ludzi na bruku...
Wtedy zrobiło się trochę trudno. Miałam jednak sporo szczęścia, bo znalazłam pracę w spółdzielni mieszkaniowej, która wtedy rozpoczęła budowę jednego bloku. Ponieważ sam zakład budowlano-remontowy jeszcze jakiś czas istniał, więc mąż tam został, później pracował w prywatnej firmie budowlanej, a jeszcze później w miejskich wodociągach (spółka AQUA – przyp. H.B.), bo jego specjalnością zawodową były instalacje sanitarne. I tak, przez pracę, osiedliśmy w Szczytnie na stałe... aż do emerytur i pewnie już na zawsze.
Ale na emeryturę odeszłaś jako miejski urzędnik...
Po 26 latach pracy za biurkiem... Prawie za biurkiem, bo jak tylko było można i trzeba, to wolałam działać w terenie. Zaczęłam pracę urzędniczą w 1993 roku, w wydziale gospodarki miejskiej i z tego wydziału odeszłam, dokładnie z dniem 23 sierpnia tego roku.
Prawda, co mówisz. Byłaś chyba najbardziej „latającym” urzędnikiem, jakiego znam...
To wynikało z zakresu obowiązków, ale też i z tego, co już mówiłam. Nie lubię i nie lubiłam siedzenia za biurkiem. Praca w terenie – to było coś dla mnie. Dlatego starałam się być tam, gdzie było potrzebne jakieś działanie czy interwencja. Jak na przykład gdzieś wycinane były drzewa, to byłam na miejscu. Na początku pracy w Urzędzie Miejskim to niemal w ogóle nie było mnie w ratuszu. Wtedy masa prac w mieście wykonywana była przez pracowników zatrudnianych w ramach robót publicznych i tych robót trzeba było doglądać nieustannie. Robotników też, bo z ich chęcią do pracy bywało bardzo różnie. Ale podobało mi się to zajęcie, bo zawsze wolałam takie bezpośrednie działania i pracę właśnie z ludźmi.
Tobie przypisuje się inicjatywę utworzenia w Szczytnie schroniska dla zwierząt. Skąd ten pomysł?
Uważanie mnie za „matkę” schroniska jest trochę na wyrost. Po prostu ten samorządowy obowiązek miałam w swoim zakresie działania, a że był to obowiązek, który mi bardzo odpowiadał i który realizowałam ze szczególnym zaangażowaniem i satysfakcją, to już inna rzecz. Na początku istniało kilka boksów dla bezpańskich psów na terenie ZGK przy ul. Polskiej. Niestety, wtedy te wyłapywane psy, krótko trzymane w klatkach, były po prostu usypiane. I to było moje pierwsze działanie: zakończenie z tym zabijaniem zwierząt. Wtedy miasto kupiło, ale już nie pamiętam od kogo, przeznaczony na schronisko teren przy ulicy Łomżyńskiej, na którym dawniej prowadzony był punkt skupu żywca. Przez kolejne lata teren był powiększany o byłe poletka osadowe po starej oczyszczalni ścieków, zabudowywany... Ech, wszystkie działania, jakie były podejmowane dla rozwoju tego schroniska to by był temat nie tylko na odrębny artykuł, ale i na książkę. Tylko ja wiem, i może kilka innych osób, ile zabiegów, namów, rozmów, inicjatywy, lobbowania – jakkolwiek to nazywać - wymagało wywalczenie z miejskiej kasy każdej kolejnej złotówki na to schronisko. Ale od początku ono miało szczęście i tak...
Jakie?
To szczęście tkwiło w ludziach. Sama, w 2001 roku, pisałaś już o Marii Rogalskiej, która dziś jest kierownikiem tego schroniska. Wtedy jeszcze nie miała w nim żadnej funkcji, poza tym, że była żoną naszego kierowcy żuka. I to ona, we własnym mieszkaniu i w specjalnie do tego przystosowanej piwnicy, gotowała w wielkich garach karmę dla schroniskowych psów, woziła te gary na rowerze i opiekowała się zwierzętami. Wtedy było ich kilkanaście, dziś jest ponad 300... Można powiedzieć, że była ona pierwszą wolontariuszką naszego schroniska. Później dołączali kolejni. To od wielu lat grupa naprawdę wspaniałych ludzi. I nawet jeśli kilka lat temu pojawił się konflikt, to wszystkie problemy zostały rozwiązane i nie pozostał po nich ślad.
Nie jest łatwo zapominać wzajemne urazy, a do nich w ówczesnym konflikcie doszło...
Nie jest. Ale to dotyczy tylko ludzi małych, małostkowych. Wolontariusze, a głównie sprawdzeni, wieloletni współpracownicy, tacy jak Sylwia Chojnacka-Warczak czy Irena Dobryłko, to ludzie, którzy nie zachowują drobnych nieporozumień w pamięci, nie robią z nich historii całego życia, bo ich życie służy innym celom, ważniejszym i dużo lepszym. Doszliśmy więc do zgody i porozumienia, bo ważne były zwierzęta i ich dobrostan, a nie jakieś małe ambicyjki. I jest po prostu świetnie. Ja w każdym razie jestem naprawdę zadowolona z tej współpracy.
A skąd się u ciebie wzięło to zamiłowanie do czworonogów?
Z pieluch... W Mławie mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym i tam zawsze, ale to zawsze były zwierzaki, psy... koty... Była kaczka, moja podwórkowa koleżanka, która dożyła starości i nigdy nie trafiła do garnka, bo przecież nikt nie zjada przyjaciół. I ciągle coś do domu przynosiłam. Psy czy koty, które gdzieś znalazłam i widziałam, że potrzebują opieki. Tak po prostu było. Pamiętam, że kiedyś znalazłam kociaka ze świeżo obciętymi uszami i też go od razu przyniosłam do domu. Rodzice, co prawda, nie zawsze byli z tego zadowoleni, ja zawsze obiecywałam, że to już ostatni raz, że już więcej żadnego zwierzaka do domu nie przyniosę... Ale takich potrzebujących pomocy ciągle było dużo, więc tej obietnicy nie udawało mi się spełnić.
Zaraziłaś tym zwierzęcym upodobaniem rodzinę?
Obie córki, już dorosłe, we własnych domach, mają „futrzaki”. Jedna ma kota. Druga „zbiera” inne . Miała np. szczurki, a że dzieci czyli moje wnuki, podrosły, to teraz chcą już przygarnąć i psy, i koty. Może więc córkom tę swoją pasję przekazałam w genach. Obecnie we własnym domu mam cztery psy i jednego kota. Wszystkie ze schroniska. Jedna sunia była w schronisku pięć lat. Jak tylko trafiła do klatki, obiecałam jej, że gdy pójdę na emeryturę, to ją wezmę do domu. I tę obietnicę właśnie spełniłam, za to mężowi, podobnie jak przed laty rodzicom, obiecuję, że już więcej zwierząt do domu nie przygarnę. Czy to się jednak uda? Sama w to wątpię i sądzę, że mój mąż też mi za bardzo nie wierzy.
Osoby, które lubią zwierzęta i intensywnie się nimi zajmują nie tak rzadko są krytykowane. Zarzuca się im, że zajmują się nie tym, co ważne, że przecież wielu ludzi potrzebuje pomocy i wsparcia, a nie jakieś tam zwierzaki...
Pamiętać trzeba, że człowiek jest rozumny i samodzielny. Sam może sobie ugotować, znaleźć dom itp. Oczywiście, jest wiele sytuacji, kiedy człowiek nie jest samodzielny i wymaga pomocy. I tak samo zwierzęta – nie są samodzielne, więc wymagają pomocy. Mógłby mi ktoś zarzucić, że nie widzę różnicy między człowiekiem a zwierzęciem. Może i nie widzę. Może faktycznie nie ma dla mnie większego znaczenia, czy istota, która potrzebuje pomocy, na dwie nogi czy cztery łapy. A może – po prostu – uważam, że istotą człowieczeństwa jest właśnie pomaganie, wspieranie tych, którzy tego wsparcia potrzebują, którzy nie mogą poradzić sobie sami? A może ci krytykujący powinni sobie najpierw zadać pytanie: dlaczego niektórzy, jak np. ja, wolą pomagać zwierzętom? Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo w swej wdzięczności i miłości zwierzęta są bardziej ludzkie... Tym wszystkim, którzy uważają, że na zajmowanie się zwierzętami szkoda czasu, energii i pieniędzy powiem tak: ludzie, którzy prawdziwie kochają zwierzęta, nigdy świadomie i celowo nie skrzywdzą też drugiego człowieka.
Kasia
Pani Krystyna to wyjątkowa kobieta o wielkim sercu, nie tylko dla zwierząt...
Śmieszek
\"powiem tak: ludzie, którzy prawdziwie kochają zwierzęta, nigdy świadomie i celowo nie skrzywdzą też drugiego człowieka\" I TO TYLE W SPRAWIE GŁUPICH LISTÓW DO REDAKCJI PISANYCH PRZEZ NIEJAKĄ DOROTĘ M.