Czwartek, 10 Lipiec
Imieniny: Hieronima, Palomy, Weroniki -

Reklama


Reklama

Życie z kontrą i szlemikiem


Życie z kontrą i szlemikiem

Bogdan Lesiński nie jest  postacią z pierwszych stron gazet. Jego nazwisko pojawia się na tych ostatnich, gdzie od czasu do czasu zamieszczane są krótkie notki o sukcesach szczycieńskich brydżystów. Ale to on, w gronie nielicznych podobnych mu zapaleńców sprawia, że w Szczytnie i powiecie tro...


  • Data:

Życie z kontrą i szlemikiem

Bogdan Lesiński nie jest  postacią z pierwszych stron gazet. Jego nazwisko pojawia się na tych ostatnich, gdzie od czasu do czasu zamieszczane są krótkie notki o sukcesach szczycieńskich brydżystów. Ale to on, w gronie nielicznych podobnych mu zapaleńców sprawia, że w Szczytnie i powiecie trochę się brydża grywa, a Szczytno pojawia się niejednokrotnie na większych i mniejszych łamach, w mniejszych i większych miastach, za sprawą sukcesów szczycieńskich brydżystów. Bogdan Lesiński jest jednym z ich autorów od – bagatela – 40 lat!


Urodziłeś się z kartami w rękach?

Nie, ale w Szczytnie. I zawsze, odkąd pamiętam, lubiłem rywalizację. Może nawet i w piaskownicy już próbowałem z kolegami rzucać łopatką na odległość, ale tego pewien nie jestem. Jednak gdzie się dało i kiedy się dało, to ja w coś zawsze grałem. Jako dziecko, głównie w piłkę, ale już i do kart ciągnęło. I uwielbiałem „piotrusia”. Już w szkole podstawowej „zaprzyjaźniłem się” z innymi grami, najwcześniej z tysiącem.

A pierwszy kontakt z brydżem?

Chyba jak miałem 16 lat, to już zacząłem się nim interesować. Chodziłem z kolegami do klubu NOT. Starsi pamiętają niewielkie pomieszczenia w bloku przy ul. Kościuszki, w których można było posiedzieć, pograć w szachy czy kto co tam chciał. Były też gazety i magazyny i zaglądałem tam, by je poczytać. Obok starsi grali w brydża. Czasem towarzysko, czasem już odbywały się niewielkie turnieje. Siedząc obok trochę podglądałem, trochę podsłuchiwałem i w efekcie brydż stał się trzecią miłością mojego życia...

Trzecią?!

No, wtedy może pierwszą, z upływem lat trzecią, bo miałem jedną rodzinę – żonę, dzieci, później drugą, tę aktualną...

Z czego wziął się rodzinny rozbrat w pierwszym małżeństwie?

Z młodości i głupoty. Ja miałem 21 lat, a Renata 17, gdy się pobieraliśmy. Grałem już dużo, głównie w turniejach i rozgrywkach ligowych. Faktycznie poświęcałem grze więcej czasu niż rodzinie i musiało to się źle skończyć. Mówi się potocznie, że karta lubi gęsty dym, mocne słowo i męski smród. Ja dodawałem, przyznam szczerze, także trochę za dużo alkoholu, bo nie paliłem nigdy. Gdybym miał wówczas więcej życiowej mądrości i doświadczenia, pewnie potoczyłoby się inaczej. Ale – tak całkiem szczerze – biorąc pod uwagę to, co stało się jakby w efekcie moich życiowych błędów, to chyba stało się dobrze. Czasem jest tak, że jak się człowiek w życiu potknie i się podniesie, to jest wtedy jakby bardziej wyprostowany, lepszy. I życie też ma lepsze.

Co tobie pozwoliło się podnieść?

Zosia, druga żona i wspólnota religijna, do której z czasem oboje się przyłączyliśmy czyli Kościół Zielonoświątkowy, a dokładniej zbór Betel w Szczytnie. Zaczęło się niewinnie. W MDK-u odbywał się wieczór ewangelizacyjny z misjonarzami ze Szwecji. Pierwszego dnia wybrała się tam Zosia, trochę z ciekawości, a trochę dla towarzystwa, bo poszła ze znajomymi. Namówiła mnie do udziału w drugim dniu tej ewangelizacji.
I co? Tak nagle się nawróciłeś?

Można tak powiedzieć. Były pieśni, była wzniosła atmosfera, były kazania i rozmowy. I tak to na mnie podziałało, że zupełnie się poddałem. Nie było to nachalne, nakazowe, nie było straszenia piekłem czy czymś takim. Mówiono, a mówiono pięknie, o miłości: ludzi do siebie i o miłości Boga do ludzi i ludzi do Boga. I pomyślałem wtedy, że jeśli Bóg kocha mnie mimo tego, jaki jestem, a nie byłem bezgrzeszny na pewno, to nie mogę mu robić przykrości i muszę uporządkować własne życie. Nie stało się to tak od razu, ale ziarno zostało zasiane i z czasem owocowało. Moja żona, z maleńką wtedy córeczką, zaczęła chodzić na nabożeństwa do zboru. Ja byłem  jeszcze odporny na takie zmiany, ale powoli i we mnie zaczęły się one dokonywać. Bardzo mi w tym pomagali członkowie zboru. Obcy ludzie, mający swoją pracę, rodziny, zajęcia, poświęcali swój prywatny czas, często wiele godzin, by ze mną po prostu być. Rozmawialiśmy o życiu, o problemach, o tym jacy jesteśmy, a jacy powinniśmy być i dlaczego. I tak, od słowa do słowa, w tym także słowa bożego, zmieniłem kościół, życie i siebie. Tylko jedno wciąż było takie same, niezmienne – moje granie w brydża.


Reklama

Reklama



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama