W sobotę, 23 kwietnia, w gospodarstwie agroturystycznym w Jesionowcu bawili się seniorzy – członkowie (ponad 40 osób) szczycieńskiego koła Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej. Okazja była wyjątkowa. Organizatorem był bowiem prezes koła Alfred Kachel, który w ten sposób, w gronie przyjaciół ze stowarzyszenia, świętował swoje 80. urodziny. My zaś skorzystaliśmy z okazji, by z panem Alfredem o tych minionych dziesięcioleciach porozmawiać.
Dokładna data urodzenia to...
12 kwietnia 1942 roku, a miejsce – Chorzele. Teraz mieszkam w Rudce, gdzie zostałem zameldowany dokładnie 15 maja 1945 roku. Przyjechałem tu z rodzicami jako 3-letnie dziecko i wciąż mieszkam, w tym samym miejscu, w tym samym domu.
Co skłoniło rodzinę do przeprowadzki?
Szczegółów nie znam. Na pewno przyczyny były takie same, jakie towarzyszyły tysiącom innych: nadzieja i szansa na polepszenie bytu. Ojciec był tam budowlańcem, mama zajmowała się domem, a pracy jej nie brakowało, bo było nas ośmioro rodzeństwa: cztery dziewczyny i czterech chłopaków. Ja byłem najmłodszy. Po przeprowadzce do Rudki ojciec objął gospodarstwo rolne i nim się zajmował aż do śmierci, w 1956 roku. Mama odeszła sporo lat później, w 1974. Właściwie z rodziny, nie licząc młodszego pokolenia, moich własnych dzieci, zostałem już sam. Ostatnia z sióstr zmarła kilka miesięcy temu.
Tradycyjnym wzorem, kończąc kolejne szkoły, zdobył pan zawód...
Owszem. Wzorem ojca zostałem budowlańcem. Najpierw ukończyłem szkołę zasadniczą, a później technikum. Z moimi szkolnymi latami wiąże się pewna historia...
Jaka?
W czerwcu 1956 roku skończyłem szkołę podstawową w Rudce, a kilka miesięcy później, w Wigilię Bożego Narodzenia budynek się spalił. Różnie wtedy mówiono. Między innymi, że ktoś ją podpalił. Oskarżano jednego człowieka, ale podobno podpalił inny. Dawne czasy... Z nastaniem kolejnego roku zaczęto szkołę odbudowywać. Zajmowała się tym ekipa z budowlanego przedsiębiorstwa w Olsztynie. Potrzebowali pomocnika do noszenia dachówek. Co prawda niewiele, ale płacili. A że w tym czasie bieda była wszędzie, więc każdy grosz się liczył. Majster - dekarz, zainteresował się mną. Pytał, czemu nie chodzę do szkoły, kim chciałbym być... Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że po prostu mnie nie stać. Ojciec już nie żył, matka sama opiekowała się dziećmi, próbowała poradzić sobie z gospodarstwem, już mocno okrojonym. Takie one były wtedy, te gospodarstwa: jedna – dwie krowy, jakaś świnka, kilka kur... Trzeba było z tego wyżyć. I ten majster zajął się mną tak, jak zrobiłby to ojciec. Przede wszystkim zapisał mnie do tej szkoły w Olsztynie i załatwił pracę w tej olsztyńskiej firmie. Uczyłem się zaocznie i mogłem się sam utrzymać. Później obowiązkowa służba wojskowa, a później znów praca... Standard, według którego żyło miliony ludzi. W 1062 roku zmieniłem pracę. Zatrudniłem się w Miętkich. Sporo lat później przypadkiem spotkałem tego swojego opiekuna – majstra, na jednej z budów. Był już wtedy inspektorem nadzoru. Obaj się popłakaliśmy...
Więcej ma pan takich opowieści?
Może historia o charakterze politycznym, związana z moją „partyjnością”. W tym zakładzie w Miętkich, spółdzielni usług remontowych na rzecz kółek rolniczych, pracowałem najdłużej, bo jakieś dwanaście lat. Przez kilka byłem nawet kierownikiem. I wtedy właśnie na własnej skórze poczułem co znaczy posłuszeństwo wobec rodziców. Choć miałem niewiele lat, gdy zmarł ojciec, to i tak pamiętam jak mi powtarzał, żebym nigdy, przenigdy do żadnej partii się nie zapisywał. A wtedy, kiedy byłęm tym kierownikiem, tego właśnie ode mnie oczekiwano. Odmawiałem, odmawiałem i ostatecznie.... mi odmówiono. Zostałem na powrót tak zwanym zwykłym pracownikiem fizycznym, co mi zresztą na dobre wyszło...
Dlaczego?
Prosta kalkulacja. Jako kierownik dostawałem 1700 zł pensji. Jako robotnik, na budowach – bywało – że wyciągałem miesięcznie jakieś siedem tysięcy. Tyle że nie szedłem już o godzinie 15. do domu. Pracowało się ciężko, od świtu do nocy. Rozliczano nas na zasadzie akordu: ile człowiek zrobił, tyle zarobił. Później zmieniałem jeszcze kilka razy zakłady pracy. „Zaliczyłem” PKS i ZOZ i PKP – między innymi. Zawsze zajmowałem się remontami czy budową. Zresztą pracowałem także poza zakładami, poza zatrudnieniem... Przy budowie domów prywatnych. Aż do 2013 roku, bo wtedy dostałem udaru i tak się skończyło moje życie zawodowe. Ale blisko 60 lat pracy, niezmiennie trudnej i ciężkiej, to chyba dość...
Działalność społeczną w PKPS zaczął pan wcześniej. Jak do tego doszło?
Jakoś tak normalnie, a jestem członkiem już 20 lat. Nawet dokładnie nie pamiętam, jak to się odbyło. Chyba ktoś znajomy mnie po prostu spytał, czy nie chcę chodzić na spotkania do klubu, że tam można się spotkać, poznać nowych ludzi, spędzić miło czas. Dzieci były już wtedy dorosłe, rozwiodłem się sporo wcześniej... Pomyślałem, że będzie miło wśród nowych ludzi. I tak to się zaczęło. To nie tylko moja potrzeba. Wiele osób ją odczuwa, takiego bezpośredniego kontaktu z innym człowiekiem. Powiem tak: w budynku przy ul. Pułaskiego swoją siedzibę ma aż osiem różnych stowarzyszeń. Każde ma swój dzień, termin spotkań, zwykle raz w tygodniu. Ale wiele osób udziela się, czy przynajmniej uczestniczy w spotkaniach różnych organizacji, bywa w klubie – jak nazywamy budynek – kilka razy w tygodniu. I tak się to rozwinęło. A blisko 18 lat temu zostałem prezesem Zarządu Rejonu PKPS w Szczytnie. I proszę mi wierzyć, ani godziny wolnej nie spędzam siedząc w domu, ciągle gdzieś biegam, coś robię.
Czyli nie tylko w PKPS?
Miałem na myśli podwórko, ogródek... Aktywny społecznie jestem właściwie tylko w tym komitecie... Zresztą nie jest łatwo współpracować...
Nie rozumiem...
Jak wspomniałem, w budynku przy ul. Pułaskiego, swoją siedzibę ma aż osiem różnych stowarzyszeń, w znakomitej większości zrzeszających seniorów. I szczerze mówiąc, część tych organizacji jest ze sobą skonfliktowana, chociaż bardziej dotyczy to szefów niż szeregowych członków. Proszę mi wierzyć, że niektóre grupy czy osoby wręcz nie rozmawiają ze sobą. Problem jest też taki, że wszystkie organizacje mają takie same uprawnienia, więc tam nie ma komu rządzić, a każdy by chciał, a gdy na przykład trzeba chodnik odśnieżyć, to nie ma komu...
Dość dziwne, bo akurat pokolenie 70- czy 80-latków w młodości raczej poznało ciężką pracę i ma mocno zakorzenione poczucie obowiązku...
Musiało mieć. Życie tego wymagało. Przynajmniej niektórzy, a może i większość. Z brakami i trudnościami trzeba było sobie radzić już od najmłodszych lat. Ja zwykle nie miałem pieniędzy na zeszyty czy książki do szkoły. Musiałem w wakacje na nie zarobić, mając przecież niewiele lat. Zwykle zrywałem jabłka w sadzie sąsiada i tak zarabiałem. Jak ktoś dostał rower na komunię, to był najszczęśliwszy na świecie, a dziś? Nie wiem, czy jakikolwiek dzieciak by się rowerem zadowolił, a jak dorośnie – to rodzic ma dać, najlepiej od razu, samochód i to z tych najlepszych, a i mieszkanie też.
Nie ma się co frustrować, ze 200 czy 300 lat temu chłopi sami się zaprzęgali do jarzma, a dziś do każdego rolniczego zajęcia jest osobna maszyna. Świat się rozwija, tego nikt nie uniknie, ani nie powstrzyma. Jakieś lekarstwo na frustrację pan ma? Poza ogródkiem i podwórkiem? Jakieś książki, podróże, ulubione programy w tv?
Głównie ogródek i podwórko, ale one nie są takie normalne. Żyją tam sobie „futrzaki”: psy, trzy koty i ze... sto królików. W różnym wieku...
No to przy klatkach faktycznie ma pan sporo roboty...
Ale... nie mam właściwie klatek. Część podwórka jest dokładnie wygrodzona i one tam sobie żyją, same sobie zrobiły norki... Są tam też resztki budek, bo kiedyś je miały, ale pogryzły, poniszczyły, to nie robiłem im nowych, niech sobie kicają swobodnie. Karmię je sianem i pszenicą, które kupuję u sąsiada, codziennie dostarczam ze dwie solidne konewki wody do picia. Ot – taka niby hodowla w naturalnych warunkach. Żadnego nigdy nie uśmierciłem, ani dla mięsa, ani dla skór. Czasem oddaję albo i sprzedaję, jak już się robi ich zbyt wiele. Ostatnio ktoś znajomy chciał, to dostał chyba ze 30 królików za 15 złotych. Trudno to nazwać zarobkiem, raczej to było po to, żeby spełniło się przysłowie, bo ponoć jak opłacone, to się lepiej chowają.
Niezwykłe...
I pewnie trudno będzie też pani uwierzyć w to, że te wszystkie króliki mnie dobrze znają. Teraz ich nie widać, ale gdy tylko wrócę do domu, gdy usłyszą mój głos, to natychmiast ze swych nor wyjdą. To są tacy moi mali przyjaciele. Nie wymieniamy poglądów, nie toczymy sporów, nie rozmawiamy, bo i jak, ale po co? Lubimy się, szanujemy wzajemnie, więc rozumiemy się bez słów... Szkoda, że wśród ludzi nie zawsze tak jest...
jest bodaj najstarszą polską organizacją pozarządową o charakterze socjalnym. Powstał dokładnie 15 października 1958 roku. Na swojej stronie internetowej PKPS informuje, że jest stowarzyszeniem kształtującym postawy społeczne, sprzyjające bezpośredniemu uczestnictwu w działaniach na rzecz osób potrzebujących pomocy. Misją organizacji jest niesienie fachowej pomocy, udzielanie materialnego i organizacyjnego wsparcia oraz przywracanie nadziei i poczucia bezpieczeństwa ludziom znajdującym się w trudnych sytuacjach życiowych, w szczególności biednym, bezdomnym, samotnym i opuszczonym.
Sformalizowana struktura, od władz naczelnych poczynając, poprzez wojewódzkie, do niesamodzielnych (przynajmniej finansowo) rejonów w miastach powiatowych nie sprzyja szczególnej aktywności pomniejszych ogniw. W rejonach najczęściej prowadzone są jadłodajnie, wydawana jest żywność i odzież.
W myśl informacji, podawanych przez Zarząd Wojewódzki PKPS, Zarząd Rejonowy w Szczytnie (ul. Pułaskiego 10, tel. 89 6243749) realizuje następujący zakres pomocy:
– Klub seniora i świetlica - czynne wtorki i czwartki w godz. od 14 do 17
– wydawanie żywności (w dni dostawy żywności od godz. 12:00 do wydania i w następnym dniu od 7:30 do 15:30)
– wydawanie odzieży – w godz. pracy biura 7:30 – 15:30
Zając
Tak Króliku, ci wstrętni ludzie chcą je zabić i pożreć, ale spokojnie, króliki już mają plan ucieczki, obmyśliły ten plan kreciki :D
Królik
Czy te króliki ostatecznie zostaną zabite ?