Niedziela, 11 Maj
Imieniny: Antoniny, Izydory, Jana -

Reklama


Reklama

Sport, grzebień i nożyce



Mamy w Szczytnie całą masę „głośnych” działaczy sportowych. Głośnych, bo ich samych bardzo często widać i słychać, chociaż niekoniecznie jest równie głośno o ich skuteczności i efektach pracy. Mamy tez takich, którzy od dziesiątków lat robią kawał dobrej roboty i nie pchają się na piedestał, a czasem tylko trafiają na podium, bo ...


  • Data:


Mamy w Szczytnie całą masę „głośnych” działaczy sportowych. Głośnych, bo ich samych bardzo często widać i słychać, chociaż niekoniecznie jest równie głośno o ich skuteczności i efektach pracy. Mamy tez takich, którzy od dziesiątków lat robią kawał dobrej roboty i nie pchają się na piedestał, a czasem tylko trafiają na podium, bo mają także i własne sukcesy. Do takich osób z pewnością należy Zygfryd Leska. I nie wiem, czy jest bardziej znany jako jeden z najstarszych stażem fryzjerów w mieście, utrzymujący rodzinną tradycję czy też wychowawca sportowy dzieci i młodzieży, czy też zawodnik – kolarz. Może tę wątpliwość wyjaśni rozmowa.


Można o tobie powiedzieć: dziecko zwycięstwa?

Nie bardzo. Historia bardziej byłaby za tym, by mnie nazwać dzieckiem klęski. Jestem Mazurem z krwi i kości. Mama, po wejściu Rosjan, uciekała do Niemiec. Chciała się dostać do Monachium, bo tam był w tym czasie mój ojciec. Został zabrany z naszego rodzinnego Labuszewa pod koniec wojny, do kopania okopów. Urodziłem się podczas tej ucieczki na dworcu w Olsztynie. Mimo nietypowych okoliczności mama jednak wsiadła do wagonu. Pociąg ruszył... A właściwie tylko lokomotywa i jeden wagon. My w nim nie byliśmy. Pozostawało wrócić do Labuszewa, w którym nie było już nic i nikogo. Kiedy mama nie dojechała do Monachium, wrócił ojciec. Rok po dołączeniu Mazur do Polski mieszkaliśmy już w Szczytnie. Ojciec był krawcem, uczył się zawodu w Olsztynie.

Czuł się Polakiem czy Niemcem? Jaką tożsamość tobie przekazał?

Czuł się Mazurem. Zawsze tak o sobie mówił. Przyjaźnił się w Gustawem Leidingiem z Labuszem. Mieszkali przecież blisko siebie, w jednej miejscowości. Nie walczył z Niemcami i nie zwalczał Polaków. Był Mazurem, chociaż w tych powojennych latach właśnie bycie Mazurem było na tym terenie najtrudniejsze. Były momenty, w których rodzice sobie z tym nie radzili. Składali dokumenty o zgodę na wyjazd do Niemiec, ale jej nie uzyskali. Później mama zadecydowała mówiąc: ja się tu urodziłam i tu chce umrzeć. I tak zostaliśmy: rodzice, ja i trzy siostry.

Zostałeś najpierw fryzjerem?

Rzemiosło było w mojej rodzinie od pokoleń. Dziadek był kołodziejem, ojciec krawcem. Po szkole podstawowej poszedłem do zawodówki, a bardzo chciałem zostać fryzjerem. Podobał mi się bardzo ten zawód. Dostałem się na praktykę jako uczeń do zakładu Józefa Haina.

Józefa??

Bo jakoś już mało kto pamięta, że braci Hain – fryzjerów – było czterech: Józef, Janusz, Zdzisław i Lucjan i jeszcze siostra Wiesława – też w tym zawodzie. Tylko Janusz miał zakład w Piszu, pozostali od wojny działali w Szczytnie. Początkowo w jednym zakładzie, w tym samym, w którym ja od wielu lat pracuję, przy ul. Polskiej. Każdy z braci prowadził odrębnie zarejestrowaną działalność, ale pracowali w jednym lokalu. I w nim właśnie, pod okiem najstarszego z braci – Józefa, ja zacząłem uczyć się zawodu.

Z tego co wiem, to nie tylko włosy i zarost cię w tym zakładzie interesowały...

Cóż, jak się jest młodym... Upodobałem sobie nie tylko nożyce czy grzebień, ale i córkę szefa. W 1968 wzięliśmy ślub. Pierwsze dziecko, córka, zmarło niestety po porodzie, dwa lata później przyszedł na świat Arek, później Paweł, a po kolejnych 20 latach wzięliśmy rozwód.  Niestety, życie nie zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli. Danusia, z zawodu nauczycielka, wyszła drugi raz za mąż, utrzymujemy koleżeńskie kontakty, rozstaliśmy się w zgodzie i jest dobrze. Tak ma być. Od 1965 roku, ze względu na to, że już wtedy uprawiałem sport, zatrudniony byłem w państwowym zakładzie,w „Jagience”, a gdy teść zmarł, bliżej połowy lat 80. wróciłem do jego zakładu i zacząłem go prowadzić.

No właśnie – sport. Skąd to zainteresowanie?

Zaraziłem się od teścia. Tam w zakładzie nie było innego tematu tylko sport właśnie. Każdy z braci Hainów był zresztą aktywny i jakąś dyscyplinę uprawiał. Teść był piłkarzem, Zdzisław grał w siatkówkę, Lucjan próbował boksować, grał w piłkę, a także w sporty „siedzące”: brydża i szachy. W każdym razie, jako zupełnie młody chłopak, dorastałem wśród fryzjerów – sportowców, więc skoro chciałem zostać mistrzem nożyc, to w tym towarzystwie, wśród tych nauczycieli, musiałem zostać i sportowcem. Chociaż bakcyla już jakiegoś połknąłem wcześniej, w podstawówce biegałem. Później też już jakby trochę wyczynowo na średnich dystansach, w klubie LZS. Już wtedy zaczynałem jednak jeździć rowerem i ostatecznie... ciągle jeżdżę.

Jakoś to się zmieniało?

Początkowo uprawiałem kolarstwo szosowe. Brałem udział w wielu różnych wyścigach, z udziałem znanych wówczas, czołowych zawodników. Jakichś wielkich sukcesów wtedy nie miałem, bo konkurencja duża, a jak człowiek sam trenuje, pracuje, musi utrzymać dom i dzieci, to mimo największych chęci nie może się na wyczynowym uprawianiu sportu skoncentrować. Gdy przeszedłem na emeryturę, zacząłem uprawiać kolarstwo technicznie chyba trudniejsze, bo terenowe i jeżdżę w MTB. I teraz, jakby z wiekiem: im jestem starszy, tym większa satysfakcja.

Sukcesy?

Dwa lata temu IV miejsce w Polsce w MTB, w ubiegłym roku – trzecie. Polepsza mi się. Ale sporo satysfakcji dają mi też inne osiągnięcia. O, zebrałem swoje medale i legitymacje. Pucharów i innych różnych statuetek nie dałoby się zapakować. Ale tych medali wraz z dokumentami, to jest tak...na oko... No sprawdź, będzie ze 2  kilo.

Fakt... Chyba wszystkie odznaczenia, jakie może otrzymać rzemieślnik, jesteś „zasłużony dla Warmii i Mazur”, mnóstwo różnych podziękowań sportowych, członkostwa klubów... Gdy ludzie w mieście o tobie mówią, to mniej jako o sportowcy, a znacznie więcej – o działaczu i wychowawcy młodzieży...

To się zaczęło na początku lat 80. Byłem szefem ogniska TKKF w szczycieńskim Cechu rzemiosł Różnych i miałem w zakresie obowiązków opiekowanie się młodzieżą. I tak zorganizowaliśmy drużynę piłkarską z młodych chłopaków, nawet zajmowaliśmy jakieś miejsca w rozgrywkach. Dzieciaki miały różne problemy, nie tylko sportowe. Przychodziły z kłopotami, a ja próbowałem pomóc je rozwiązać i nawet czasem się udawało. W domach bywało różnie, to organizowałem im jak najwięcej zajęć. Wtedy zaczęły się na przykład spartakiady sportowe w Cechy i wiele innych imprez. Oczywiście, były to wydarzenia, które nabierały charakteru ogólnomiejskiego, jak choćby Bieg Juranda. Byłem też członkiem zarządu miejskiego TKKF.  Kto pamięta, to wie, ze była to organizacja, która dla sportu amatorskiego, dla rekreacji robiła bardzo, bardzo wiele. Szkoda, że dziś nie ma już w Szczytnie TKKF tak prężnego jak kiedyś.

Dzieci – dwóch synów – też mają „skrzywienie” sportowe...

Arek, wiadomo, pracuje w hali Wagnera i sportem się zajmuje już zawodowo, młodszy Paweł – został fryzjerem, jak ojciec i dziadek, i stryjeczni dziadkowie, ciocia jedna z drugą i sporo pozostałej części rodziny, bo fryzjerstwo jest już chyba wpisane w nasze dwie rodziny: Hainów i Lesków na zawsze. I sport też jest nieodłączny. Paweł trochę trenował, ale teraz jest zapalonym kibicem. Jeździ na wszystkie mecze polskiej reprezentacji z grupą kilku innych miejscowych zapaleńców. Wnuczka pływa, ale i rowerem w ubiegłorocznych MTB też jechała.

Mieliśmy wyjaśnić w jakiej roli jesteś w Szczytnie najbardziej znany? Sam – jak uważasz?

Właściwie nie jest to ważne. Młodzi, dziś już „starzy” wciąż pamiętają nasze wspólne przedsięwzięcia organizowane w TKKF. Wielu tęsknie wspomina czasy, gdy Szczytno miało swój maraton. Ci, którzy choć trochę interesują się kolarstwem, wiedzą i o mnie, pozdrawiają i pytają o kolejne zawody czy wyścigi. Dodam, że obecnie to moje jeżdżenie rowerem jest wręcz niezbędne ze względów zdrowotnych. Dobrych kilka lat temu stwierdzono u mnie cukrzycę. Ale jak jeżdżę, spalam cukier i w ogóle nie muszę brać leków.  Z kolei, od strony zawodowej, od strony zawodowej, że mówią do  mnie czasem: „Panie Hain” - tak bardzo kojarzę się więc z zakładem, z jego założycielami, fantastycznymi ludźmi, chociaż zakład prowadziłem ja przez wiele lat. Szefowała tam też Bożenka, córka najmłodszego z braci, pracuje jej córka, a teraz w męskim dziale, także i drugi wnuk Lucjana Haina. Poza tym zakład nasz, ten prtzy ul. Polskiej, i tak się ze sportem kojarzy. Nie wieszaliśmy na szybach politycznych plakatów, ale informacja o tym gdzie i kiedy jest jakiś mecz, zawody czy inna impreza, są tam zawsze. Można by więc chyba to połączyć i uznać, że najbardziej znane jest w Szczytnie powiedzenie: „Chcesz wiedzieć, co się w sporcie będzie działo – idź do Haina”.


Reklama

Reklama



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama