Piątek, 19 Kwiecień
Imieniny: Alfa, Leonii, Tytusa -

Reklama


Reklama

Polska – Kazachstan – Polska: życiowa droga księdza Józefa Grażula (rozmowa, zdjęcia)


Emerytowany już proboszcz Józef Grażul zainspirował pasymski samorząd do tego, by potomkom Polaków, zesłanych do dalekiego Kazachstanu, umożliwić powrót do ojczyzny. I to się właśnie stało. Księdzem Józefem kierowały zrozumiałe motywy. Sam bowiem, jako dziecko, był zesłańcem. Opowiada o tym w wywiadzie, który został opublikowany kilka dni temu, w czasopiśmie pod tytułem „Kresowy Serwis Informacyjny”. Prezentujemy go za zgodą autora.



Tomasz Kiejdo: Księże Józefie, proszę powiedzieć czytelnikom „Kresowego Serwisu Informacyjnego”, kiedy i gdzie się ksiądz urodził.

 

Józef Grażul: Urodziłem się 13 lipca 1941 roku w miejscowości Stawbury w pobliżu gminnej miejscowości Worniany, wchodzącej w II RP w skład powiatu wileńsko-trockiego. Sakrament chrztu przyjąłem w kościele św. Jerzego w Wornianach. Moja rodzinna wieś składała się z ośmiu domostw. Dziś już nie istnieje. Z kolei Worniany przed wojną to miejscowość gminna, gdzie funkcjonowała polska drewniana szkoła, kościół. Istniały małe zakłady rzemieślnicze, natomiast sklepy prowadziła ludność żydowska.

 

T.K. Proszę również, aby ksiądz przybliżył nam nieco postaci swoich rodziców i rodzeństwa.

 

J.G. Tata Witold urodził się w 1909 roku, mama Teofila z domu Sajkowska również. Było nas pięcioro: najstarszy Antoni, Jan, Teresa, Józef i Maria. Pamiętam, że w domu rodzinnym zachowała się metryka w języku rosyjskim, potwierdzająca urodzenie i chrzest ojca jeszcze z czasów zaboru carskiego.

T.K. Czy Stawbury były siedzibą rodzinną od pokoleń? Czym zajmowali się rodzice?

 

J.G. Można tak powiedzieć. Stawbury budował jeszcze dziadek Michał, ojciec mojego taty. Rodzice prowadzili dość duże gospodarstwo. Pamiętam wielkie stawy, ogrody, budynki gospodarcze, a wokół domu dębową, drewnianą palisadę. Ojciec pełnił funkcję sołtysa.

 

T.K. Jakie losy przyniosła rodzinie wojna?

 

 

 

J.G. Tata w 1939 roku, jako głowa rodziny, nie został zmobilizowany i nie brał udziału w wojnie obronnej. Później nastąpiło wejście Sowietów, a w 1941 roku Niemców. Za ich okupacji był dalej sołtysem, bo Niemcy początkowo zostawiali polską administrację. W 1944 roku ponownie wkroczyli Sowieci i wtedy został wcielony do 1 Armii Wojska Polskiego. Walczył m.in. pod Świdwinem. Po zakończeniu działań wojennych zastanawiał się, co robić. Pozostać w PRL i ściągać rodzinę czy powrócić na ojcowiznę. Postanowił wracać.

 

T.K. Dlaczego po powrocie ojca w 1945 roku rodzice nie podjęli decyzji o wyjeździe z Wileńszczyzny?

 

J.G. Po powrocie z wojny ojciec wkrótce został aresztowany. Sowieci oskarżyli go o kolaborację w czasie wojny z Niemcami (pełnił, jak wspominałem, funkcję sołtysa) oraz uznali za kułaka. Czasowo osadzono tatę w Orszy. Matka wówczas odwiedzała ojca. Podróżowała tzw. węglarką, aby zawieźć mu żywność. Po wyroku skazującym został wywieziony do Mongolii, gdzie przez osiem lat budował transmongolską linię kolejową na odcinku Ułan-Bator – Ułan-Ude. Nasza sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Władze zabrały się za rozkułaczanie i kolektywizację. Ziemię odebrano nam już w 1945 roku. Później zlikwidowano budynki gospodarcze i odebrano inwentarz. Pozostał dom i dwa ogródki. Z rozbieranych budynków zbieraliśmy drewno, aby mieć zapas paliwa. Składaliśmy je w największym salonie. Dziadek, widząc rozbiórkę mienia, które przecież stawiał, dostał zawału i zmarł. To był rok 1947. Mama wyprzedawała rodzinne zasoby, aby utrzymać rodzinę. Rozpocząłem naukę w białoruskiej szkole w Wornianach. Uczęszczałem w niej do pierwszej i drugiej klasy, a 1952 roku wywieźli rodzinę do Kazachstanu. Po wywózce władze rozebrały nasz dom i przeniosły do Wornian jako dobudówkę szkoły. Niestety, został źle złożony i uległ zniszczeniu. Po powrocie z Kazachstanu mieliśmy jeszcze możliwość widzieć go w Wornianach.

 

 

T.K. Pojawiały się przeczucia, że możecie zostać wywiezieni?

 

J.G. Tak, były sygnały, że możemy zostać wywiezieni.

 

T.K. Jak wyglądało samo aresztowanie i kiedy do niego doszło?

 

J.G. 18 kwietnia 1952 roku o pierwszej w nocy do domu zastukał sołtys wraz z NKWD. Budynek został otoczony, trzech żołnierzy weszło do środka. Otrzymaliśmy godzinę na opuszczenie domu. Zakomunikowano nam, że już nigdy do niego nie wrócimy. Mama była roztrzęsiona. Pamiętam pozytywne usposobienie enkawudzisty, który pomógł mamie się pakować. Wziął przykrycie z łóżka i zaczął wrzucać do niego rzeczy. Mówił, co należy zabrać. Kazał matce iść na strych i do piwnicy, aby wziąć jeszcze coś, co może się przydać. Mama zgarniała w pospiechu ubrania, pościel, płótno, żywność – słoninę, wędzonkę. W tym czasie nie było z nami najstarszego brata Antoniego, który uczył się w szkole zawodowej w Nowej Wilejce. On nie został deportowany do Kazachstanu. Po osiągnięciu osiemnastego roku życia zagrożono mu wywózką. Mógł jednak wstąpić do radzieckiego wojska i tak się ostatecznie stało. Służył trzy lata w Kalininie, obecnie Twer. Nas zaś zapakowano do samochodu i dowieziono do stacji kolejowej w Oszmianie. Na miejscu przeprowadzono szczegółową rewizję, ale niczego już nie odebrano. Wsiedliśmy do bydlęcych wagonów, piętrowych wewnątrz. Byliśmy stłoczeni. Podróżowało wiele rodzin, w tym jedna białoruska, reszta Polacy. Zanim jeszcze skład ruszył, ktoś wybił łomem otwór w podłodze, służący odtąd za toaletę. Koce stanowiły parawan.


Reklama

 

T.K. Księże kanoniku, czy mógłby ksiądz przybliżyć nam samą podróż?

 

J.G. Nie pamiętam, ile staliśmy w Oszmianie, wydaje się, że nie był to długi czas. Kolejne przystanki na bocznicach kolejowych trwały jednak już bardzo długo. Nie odtworzę samej drogi dokładnie, nie widzieliśmy wiele. Wagony były pozabijane deskami, pozostały jedynie niewielkie szczeliny. Wiedzieliśmy, że jedziemy na Wschód. Na pewno jednym z przystanków była Tuła, pamiętam też Ufę na Uralu. Ucieszyliśmy się wewnętrznie, kiedy pociąg zaczął skręcać na południe, mówiliśmy sobie, że nie będziemy mieć tak zimno. Syberia nas ominie. W czasie postojów otrzymywaliśmy zupę lub gorącą wodę (kipiatok) oraz ciemny chleb. Oczywiście przed odjazdem zawsze byliśmy skrupulatnie przeliczani. Na stację kolejową Kieles w południowym Kazachstanie przyjechaliśmy z końcem kwietnia. Podróż trwała blisko dwa tygodnie. W naszym wagonie wszyscy ją przeżyli, ale wiem, że w innych osoby starsze nie wytrzymywały trudów i umierały.

 

T.K. Wysiedlono was do Azji, obwód południowokazachstański. Co dalej?

 

J.G. Tak, wysiedliśmy na stacji kolejowej Keles. Początkowo było przerażenie, co z nami będzie. Wagon otwierali ludzie z ciemną karnacją skóry i skośnymi oczami. Dalej podstawionymi samochodami porozwozili nas po kołchozach. Odjechaliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów od stacji kolejowej. Znaleźliśmy się w rejonie Keles na pograniczu z Uzbekistanem. Był to kołchoz, który, tłumacząc na język polski, nazywał się „ten, który zbiera watę”. Uprawiano w nim przede wszystkim bawełnę. Byliśmy w gorącym klimacie. Zima łagodna, a lato wieczny lazur. Wokół step, nie ma nic.

 

T.K. Gdzie zamieszkaliście?

 

J.G. Ciężarówka zawiozła nas na podwórko rodziny kazachskiej, u której przed nami przebywała rodzina gruzińska, ale ją już zwolniono. Zamieszkaliśmy w lepiance razem z rodziną gospodarzy. Do jedzenia nie mieliśmy już nic. Mama wpadała w rozpacz. Kazachowie jednak od samego początku okazali życzliwość. Na zewnątrz gospodyni przygotowała ryż i olej, dała garnek. Mamie kazała nanieść opału z kołchozu. Opał zaś stanowiły resztki bawełny, łodygi kukurydzy i słonecznika. Później paliliśmy także wysuszonym łajnem krowim, które nazywało się kiziak. W sąsiednich lepiankach znaleźli się inni Polacy. Część tych rodzin, które później opuściły Kazachstan, osiedliła się przede wszystkim w Gdańsku oraz Wrocławiu i Zielonej Górze.

 

T.K. Mama pracowała w kołchozie, jaki zaś był wasz dziecięcy los?

 

J.G. Mama oczywiście pracowała w kołchozie, wykonywała różne zlecone prace gospodarskie, natomiast cała nasza czwórka rozpoczęła naukę w kazachskiej szkole. Była ona na miejscu. Brat Jan po skończeniu siódmej klasy poszedł na kurs traktorzysty, po którym pracował. Teresa po ukończeniu siódmej klasy zdawała na szkołę pielęgniarską w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu. Z racji narodowości polskiej nie została przyjęta. Wróciła do kołchozu. Szkoła kazachska, w której uczęszczałem do trzeciej i czwartej klasy, dawała niewielkie możliwości rozwoju. W pobliżu, dwanaście kilometrów od naszego miejsca zamieszkania, znajdowała się szkoła rosyjska. Nazwy miejscowości nie przypomnę, ale placówka nosiła nazwę Karola Marksa. Maria i ja kontynuowaliśmy tam edukację. Ukończyłem w niej piątą i szóstą klasę. W dni szkolne mieszkaliśmy u rodziny Tyszkiewiczów, którzy później wyjechali do Wrocławia. Niedzielę mieliśmy wolną.

 

T.K. Chciałbym, aby ksiądz powiedział nieco o warunkach życia podczas zesłania.

 

J.G. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, rodziny kazachskie również. Za pracę płacono w naturze, zbożem. Dawali przydział mleka. Gotowaliśmy zacierkę, chłodnik. Uprawialiśmy warzywa. Pięknie rosły, wystarczało nawadniać. Mama również sprzedawała zabrane z Wornian lniane płótno. Kazachowie chętnie je kupowali, ponieważ dobrze chroniło od słońca. Wodę rozprowadzono z rzeki kanałami, była bardzo brudna. Korzystaliśmy też bezpośrednio z samej rzeki, która przepływała w odległości około dwustu metrów od miejsca naszego zamieszkania. Pojawiały się dolegliwości żołądkowe i dur brzuszny. Chorowałem także na malarię i wtedy leczyła mnie Rosjanka, felczer.

 

T.K. Latem 1953 roku spotkała was wielka radość. Proszę powiedzieć czytelnikom, co się stało.

 

J.G. Po śmierci Stalina, latem 1953 roku, być może w czerwcu, przyjechał z Mongolii nasz ojciec. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu i była to dla nas ogromna radość. Ojca przywieźli pod konwojem. Kontakt listowny mieliśmy, naturalnie niezbyt częsty, z rodziną zamieszkałą w Wornianach oraz w okolicach Lidzbarka Warmińskiego. Ojca z miejsca włączono do pracy. Zajmował się przede wszystkim uprawą bawełny. W tym czasie nikt już nas nie pilnował. Początkowo przyjeżdżał jeszcze urzędnik z rejonu. Wtedy naszą obecność potwierdzał miejscowy brygadzista. Później nic takiego nie miało już miejsca. Gdyby ktoś chciał zbiec, toby zbiegł, ale możliwości były niewielkie. Wokół step.

 

T.K. Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały o możliwym opuszczeniu miejsca zesłania?

 

J.G. Odwilż przyszła po śmierci Stalina. Jednak znacznie później ogłoszono nam, że będziemy mogli wyjechać. Myślę, że był to rok 1955 lub 1956. Od razu zastrzeżono brak możliwości powrotu do poprzedniego miejsca zamieszkania. Oczywiście należało udowodnić narodowość polską. Mama przez cały czas ukrywała jednak książeczkę wojskową taty, w której widniała narodowość polska. Trwała pewna przepychanka. Władze wskazywały, że dzieci już w Kazachstanie wychowane, ale ostatecznie zgodziły się na nasz wyjazd. Dodatkowo starała nam się pomóc i ściągnąć do siebie siostra ojca – Janina, zamieszkała w Kochanówce koło Lidzbarka Warmińskiego. Kto z Polaków mógł, wyjeżdżał.

Reklama

 

 

T.K. Dokąd poprowadziła rodzinę droga po opuszczeniu Kazachstanu?

 

J.G. Opuściliśmy Kazachstan latem 1956 roku. Jechaliśmy przez Moskwę. Stamtąd skierowaliśmy się do Wilna. Nie wyjechaliśmy od razu do PRL. Wysiedliśmy więc w Wilnie, a następnie zatrzymaliśmy w Filipanach w pobliżu Wornian u siostry mamy – Zofii Murawskiej. Przebywaliśmy u niej przypuszczalnie miesiąc. Mogliśmy jeszcze zobaczyć nasze rodzinne strony. Widzieliśmy nasz dom przeniesiony do Wornian. W Stawburach nie było już niczego. We wrześniu wyjechaliśmy do Polski i zatrzymaliśmy się w Kochanówce w pobliżu wspominanego już Lidzbarka Warmińskiego u Janiny Sajkowskiej. Rozpocząłem jeszcze siódmą klasę, ale w grudniu 1956 przenieśliśmy się do Orzechowa nieopodal Dobrego Miasta. Tam ukończyłem szkołę podstawową.

 

 

T.K. Proszę jeszcze powiedzieć, jak potoczyły się losy księdza i najbliższych.

 

J.G. Rodzice otrzymali w Orzechowie ośmiohektarowe gospodarstwo za utracone mienie na Kresach. Początkowo wszyscy w nim pracowaliśmy. W 1957 roku dojechał do nas brat Antoni. Jan pracował w zlewni mleka i jednocześnie uczył się w szkole średniej oraz pomaturalnej. Maria również ukończyła wieczorową szkołę średnią, a następnie nasiennictwo na ART w Kortowie. Teresa wstąpiła do zakonu pallotynek. Ja natomiast w 1961 roku zostałem powołany do wojska. Służbę odbywałem w Szczecinie. Następnie była podoficerka, ale po dwóch latach opuściłem armię i zamieszkałem w Bobolicach. Podjąłem również pracę jako pracownik gospodarczy w zakładzie dla dzieci przewlekle chorych. W 1965 roku zamieszkałem w Koszalinie. Zatrudniony byłem wówczas w zakładzie usług radiotechnicznych i telewizyjnych w dziale administracji i jednocześnie skończyłem w 1971 roku wieczorową szkołę średnią. W 1972 roku wstąpiłem do olsztyńskiego seminarium duchownego i w roku 1978 otrzymałem święcenia kapłańskie. Jako wikary pracowałem w Ostródzie, Młynarach, w parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Olsztynie. Stamtąd wyjechałem na probostwo do Kochanówki, tej samej, w której zatrzymaliśmy się po przyjeździe z Kazachstanu. Po dwóch latach, w roku 1987, objąłem parafię Najświętszego Serca Pana Jezusa w Pasymiu, w której pełniłem funkcję proboszcza i dziekana blisko trzydzieści lat.

 

 

T.K. Księże Józefie, to już moje ostatnie dwa pytania. Czy wyjeżdżał ksiądz na Wileńszczyznę – miejsce swojego dzieciństwa – i czy uważa, że powinniśmy pamiętać o naszej przeszłości, historii kresowej i tożsamości?

 

J.G. Wielokrotnie wyjeżdżałem na Wileńszczyznę, jak i do samego Wilna. Interesuję się historią tamtych ziem, jak również tej, na której mieszkam już kilkadziesiąt lat. Tak – bezdyskusyjnie uważam, że powinniśmy pamiętać o naszej przeszłości.

 

T.K. Bardzo dziękuję za poświęcony czas i wyjątkowe spotkanie.

 

Tomasz Kiejdo

 

 


Ksiądz kanonik Józef Grażul od 2016 roku jest rezydentem parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Pasymiu. Od 1987 roku był jej proboszczem, zaś od 1992 roku dziekanem dekanatu pasymskiego. Jest członkiem Związku Sybiraków w Szczytnie oraz sympatykiem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Wileńsko-Nowogrodzkiej w Szczytnie. 23 lutego 2006 roku prezydent Lech Kaczyński odznaczył ks. Józefa Grażula Krzyżem Zesłańców Sybiru.


Podpisy pod zdjęcia:

 

/ Świadectwo Józefa Grażula z rosyjskiej szkoły w roku 1954/1955, skan ze zbiorów ks. J. Grażula

 

/ Zaświadczenie archiwalne z 1992 r. potwierdzające zesłanie Teofili Grażul z dziećmi do Kazachstanu, skan ze zbiorów J. Grażula

 

/ Karta repatriacyjna Teofili Grażul z roku 1956, skan ze zbiorów ks. J. Grażula

 

/ Rodzina Grażulów w Kazachstanie: siedzą Rodzice Witold i Teofila, stoją z tyłu Teresa oraz Jan, z przodu Maria i Józef, rok 1955, fot. ze zbiorów J. Grażula

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama