Środa, 24 Kwiecień
Imieniny: Bony, Horacji, Jerzego -

Reklama


Reklama

Małgorzata Butkiewicz – pasjonatka pędzla i pejzaży


Mieszka w Pasymiu, zajmuje się biznesem, ale gdyby mogła, nie wypuszczałaby pędzla z ręki. Malowanie obrazów to jej żywioł, dotychczas całkowicie osobisty. O pisaniu „do szuflady” wiedzą chyba wszyscy, malowanie „do szuflady” to już wyższa szkoła jazdy. O życiu i pasjach rozmawiamy.


  • Data:

Pochodzi pani z naszego powiatu?

 

Dokładnie z gminy Świętajno. Wychowywałam się w niewielkiej miejscowości o nazwie Czajki Nowe. Rodzice prowadzili gospodarstwo rolne. Poświęcali czas pracy i dzieciom. A mieli co robić bo było nas pięcioro. Byłam czwarta z kolei.

 

W rodzinie występował gen sztuki?

 

Trudno mi powiedzieć, bo może się tak głęboko kryją, jak ja przez wiele lat. Ale jeśli to gen, to z pewnością odziedziczyłam go po dziadku Piotrze Gucie, ojcu mamy. On był wszechstronnie utalentowany. Potrafił zagrać na niemal każdym instrumencie, który wziął do ręki, miał też ogromne umiejętności manualne. Chociaż... Może nie tylko mnie „trafiło”. Jedna z sióstr haftuje obrazy, druga umie je tworzyć z kwiatów...

 

Kiedy się to zaczęło?

 

Nie wiem. Odkąd pamiętam, rysowałam, już jako przedszkolak. Później, w szkole podstawowej, rysowałam czy malowałam prace, które trafiały na wystawki klasowe. Strasznie cierpiałam, kiedy te moje prace mi zabierano, bo takie zwykle obowiązywały zasady. Tak mi było ich żal, że jak wracałam do domu, malowałam czy rysowałam to samo jeszcze raz. Sporo tych swoich prac dziecięcych pamiętam. I przyznam, bo po tylu latach już można, że niejednokrotnie wyręczałam koleżanki i kolegów z klasy, a nawet ze szkoły. Każdemu zależało na lepszej ocenie.

 

A po podstawówce?

 

Rodzice, a przede wszystkim tata, chcieli, bym przejęła po nich gospodarstwo, została na roli. I wtedy, jeszcze właściwie jako dziecko, nie kontynuowałam nauki, dopiero później, kiedy już miałam własną rodzinę i nie mieszkałam z rodzicami, lecz w Szczytnie, z mężem i dzieckiem. Jeszcze trochę później – z dziećmi: synem i córką. W tym czasie już moje małżeństwo zmierzało ku upadkowi, przeżywałam bardzo trudne chwile i gdyby nie ogromna pomoc kilku życzliwych osób, nie wiem, jakby się to skończyło.

 

Mówi się, że życzliwość nie jest w cenie...

 

Może i jest takie powszechne przekonanie, ale ja miałam szczęście trafić na ludzi, którym naprawdę bardzo wiele zawdzięczam. Jedną z takich osób jest Gertruda Narbutowicz z Trękuska. Poznałyśmy się w Pasymiu, dokąd się wyprowadziłam z dziećmi, gdy moja sytuacja znacznie się pogorszyła. Dodawała otuchy, wspierała duchowo w trudnych chwilach. Bardzo wiele jej zawdzięczam. To, co dziś robię z wieloma swoimi obrazami, traktuję jako spłatę długu wobec tych wszystkich ludzi, dzięki którym dziś w ogóle funkcjonuję, pracuję. W ogóle uważam, że dawanie sprawia więcej radości niż branie.

 

I cały czas pani malowała?

 

Niestety nie. Zaliczyłam około 12-letnią przerwę. Malowałam mieszkając już w Szczytnie. W tym czasie skończyłam też szkołę średnią, zdałam maturę, doszkalałam się, uzyskałam między innymi uprawnienia głównego księgowego. Później moje życie rodzinne zaczęło się walić... Przeniosłam się do Pasymia i wtedy porzuciłam malowanie na rzecz pracy i zapewnienia sobie i dzieciom podstaw egzystencji.

 

I prowadzi pani działalność gospodarczą...

 

Najpierw w Pasymiu, od 1994 roku, prowadziłam zajazd. To była niezła praca, dawała godny dochód, ale latem, zima było już gorzej. Rzeźbiłam w gipsie i nawet miałam propozycję, żeby to robić w Miejskim Domu Kultury, ale szansa na dochód z tego źródła była niewielka. Robiłam więc stroiki świąteczne, które sprzedawałam na rynku i to pozwalało mi przetrwać zimę. Cały czas jednak szukałam też jakiegoś pewniejszego źródła dochodu. Wpadłam na pomysł swojego biznesu i do dziś go prowadzę.

 

Malowała pani wciąż „do szuflady”?


Reklama

 

Właściwie od kilku miesięcy już nie. Latem, w lipcu, w centrum Pasymia natknęłam się na młode dziewczyny, które sprzedawały swoje obrazy. Zaintrygowało mnie to, zaczęłyśmy rozmawiać. Przyznałam, że ja też maluję. Namawiały mnie, bym im te swoje prace pokazała, ale nie chciałam. Stwierdziłam, że chyba wolałabym stanąć goła przed pasymskim ratuszem, niż te swoje malowidła komukolwiek pokazać.

 

Dlaczego?

 

Bo malowałam dla siebie, z wewnętrznej potrzeby i niezmiennie byłam przekonana, że to moje malowanie jako sztuka nie jest nic warte. Ot, zapewniało mi spokój, dodawało energii, malowanie sprawiało mi szczęście, ale nic więcej.

 

Jednak ostatecznie zaistniały...

 

Bo te dziewczyny ostatecznie mnie jednak przekonały. Kiedy obejrzały moje prace stwierdziły, że nie są takie złe. Sama właściwie też dostrzegłam, porównując swoje i ich prace, że nie jest z moimi tak najgorzej. One też namówiły mnie, bym zmieniła styl, żebym zostawiła w spokoju akwarele i spróbowała swoich sił malując na płótnie akrylem. Wśród tych dziewczyn była Anna Bartnicka. To ona właśnie doradziła mi tę zmianę. Zaprzyjaźniłyśmy się, utrzymujemy stały kontakt, jest recenzentką moich prac. Zrobiłam jak mi radziła. Jednocześnie, korzystając między innymi z porad, odnajdywanych w przepastnych zasobach internetu, zaczęłam doskonalić swoją technikę. Tyle że ta zmiana okazała się bardzo kosztowna...

 

I?

 

Gdy robiłam zakupy na realizację swojego hobby, które wciąż traktowałam, jako tylko trochę niezłą amatorszczyznę, za każdym razem na farby i płótno wydawałam około 200 złotych. Uznałam, że to jednak za dużo. Jakoś tak w październiku, po kolejnym sporym wydatku, wyniosłam te swoje malarskie akcesoria na podwórko. Wylałam farby i powiedziałam sobie: dość tego, szkoda pieniędzy...

 

Jednak nic z tego postanowienia nie wyszło...

 

Dwa dni po tej osobistej deklaracji „wyprostowała” mnie przyjaciółka. Stwierdziła, że jeśli mi to sprawia przyjemność, jeśli to daje mi radość i szczęście, to czemu sobie tego odmawiam. Uznałam, że ma rację. Bo niby czemu mam sobie odmawiać przyjemności? Nieco później, za namową córki, chociaż wciąż pełna obaw, wstawiłam swoje obrazy na stronach grupujących osoby zajmujące się malowaniem. Chociaż nie liczyłam na wiele tzw. polubień. Ale okazało się, że recenzje były bardzo pochlebne.

 

I to dodało pani skrzydeł...

 

Na pewno spowodowało, że zaczęłam poważniej traktować swoje hobby. Wiedziałam, że w Miejskim Domu Kultury organizowane są różne wystawy. Pomyślałam, że może... może i moje obrazy by się do tego nadały. Umówiłam się na rozmowę z dyrektorką MOK...

 

...która sama jest plastyczką...

 

I to spotkanie okazało się przełomowe. Mogę powiedzieć, że dokładnie 14 grudnia ubiegłego roku, „urodziłam się” na nowo, już jako twórca pewien swych sił. Pani Danusia bardzo dokładnie oglądała moje obrazy, nie tylko oczami, ale i dłońmi. Zaproponowała mi zorganizowanie wystawy. Ja mówiłam o swoich obawach, o tym, że nie uważam swoich obrazów za jakieś choć trochę wybitne dzieła, ona natomiast zapewniała, że są niezłe. Niedługo później pani Danusia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie podarowałabym kilku obrazów na licytację organizowaną podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Zgodziłam się od razu, oddałam dziewięć prac...

 

Któraś wróciła do pani?

 

Żadna. Początkowo bałam się zajrzeć na internetową stronę, gdzie toczyły się licytacje, a gdy się odważyłam okazało się, że moje obrazy cieszą się całkiem sporym powodzeniem. Wszystkie zostały kupione. Ostatnio, kiedy prowadzona była zbiórka na rzecz księdza Andrzeja Preussa, też włączyłam się i oddałam na licytację swoje obrazy. Również znalazły nabywców. I zamierzam w ten sposób włączać się w kolejne licytacje i zbiórki na rzecz potrzebujących. To dla mnie bardzo ważne...

Reklama

 

Dlaczego?

 

Jak już wspomniałam wcześniej, miałam w życiu bardzo trudny okres. Wtedy w moim otoczeniu znaleźli się ludzie, którzy bardzo, ale to bardzo mi pomogli. Po prostu tak, z potrzeby serca, z dobrej woli... Zaangażowali się, bo była taka konieczność, bo tej pomocy potrzebowałam. Nie prosiłam o nią, wstydziłam się. Dziś, oddając swoje niektóre obrazy na aukcje, z których dochód ma pomóc innym ludziom, spłacam dług, o czym już zresztą też wspomniałam.

 

Dzieci też parają się sztuką?

 

Jakieś umiejętności w nich tkwią, chociaż nie robią z nich użytku. Syn, na przykład, robił piękne figurki z modeliny. Ale za to malarstwem zaraziłam wnuki. Mam ich dwoje, niemal w równym wieku 9 lat. Wnuczka Martyna jest też moim najważniejszym i najbardziej krytycznym recenzentem. Większość nowych obrazów, które tworzę, trafia najpierw do niej. I wtedy słyszę, np. „Babciu, to jest piękne, chcę to mieć!” albo inaczej: „To mi się wcale nie podoba! Co to w ogóle jest?”. Ma dziewczyna wyczucie, podobnie jak jedna z moich sióstr. Kiedy ona powie, że jakiś mój obraz podoba się jej szczególnie, to zawsze, ale to zawsze zyskuje on wiele pochlebnych opinii na portalach malarskich.

 

Ostatnio pani malarstwo zostało też dostrzeżone przez fachowców...

 

Można chyba tak powiedzieć. W lutym zwrócił się do mnie Mazowiecki Dom Aukcyjny z propozycją prezentacji jednej z moich prac w tzw. wystawie przedaukcyjnej. Wypatrzyli moje obrazy w internecie. Zgodziłam się na tę współpracę, uzgodniliśmy, który z obrazów zostanie wystawiony na sprzedaż. Dosłownie kilka dni temu podpisaliśmy umowę. Dostałam bardzo dobre warunki finansowe.

 

Można to chyba uznać za sukces w sferze malarskiej. Czy pani kiedykolwiek o czymś takim marzyła?

 

Nigdy. Gdy otrzymałam pierwszą wiadomość od tej galerii, weszłam na jej stronę. Obejrzałam oferowane tam obrazy i pomyślałam: „Z czym do ludu!?” Przecież te moje bohomazy nie mogą się równać z tym, co było na tej stronie prezentowane. Byłam więc bardzo zaskoczona, kiedy nasza współpraca stała się faktem. A nawet mam do tej galerii przesyłać fotografie kolejnych obrazów. Nie jest więc wykluczone, że będzie to dłuższa współpraca.

 

A poza malarstwem? O czym pani marzyła czy marzy?

 

Marzeń miałam wiele i większość spełnionych. Poza malarstwem moją pasją są kamienie szlachetne. Mam ich sporą kolekcję, a ich cudowne barwy często stanowią dla mnie inspirację, gdy maluję. Chciałabym kiedyś i te kamienie pokazać innym na jakiejś specjalnej wystawie. Marzyłam o życiu, w którym robię dokładnie to, na co mam ochotę, to – co daje mi ogrom satysfakcji, co mnie uszczęśliwia na co dzień. I to marzenie się spełniło. Jeśli spojrzę wstecz, na wszystko, co mnie spotkało złego i dobrego, dochodzę do wniosku, że w życiu, jak w przyrodzie, obowiązuje zasada równowagi. Ale wydaje mi się, że mnie ta równowaga lekko ominęła, że mimo wszystko dobrego miałam więcej. To dobrzy ludzie na mojej drodze, dobre życie po latach trudnych, szczęście, jakie daje mi malowanie... O czym marzę? O tym, by moje życie było nadal takie, jak teraz, bym nie straciła twórczej weny. Spełniam się w swojej malarskiej pasji i oby tak zostało.



Komentarze do artykułu

Zaciekawiona

Widywałam w internecie podobne obrazy, ale podpisane innym nazwiskiem...

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama