Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

Człowiek tysiąca pasji mieszka w Tylkowie (niesamowita historia życia)


Waldemar Zadrożny był ultramaratończykiem, turystą, podróżnikiem, przewodnikiem, zbieraczem, muzealnikiem amatorem... Trudno wyliczyć jego wszystkie zainteresowania i opisać oryginalne pomysły. Najnowszy – to wystawa dzbanów i dzbanków, jak należy – pod nazwą „Puste dzbany”. Ponad 200 różnych okazów można będzie obejrzeć w najbliższy weekend, w godzinach od 10 do 20. Będą wystawione na podwórku posesji pana Waldemara w Tylkowie, nr 23. Gospodarz zapewnia wolny wstęp i opowieści o zbiorach. Skąd w Tylkowie taki multipasjonat? O tym rozmawiamy.


  • Data:

Od urodzenia w powiecie?

 

Nie tylko w powiecie, ale i w Tylkowie. I niezmiennie w tym samym domu, w którym się urodziłem dość dawno temu, bo w 1948 roku. Było nas troje. Rodzice tuż po wojnie przybyli tu z Mazowsza, gdzie z kolei, jeszcze przed pierwszą wojną światową, osiedlił się dziadek po powrocie z Ameryki. Moja mama urodziła się już w Polsce, ale jej starszy brat – jeszcze w Ohio.

 

I później tradycyjnie: szkoły...

 

Podstawowa i zawodowa. Zostałem monterem, a w efekcie konserwatorem, zatrudnionym w kortowskiej uczelni. Przepracowałem tam aż 43 lata w charakterze tzw. „złotej rączki”. Nie pamiętam, żeby to szkoła wzbudziła jakieś moje turystyczne zainteresowania. Nie wiem skąd się wzięły, ale tkwiły we mnie zawsze i tkwią nadal. Już jako dziecko znałem na pamięć stolice chyba wszystkich państw. Jak miałem 15 lat, czyli w 1963 roku, zacząłem kupować czasopisma o tematyce turystycznej, geograficznej. Pierwszy zakup, to były „Kontynenty”, które wytrwale prenumerowałem przez cały czas, jak się ukazywały.

 

I co z nimi teraz?

 

Wszystkie rocznikami są oprawione w twardych okładkach, podobnie jak wiele innych czasopism, z których spora część już się nawet nie ukazuje. Na przykład „Światowid” czy „Widnokręgi”, miesięcznik „Poznaj świat” długo był dostępny, ale ostatnio też zniknął. Nie jest łatwo to wszystko wyliczyć z pamięci. Niestety, nie zawsze i nie do wszystkich gazet miałem dostęp, bo nie wszystkie trafiały do wiejskiego kiosku czy sklepu. W każdym razie gazet i czasopism kupowałem bardzo dużo.

 

Gazety też pan przechowuje?

 

Nie, ale zbieram artykuły o regionie Warmii i Mazur, które w tych gazetach się ukazywały i ukazują. Wycinam i wklejam do dużych zeszytów, tzw. akademików. Mam tych zeszytów już chyba ze sto. Te wycinki gromadzę od 1975 roku, od czasu gdy skończyłem kurs instruktorów krajoznawstwa.

 

Ale to nie był jedyny ukończony?

 

Jeszcze był kurs przewodników wycieczek po naszym regionie. Poza kursem sam też uczestniczyłem w wycieczkach szkoleniowych, organizowanych przed laty czy to przez konserwatora zabytków czy konserwatora przyrody. W niektórych z tych wycieczek uczestniczył także były nasz starosta, nieżyjący już Walter Późny. Miałem więc niewątpliwą przyjemność znać go osobiście, co bardzo sobie cenię.

 

Wśród wielu różnych odznaczeń, które pan otrzymał widzę i Srebrną odznakę za opiekę nad zabytkami z 1993 roku. Za coś konkretnego?

 

Trudno powiedzieć, za zbieractwo, za dokumentowanie zabytków w regionie...

 

Dokumentowanie?

 

Warmię i Mazury przeszedłem i przejechałem wzdłuż i wszerz. Poznałem chyba wszystkie zakamarki regionu. Zgromadziłem około 16 tysięcy slajdów (wszystkie skatalogowane i oprawione), obejmujących obiekty tematycznie. Na przykład wszystkie wieże ciśnień, jakie są w naszym województwie, od Elbląga po Gołdap, podobnie w slajdach mam wszystkie pałace, z których wiele już popadło w ruinę, kościoły zbudowane przed 1980 rokiem, rezerwaty przyrody, przydrożne kapliczki z podziałem na te z dzwonami i bez... Długo by wyliczać.

 

Jak pan do nich docierał? O wielu takich obiektach zapewne nikt oficjalnie nie wiedział, nie były wskazane w żadnych przewodnikach...

 

Najlepsze i najpewniejsze informacje uzyskuje się przy... wiejskim sklepie. Tam zawsze stało (i nadal stoi) kilku spragnionych miejscowych. Wystarczy postawić im po piwie i powiedzą wszystko, co się chce wiedzieć. A w końcu kto najlepiej zna najbliższą okolicę, gdzie są jakieś ruiny czy kapliczka, jak nie miejscowi.

 

Kiedy pan to wszystko ogarnął? Pracował pan poza Tylkowem, dojazdy przecież też zajmowały trochę czasu...

 

Bywało różnie. Często po pracy, zamiast jechać do domu, autobusem lub pociągiem jechałem... gdzieś. Np. w kierunku Korsz. Tam przebiegłem przez kilka okolicznych wsi, coś tam zobaczyłem, znalazłem, sfotografowałem. Celowałem tak, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Olsztyna i żeby jeszcze dojechać do domu.

 

Mówi pan: przebiegłem. Bieganie to kolejne pana hobby, okraszone wieloma sukcesami. Kiedy pan poczuł potrzebę biegania?

 

Jak to na wsi, trzeba było biegać na pastwisko po krowy... Jednocześnie informacje sportowe budziły ambicje. Po prostu polubiłem bieganie i biegałem już w szkole, jako młody człowiek. W 1968 roku wygrałem mistrzostwa powiatu w biegu przełajowym. A trzeba pamiętać, że wtedy sportowcem był tylko taki człowiek, który był członkiem jakiegoś klubu, bo dziś biegać i brać udział w zawodach, zresztą jakichkolwiek, może każdy. Do klubu nie należałem, ale biegałem pod szyldem LZS (Ludowe Zespoły Sportowe) i w biegach wojewódzkich zająłem bodaj trzecie miejsce. Biegałem też zimą, na nartach. Raz uczestniczyłem w zawodach, w Rudziskach Pasymskich i nawet pokonałem mistrza uniwersjady.

 

Czyli nie miał pan żadnych trenerów, żadnego szkolenia, taki całkowity sportowy samouk?

 

Po tych sukcesach młodzieńczych trafiłem do wojska, a jak swoje dwa lata odsłużyłem i wróciłem do domu, to się dowiedziałem, że na zawodnika do klubu jestem za stary. Ale biegać nie przestałem, coraz dłuższe dystanse. Ukończyłem dziesięć maratonów „Juranda”. Żeby uczestniczyć w biegach poza granicami, trzeba było uzyskać czas maksymalnie 2 godziny i 45 minut, a ja taki czas uzyskałem. Nie byłem członkiem żadnego klubu, więc na inne imprezy biegowe, głównie poza granicami, nikt nie mógł mnie skierować, a już wtedy zacząłem biegać naprawdę długie dystanse, dziś zwane ultramaratonami. W sumie mam ich za sobą ponad dwadzieścia. Powoli jednak przepisy się zmieniały i mogłem startować. Na przykład w w 1984 roku w Kaliszu, w biegu na 100 kilometrów, zająłem piąte miejsce z czasem 7 godzin, 33 minuty i 20 sekund.

 

Osiągnięcie takiego poziomu wytrzymałości, żeby przebiec 100 km, wymagało zapewne wielu zabiegów kondycyjnych, diety, ćwiczeń itp.?


Reklama

 

W czasach mojego intensywnego biegania, w latach 80., nikt o dietach, wspomagaczach i innych specyfikach nie słyszał. Potrzebny był po prostu zapał, chęć i indywidualny trening. Uczestniczyłem w kilku ultramaratonach poza granicami kraju, m.in. na Węgrzech czy w Czechach, wtedy jeszcze była to Czechosłowacja. Jeden z tych biegów wspominam szczególnie, nawet mam zachowany wycinek z „Gazety Olsztyńskiej”, w którym byłem opisany. To było w 1986 czy 7 roku w Ołomuńcu. Trzeba było mieć zaproszenie od organizatorów, bo inaczej nie dałoby się wyjechać. Napisałem więc prośbę, by mi to zaproszenie przysłano. Nie ja jeden, bo z tego co wiem, chętnych do biegania w Ołomuńcu było siedmiu Polaków. Ostatecznie pojechałem tylko ja. I... wygrałem! Biegli tam reprezentanci z sześciu państw. Uzyskałem wynik 8 godzin, 33 minuty i 43 sekundy.

 

Czytam w tej notatce prasowej, że biegliście w w fatalnych warunkach, w błocie, w którym niektórzy zawodnicy gubili obuwie...

 

Bo też i nie wszyscy mieli buty prawdziwie sportowe. Dziś zawodnicy mają już zupełnie inne możliwości. Na przykład, gdy pojechałem na Węgry, to żeby mieć na wpisowe do startu w biegu, wziąłem ze sobą dwa komplety ubrań roboczych, które tam były w cenie. I jak je sprzedałem, miałem czym zapłacić i mogłem wziąć udział w biegu. Z tym wyjazdem wiąże się też inna historia, nazwijmy to – paszportowa. Bo mój wniosek o paszport poparty zaproszeniem do udziału w ultramaratonie wzbudził zainteresowanie. Pewnie się zastanawiano, skąd taki sobie zwykły chłopek ze wsi, o którym nikt nic nie wie i nie słyszał, uzyskał to zaproszenie. I któregoś dnia odwiedziło mnie kilku „dziwnych” panów z wiadomej służby... Uwag raczej nie mieli, bo paszport jednak dostałem. Wracając do sportowej rzeczywistości sprzed lat. Podobnie jak na Węgrzech, było w Czechosłowacji. Pojechałem do Ołomuńca praktycznie bez żadnego wsparcia, sam, niemal bez pieniędzy. Nie było mnie stać na jedzenie. W trakcie biegu, za przydrożnym rowem, zobaczyłem zagon z truskawkami, to przeskoczyłem ten rów i zerwałem kilka owoców... Gdy wróciłem, ówczesny rektor ART (dziś UWM), który był jednocześnie trenerem w klubie, do którego nie chcieli mnie przyjąć, bo po wojsku to już za stary, aż się popłakał, tak żałował, że nie uwierzył w moje możliwości i nie dał mi szansy.

 

Skąd u pana ta kondycja?

 

Z biegania (śmiech). Na przykład wstawałem skoro świt i z Tylkowa kilkanaście kilometrów biegłem do Klewek, na stację kolejową. Tam dopiero wsiadałem do pociągu i jechałem do pracy. O tym, że po pracy często jechałem w jakiś „ kąt” regionu” i tam biegając, poznawałem okolice, już mówiłem. Poza tym właściwie biegałem wszędzie i w najróżniejszych warunkach. Na Krymie, w Skandynawii, w Grecji, a nawet... w Himalajach. Biegałem tylko dla swoich potrzeb i chęci, ale i biorąc udział w zawodach. A że byłem miłośnikiem podróży i poznawania świata, więc jeździłem. Praktycznie każdy urlop spędzałem gdzieś na jakiejś wyprawie. Najczęściej zbierała się nas niewielka grupa podobnych pasjonatów z całej Polski i wspólnie gdzieś jechaliśmy. Ale mam też za sobą długie wyprawy rowerowe, zdobywałem szczyty, bo jestem też przewodnikiem górskim, mam uprawnienia jako taternik. I gdy większość wycieczkowiczów wyprawiała się w góry raz na dzień, to ja kilka razy, a gdy zszedłem ze stoku to... biegłem do Zakopanego na lody lub wino.

 

Można by więc powiedzieć, że zwiedzał pan Europę biegając?

 

Nie tylko Europę. Biegałem i zwiedzałem albo odwrotnie. Bo jest wiele miejsc na świecie, w których po prostu trzeba być, a jak się już tam jest, to po prostu trzeba coś konkretnego zobaczyć czy nawet dotknąć. No bo jak być w Weronie i pominąć pomnik Julii. Przyznam, że nie oparłem się potrzebie i oparłem się o jej pierś. Śpiewałem też serenadę pod jej balkonem. Albo w Lillehammer koniecznie trzeba wbiec po schodach, by dotrzeć do olimpijskiego znicza. Na Korsyce po prostu musiałem przebiec 150 km, od pustyni przez góry, trasę treningową armii francuskiej. Żołnierze mają trudniej, bo muszą ją pokonać w pełnym rynsztunku w wyznaczonym czasie. Ja biegłem spacerowo, z przystankami na... szklaneczkę wina. Podobnie było na Maderze. Też poznawałem wyspę biegając, ale i próbowałem tamtejszego wina, wszak sławnego. W Finlandii z kolei biegałem ścieżkami wokół stadionu, na którym triumfował Nurmi. W Turcji, jakieś 20 km przed miejscem noclegu, wysiadłem z samochodu, by tę końcową część trasy przebiec, mając w oddali już widok na morze. Gdy biegłem, obok przejeżdżała kawalkada samochodów pełna weselników. Zatrzymali się i zapraszali, bym do nich dołączył. Żałuję, ale nie miałem wtedy czasu. W Turcji nie można też ominąć ruin Troi. Byłem tam ze trzy razy i konia trojańskiego od wewnątrz widziałem. W Nepalu jest rezerwat tygrysów bengalskich. Mieliśmy tam właśnie te tygrysy oglądać, ale trafiliśmy na... nosorożce. Nie były przyjacielskie i trzeba było przed nimi uciekać. Na Araracie do mojego plecaka próbował wedrzeć się wąż, jeden z bardziej jadowitych. Blisko granicy Indii z Pakistanem, ale jeszcze na terenie Indii, jest świątynia przyjmująca turystów i pielgrzymów. W tej świątyni jest wielka sala, w której mieści się jakieś z tysiąc osób. I w ciągu pół godziny wszystkie te osoby otrzymują posiłek.

 

Jest pan szczególnym podróżnikiem. Zwraca pan uwagę i rejestruje rzeczy zdarzenia, o których w przewodnikach się nie poczyta...

 

Ci, którzy jadą na przykład na wczasy na Wyspy Kanaryjskie, siedzą tam tydzień czy dwa w hotelu i nad basenem. Z rzadka gdzieś się oddalą. Może to i jest wypoczynek, ale na pewno tacy ludzie nie mogą mówić o sobie, że zwiedzili kawał świata, bo go nie zwiedzili, nie widzieli. Ten świat jest na zapleczu hoteli, na drogach, w kawiarni, na ulicach. Mnie było i jest łatwiej go zobaczyć, łatwiej obejrzeć, bo w każdym takim miejscu wybieram się na bieganie. I gdy pokonuję 10 czy 50 kilometrów, widzę wszystko to, czego z hotelowego tarasu dostrzec się nie da. Poza tym o każdym odwiedzanym miejscu przeczytałem wcześniej wiele informacji. To nie tylko „skrzywienie” turystycznego przewodnika, ale efekt od dziecka rozwijanych zainteresowań. Czasopisma, które od lat gromadzę... Wszystkie przeczytałem. Książek o naszym regionie mam mnóstwo, może i wszystkie, jakie zostały opublikowane. I nie są to atrapy. Każdą z nich dokładnie przeczytałem. Staram się być na bieżąco. Ostatnio wybrałem się nawet specjalnie do Olszyn, by kupić opisywaną w „Tygodniku” książkę pana Ambroziaka o generale Samsonowie. Kiedy ruszam na jakąś wyprawę czy wycieczkę, zawsze staram się jak najwięcej dowiedzieć o miejscu docelowym, a później – jak najszerzej zweryfikować to, co oczy przeczytały z tym, co oczy zobaczyły.

 

Pana opisy i wspomnienia wystarczyłyby na niejedną książkę podróżniczą... Nie myślał pan o tym?

Reklama

 

Jakoś nie, ale wspomnień, istotnie, nie brakuje. Wystarczy policzyć: w każdym roku pracy miesięczny urlop spędzałem na jakiejś wyprawie, a każdy jej dzień przynosił coś nowego. Z każdej takiej wyprawy mam mnóstwo zdjęć – pełen wielki kosz. Każde z tych zdjęć opowiada jakąś historię, jakieś zdarzenie. Nie da się zapomnieć Wysp Owczych i łowiących ryb maskonurów czy wynurzających się z morza wielorybów. O tej porze roku na pewno warto odwiedzić Estonię, by zobaczyć, że tam o każdy kwiatek dbają tak, jakby był on wyjątkowym cudem natury...

 

Podczas tych podróży niejednokrotnie spotykał pan rodaków...

 

I akurat w tym zakresie miłych wspomnień nie mam. Nie wiem z czego to wynika, ale w wielu miejscach bardzo wielu Polaków traktuje miejscowych jak jakiś podlejszy gatunek. Zapewne nie każdy, ale jakoś ja trafiałem na tych „panów”: ogromne wymagania i oczekiwania, a ludzie miejscowi to niewart uwagi plebs. Okropne. Unikałem kontaktów, nie nawiązywałem znajomości, wolałem iść pobiegać albo samemu pójść gdzieś na szklaneczkę wina, niż biesiadować wieczorami w takim towarzystwie.

 

Poza bieganiem i podróżami ma pan jeszcze inne hobby. Jest pan zbieraczem...

 

Zbieractwo zrodziło się wraz z upodobaniem do biegania. A to gdzieś na dzikim wysypisku dostrzegłem ciekawy garnek, a to gdzieś natknąłem się na resztki opuszczonej chałupy, które kryły prawdziwe skarby: drewnianą łopatę, krosna, wrzeciono, zgrzebło, stare butelki... I tak to się zaczęło. Nie wiem, ile tego zgromadziłem, ale miejsca sporo zajmują. Mam duży dom i kilka budynków gospodarczych, jest więc gdzie to trzymać. Same moje zabudowania są zresztą ciekawe. W dawnej naszej chlewni odkryłem cegłę, pochodzącą bodaj aż ze średniowiecza, z odciśniętą kocią łapą.

 

Ale to chyba nie jest średniowieczny budynek?

 

O nie! Z pewnością, ale zapewne jak był budowany, jeszcze przez poprzednich właścicieli tych ziem, skądś ten materiał budowlany pozyskiwali i niekoniecznie był on nowy. Przyznam, że w tych moich zbiorach jest też spora rotacja, bo jak ktoś przyjeżdża czy mnie odwiedza, a coś mu się spodoba, to zwykle tę rzecz dostaje.

 

Mówimy o starociach, ale otwarta wystawa, na którą pan zaprasza w weekend, obejmuje przedmioty jednego rodzaju – dzbanki i dzbanuszki. To jakaś wydzielona, odrębna kolekcja?

 

Nie była gromadzona w szczególny sposób. Tak się jakoś tyle tego uzbierało i to praktycznie z całego świata. Często było tak, że ktoś mi przywodził jakiś dzbanek z Grecji, a brał nasz, polski. Ale też zdobywałem je przypadkiem. Tak było na przykład na Ukrainie. Szliśmy drogą nad rzeką Czeremesz, u Hucułów. Tam spychacz rozwalał jakąś bardzo starą chałupę, co mnie – oczywiście – zaraz zainteresowało. Zatrzymałem się, pogrzebałem w tym zwale gruzów i ziemi, i znalazłem średniej wielkości dzbanek, malowany woskiem, co było bardzo rzadkie, na naszym terenie praktycznie niespotykane. Inny dzbanuszek znalazłem na granicy Turcji i Gruzji. Jakiś wcześniejszy, ale nieodległy kataklizm spowodował, że cała wioska dosłownie została zniszczona. W resztkach gruzów walał się właśnie ten dzbanuszek. Ma swoją wartość także przez swoją historię. Ciekawostką może być to, że na Ukrainie i Białorusi praktycznie każda gmina ma swoje dzbanki, z herbami, takie gadżety promocyjne, i takie też posiadam.

 

Dlaczego do tej pory brak jest jakiejś szerszej informacji o pana dziele i zbiorach?

 

Nie wiem. Ci, którzy się regionem interesują i zajmują się zbieractwem – wiedzą. Ja też wiem o takich miejscach, znajdujących się poza naszym powiatem, i jeśli w danym terenie jestem, to takie miejsca zawsze odwiedzam. Jak byłem w okolicy Bartoszyc, to przecież musiałem odwiedzić Liski, bo tam mieszkał człowiek kolekcjonujący stare żelazka. A izb regionalnych, podobnych mojej, wcale nie jest mało.

 

Co jest dla pana najcenniejsze wśród rzeczy, które pan zgromadził?

 

Książka wydana w 1929 roku w Warszawie. To najbardziej znane dzieło Marii Konopnickiej o krasnoludkach. Książka jest wydana w języku angielskim i cały nakład popłynął za ocean, do Ameryki. W kraju zostały tylko egzemplarze wymagane przez biblioteki: narodową i jagiellońską. I przypuszczam, że mój egzemplarz jest trzeci w kraju, jeśli te biblioteczne się zachowały. Zapewne ktoś ten egzemplarz tu przywiózł. Znalazłem go w domu, w którym mieszkam. Pozostał po poprzednich właścicielach, którzy byli ewangelikami, a może babtystami, a wielu z nich podróżowało za ocean i wracało. Jakiś czas temu uczestniczyłem w rajdzie narciarskim, między innymi zahaczyliśmy o Suwałki i tamtejsze muzeum Konopnickiej. Książkę wziąłem ze sobą z myślą o tym, by ją temu muzeum przekazać. W grupie wycieczkowej było jakieś 70 osób. Gdy pani przewodnik skończyła swój wywód, wyjąłem tę książkę i jej pokazałem. Uczestnicy wycieczki byli bardzo zainteresowani, ale pani przewodnik, opiekunka muzeum – w ogóle. Uznałem, że jej zainteresowanie Konopnicką i praca w muzeum to jedynie źródło utrzymania, a nie rzeczywista pasja. Książki nie zostawiłem, mam ją do dziś.

 

Z tego co wiem, wciąż jest pan aktywnym podróżnikiem. Pandemia nieco te wyprawy ograniczyła, ale zapewne ma pan jakieś plany i marzenia?

 

Chciałbym wziąć plecak, przyczepić do niego śpiwór i kubeczek, i wyruszyć do Mołdawii, a tam maszerować przez kraj, odwiedzać przydrożne winiarnie, ale i winnice, i degustować to, co one oferują. Na spokojnie, powoli, w zgodzie z obyczajem tamtejszych mieszkańców, którzy się nie spieszą, nie gonią za nieodgadnionym, mają czas, by przysiąść, spotkać się ze znajomymi i nieznajomymi, z każdym porozmawiać. Tam życie toczy się – jakby powiedzieli Rosjanie – miedlienno, człapie, a nie biegnie. W moim wieku taką powolność po przebiegniętym życiu ceni się szczególnie, więc do Mołdawii pojadę na pewno.

Więcej informacji z naszego powiatu zawsze w papierowym wydaniu "Tygodnika Szczytno".

Tygodnik dostępny jest w niemal każdym sklepie, w tym w sieci sklepów Biedronka. 



Komentarze do artykułu

Michał Potyrcha

Będę w Tylkowie po 15 września Jestem tam co roku na grzyby Moja siostra tam mieszka Tylkowo 109 Ja jestem rodowity Ślązak z Rybnika ale chętnie Pana odwiedzę tak na parę chwil,żeby pogadać bo na stronie internetowej ciekawie Pan pisze Czy można na herbatę? Pozdrawiam Michał emerytowany górnik

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama