Andrzej Lipiński, z zawodu lekarz, ze specjalności chirurg, osiedlił się w naszym powiecie w 1983 roku. - Przyjechałem na dwa lata, czekając na mieszkanie w Warszawie, i z tych dwóch zrobiło się już ponad 30 – mówi żartobliwie. Dlaczego został? Bo tu było i wciąż jest mnóstwo pracy – odpowiada. Mimo nawału tej pracy Andrzej zdejmuje cz...
Andrzej Lipiński, z zawodu lekarz, ze specjalności chirurg, osiedlił się w naszym powiecie w 1983 roku. - Przyjechałem na dwa lata, czekając na mieszkanie w Warszawie, i z tych dwóch zrobiło się już ponad 30 – mówi żartobliwie. Dlaczego został? Bo tu było i wciąż jest mnóstwo pracy – odpowiada. Mimo nawału tej pracy Andrzej zdejmuje czasem lekarski kitel, a wtedy...
Lata dziecięce i młodzieńcze spędziłeś gdzie?
Tam, gdzie się urodziłem, czyli w Tomaszowie Lubelskim, w drewnianym domu z modrzewiowych bali. Gdy ten dom opustoszał, bo przodkowie odeszli, za zgodą rodziny, rozebrałem go, ponumerowałem poszczególne belki i przywiozłem do Szczytna. Niebawem zostanie złożony na powrót, w Orżynach, bo tam planujemy powoli przenosić się ze Szczytna. Ot, w takim już jestem wieku, że sentyment do lat dziecinnych i młodości bardzo się zwiększa i do tego, co się z tymi latami łączy, co je symbolizuje. Nawet konno czasem jeżdżę, bo mi to upodobanie z lat dziecięcych zostało.
Skąd i kiedy pojawiła się myśl o medycynie?
W trzeciej klasie ogólniaka. Najpierw, po podstawówce wymyśliłem, że zostanę leśnikiem i chciałem iść do takiego technikum. Ale mama, nauczycielka wyjaśniła, że lepiej pójść do szkoły na miejscu, a wyuczyć się na leśnika zawsze zdążę na studiach. Często odwiedzałem szkolnego kolegę, którego ojciec był lekarzem i coraz bardziej zaczynał mi się podobać ten zawód. To zmieniłem zainteresowania. Zdałem egzamin, dostałem się na Akademię Medyczną w Warszawie i tak zostałem lekarzem.
Co prawda, były to czasy, gdy studiowanie nie było bardzo kosztowne, ale dla rodziców to jednak obciążenie...
Miałem stypendium, a poza tym przez czas studencki dorabiałem: grałem na gitarze i perkusji w zespole, który „obsługiwał” dancingi w dość znanej wówczas w stolicy knajpie, w „Złotej Kaczce”. Trochę było z tym problemów, bo nie mieliśmy wymaganej zgody dziekana i nas z kolegą na tym chałturzeniu nakryto. On, z absolutnym słuchem, jakiś czas miał dylemat, co wybrać i w końcu z medycyny zrezygnował oddając się muzyce, ja – odwrotnie, tym bardziej, że już zakładanie rodziny było w głowie. Z Emilią uczyliśmy się w jednej grupie, chodziliśmy ze sobą cztery lata i w końcu uznaliśmy, że czas na ślub. I jak tylko padł na nas sakrament, to i żona wpadła – krótko później urodziła się nam córka, a my byliśmy jeszcze studentami.
To było jeszcze trudniej chyba, bo medycyna to niełatwe i długotrwałe studia?
Trudno nie było: otrzymywałem stypendium, dodatek na dziecko... To był przełom lat 70. i 80. W sumie jako student dostawałem od państwa tych pieniędzy wtedy ponad 9 tysięcy. A gdy po dyplomie poszedłem do pracy, to moja pensja wynosiła trochę ponad 6 tysięcy. Wtedy pomyślałem sobie, że z tym państwem coś jest nie tak.
I pracę rozpocząłeś w Szczytnie?
Tak, choć powinienem w Garwolinie, bo to tamtejszy ZOZ płacił mi stypendium za to, że po studiach podejmę u nich pracę. Wymyśliliśmy jednak z Emilią Mazury, też obszar wówczas medycznie deficytowy, ale za to z lasami i jeziorami, a ja już wtedy wędkowałem. ZOZ-y się między sobą dogadały i nie było problemu. Zresztą, nawet jeśli ta ówczesna medycyna nie była najlepsza, to organizacja służby zdrowia akurat dobra i rozsądna. Wtedy Niemcy zaczęli się na nas wzorować i odchodzić od systemu kas chorych, a u nas to, co było niezłe, zepsuto.
I od razu na chirurgię trafiłeś?
Najpierw staż, teoretycznie na wszystkich oddziałach, ale jednak z naciskiem na ten ostateczny oddział. Pamiętam swój pierwszy dyżur, który pełniłem wraz z nieżyjącym już doktorem Józefem Środą. Powiedział wówczas, że pracuje w tym szpitalu 25 lat. Pomyślałem: oj dziadek, toć tak długo się nie da... A tu minęło moich już 30 lat z haczykiem i nawet nie wiem, kiedy minęło.
Poznałeś ten szpital i oddział od podszewki...
I robotę. Tylko jedno się nie zmieniło: szpital powiatowy, taki oddział jak nasz, to medycyna jak na pierwszej linii frontu, jak ciągły ostry dyżur. Po kilku latach, na jakimś spotkaniu z kolegami ze studiów jeden się chwalił, że już samodzielnie zrobił trzy wyrostki, inny, że pęcherzyk... Mi było aż głupio, ale stwierdziłem: Ludzie... po setnym wyrostku już przestałem liczyć. Nie ma na to czasu. Taka była różnica między szpitalami pierwszego uderzenia a specjalistycznymi. Dziś mnóstwo się zmieniło i niekoniecznie na lepsze. Był czas, na początku lat 90. kiedy na oddziale przez trzy miesiące byłem jedynym lekarzem. I nikomu, a mi głównie, nie przyszło do głowy, by oddział na ten czas zamknąć, jak to było niedawno. Te trzy miesiące po prostu mieszkałem w szpitalu i w przychodni. Dało radę. Ale zaczynałem w czasach, gdy chirurgia była chirurgią, a nie poprzedzona kardio-, neuro- i innymi takimi przedrostkami. Trzeba było operować wszystko i nikt się nie zastanawiał, czy to wykracza poza przydzieloną procedurę i czy ktoś za nią zapłaci. Przez pierwsze lata mojej pracy w szpitalu nie było anestezjologa. Do operacji prosiło się do pomocy np. ginekologa, żeby eter podał, a czasem usypiało się pacjenta samemu: najpierw po jednej stronie łóżka, a później zmiana rękawiczek, za parawan i do pola operacyjnego. Dwa razy zdarzyło mi się łatać serca, pocięte nożem podczas jakichś bójek i po drugim udało się w końcu wywalczyć przydzielenie anestezjologa do szpitala. Byłem chirurgiem ogólnym, a drugi stopień specjalizacji mówił o tym, że muszę umieć poradzić sobie i to samodzielnie z każdym chirurgicznym problemem. Później zaczęło się to zmieniać. Zacząłem odnosić wrażenie, że procedury zastępują człowieka. Pacjent znikał za stosem papierów i sprawozdań. I mi się taki obraz medycyny przestał podobać. Dlatego zająłem się opieką paliatywną, bo w tej dziedzinie człowiek jest ponad chorobą i pomagając mam tę samą satysfakcję, jak wtedy, gdy operowałem po raz pierwszy. Z chirurgią się też nie rozstałem. Wciąż w szczycieńskim szpitalu pełnię dobowe dyżury, trzy razy w tygodniu.
Opieka paliatywna to nie jest dziedzina ulubiona przez lekarzy.
Może nie tyle, że nie ulubiona, ale traktowana z dystansem. Wśród nas jest opinia, że są to takie życiowe sytuacje, gdy medycyna nie ma już nic do roboty, człowiek po prostu umiera. Lekarze traktują więc paliatyw jako medycynę marginalną. Tu nie ma już maszyn, sprzętu, procedur... Jest jednak najważniejsze – człowiek. To dziedzina, gdzie nie wystarczy być chirurgiem, a łączyć wszelkie inne specjalizacje, bo najczęściej poza chorobą nowotworową pacjent ma wiele innych różnych dolegliwości. Trzeba być internistą, laryngologiem, a nade wszystko też psychologiem czy wręcz psychiatrą. Kiedy zaczynałem zajmować się opieką paliatywną w 2000 roku sądziłem, że te osoby, które wówczas chorowały, odejdą i potrzeba zniknie. Wtedy miałem pod opieką 7 osób, dziś 40 i niemałą liczbę tych, którzy na tę opiekę czekają, bo wciąż ich przybywa. A pamiętać trzeba, że wsparcia, opieki i pomocy potrzebują nie tylko chorzy, ale ich najbliżsi, rodzina. Kryterium przyjęcia pod opiekę paliatywną to takie stadium choroby, gdzie zastosowane zostało możliwe leczenie i wiadomo, że wyleczenia nie będzie. W tej dziedzinie też nastąpił ogromny postęp, chociażby w zakresie walki z bólem. Choroby rzeczywiście nie da się już zwalczyć, ale trzeba pomóc choremu przejść na drugą stronę godnie, a rodzinie – ulżyć w poczuciu straty.
Kontakt z tragedią, bólem, cierpieniem, śmiercią... To musi być traumatyczne, musi chyba odbijać się i na twojej psychice, nastawieniu do świata...
Gdybym się temu poddawał – to pewnie by tak było. Musiałem nauczyć się zachowywać dystans. Początkowo każdy przypadek faktycznie działał na mnie przygnębiająco: chodziłem i umierałem wraz z pacjentem. Musiałem wziąć się w garść, wyłączyć emocje, wzmocnić rozsądek, by móc pomagać skutecznie. Różne są szkoły, jeśli chodzi o relacje lekarz – pacjent. Jest tendencja w medycynie, według której chory ma wiedzieć o swoim stanie wszystko, co wcale nie jest dobre. Miałem pacjenta, staruszka, który wiosną poczuł się lepiej, nawet wychodził na podwórko. Poprosił rodzinę, by go zawiozła do Olsztyna, że może teraz jakieś jeszcze działania medyczne całkiem go wyleczą. Tam młody lekarz obejrzał dokumentację i bez ogródek powiedział dziadkowi, że szans on żadnych nie ma, bo rak go zniszczył i niebawem umrze. I dziadek umarł – po powrocie do domu już po trzech dniach. Ja akurat stosuję teorię wieloletniej konsultantki kraju w zakresie paliatywu, która powtarzała, że pacjent powinien wiedzieć o swojej chorobie tyle, ile będzie w stanie udźwignąć.
Ooooooooo K...a Ale Super gwiazda Już gorszych śmieci to Burmistrz chyba nie mógł znaleźć Ale co tu się dziwić Jaki Burmistrz ,takie gwiazdy
Cezary
2025-04-30 12:54:00
Może wybierzemy najbardziej zarośnięty wysoką trawą plac zabaw?!
Teren gminy Pasym.
2025-04-30 12:33:16
KULSONSKIE miasto to i kulsonskie metody
Kubus
2025-04-30 10:38:48
pierdzenie w stolki za duzą kasę z NASZYCH podatkow. Hiszpania pokazała nam ZEROemisyjniośc, wrocimy do epoki kamienia lupanego i grzania sie w zime krowim łajnem
Kubus
2025-04-30 10:38:00
Smolasty tak znany, że ja go totalnie np nie znam. Ja bym go nazwał Tatuazasty...
Tytus
2025-04-30 08:58:46
Dziś rozprawa?
2025-04-30 07:27:20
Ciężko się to czyta. Opowiadanie o bezpieczeństwie energetycznym w chwili, gdy Hiszpania i Portugalia zostały pozbawione prądu, a polskie elektrownie, planuje się na potęgę zamykać w imię klimatycznych idiotyzmów i niemieckiego biznesu zakrawa na kpinę z normalnych ludzi. Również miliardy, przewidziane na wsparcie niemieckiego i francuskiego przemysłu obronnego trudno nie mogą być przez zdrowo myślących postrzegane jako sukces Polski. Bezpieczeństwo gospodarcze i żywnościowe również jest zagrożone przez działania brukselskich komisarzy ludowych wspieranych przez ekoterrorystów. Osobiście wolał bym, aby nasza prezydencja zamiast tych \"sukcesów\" wpłynęła na rynek energetyczny w taki sposób, że nie będziemy mieli najdroższego prądu w Europie.
Wiesław Nosowicz
2025-04-29 15:54:57
Budują na Królewskim dla kolesi i mieszkańców
Antyukrainiec
2025-04-29 14:21:33
No tak, wicestarosta zajmuje się drobiazgami. Wstyd dla tych radnych którzy go wybrali na to stanowisko.
kozaostra.
2025-04-29 12:22:59
Kamilku kochany, coś niesmacznego na śniadanie? Źle w życiu wiecznym malkontentom, uśmiechnij się, dobrze?
Marlena
2025-04-29 09:30:32