Anna Borkowska to najlepsza położna w województwie. Została laureatką szóstej już edycji konkursu „Położna na medal”, który organizowany jest przez Akademię Malucha Alantan. - Zgłosiła mnie jedna z pacjentek – mówi pani Ania. - Nic nie wiedziałam, a już na pewno nie spodziewałam się jakichś sukcesów.
„Pani Ania jest położną, która zawsze służy nie tylko wsparciem, doświadczeniem czy radą, ale jest osobą, która wysłucha, uspokoi, zrozumie. Jest osobą otwartą na drugiego człowieka. Jest kobietą życzliwą, troskliwą i opanowaną. Pomaga kobietom w trakcie ciąży, jak i po.” - tak Annę Borkowską opisała pacjentka, zgłaszając ją do konkursu. Warto więc porozmawiać z ta niezwykłą kobietą.
Nie miała pani problemu z zawodem? Z wyborem? Od zawsze chciała pani pomagać rodzącym kobietom?
Na pewno nie od zawsze. Dopiero po maturze. A i wtedy się wahałam, bo rozważałam też filologię rosyjską. Jednak zdecydowałam się na medyczne studium pomaturalne w Olsztynie, właśnie o kierunku położnictwo. Nauka trwała 2,5 roku, ale tę szkołę kończyłam z przerwą.
Dlaczego?
Bo wyszłam za mąż i sama urodziłam dziecko. To, czego zdążyłam się nauczyć, mogłam już „przećwiczyć” w naturze. Po blisko dwuletniej przerwie wróciłam do szkoły, skończyłam ją i poszłam do pracy. Od razu w szczycieńskim szpitalu. Tu więc zaczynałam swoją karierę zawodową i pewnie tu ją zakończę.
Z tego co wiem, nie jest jednak pani szczytnianką.
Nie. Urodziłam się i mieszkam w Chorzelach. Dojeżdżam do Szczytna w dniach dyżurów, a w pozostałe dni zatrzymuję się w Wielbarku, bo tam jestem też położną środowiskowo- rodzinną.
Nie korciła pani przeprowadzka?
Nigdy. Tam mam swój rodzinny dom. Niedaleko mieszka siostra w domu naszych rodziców. I tu ciekawostka. Bo ten dom rodzice wybudowali na miejscu starej, drewnianej chaty, w której sama się urodziłam...
Nie w szpitalu?!
To był rok 1967 ubiegłego wieku. Niby nie aż tak strasznie dawno, ale warunki były bardzo różne. Szpital w Szczytnie już wtedy był, ale mama się nie zdecydowała na podróż. W domu było dwóch moich starszych braci, ale wtedy jeszcze małych, więc pewnie nie chciała też ich zostawiać. Poza tym wtedy w Chorzelach była też akuszerka, która odbierała porody na miejscu. Wzywało się ją do rodzącej kobiety i ona na miejscu działała. To nie była taka zwykła „baba” znana z kart powieści, ale kobieta z wykształceniem kierunkowym, fachowiec po prostu. I była w Chorzelach jedyną pomocą. Jak ona to robiła – nie wiem, bo przecież w tamtych czasach dzieci rodziło się znacznie więcej dzieci. Nas w domu było czworo, ale już na przykład moja babcia miała dzieci aż trzynaścioro. W każdym razie ta chorzelska akuszerka pomagała przy porodach bardzo wielu osobom. Odbierała też mojego męża.
Czyli on też jest z Chorzel?
Oczywiście! Oboje jesteśmy z tej miejscowości. Poznaliśmy się przypadkiem, a kiedy już byliśmy razem dowiedziałam się, że właściwie widziałam go wcześniej, bo był na mojej studniówce, tyle że z koleżanką. Siedzieliśmy prawie obok siebie, ale nie zwracaliśmy na siebie uwagi. Musiało upłynąć trochę czasu. Widocznie tak miało być.
Wróćmy do szpitala. Pamięta pani swój pierwszy dzień w pracy?
Zaczynałam na ginekologii, co mi się wcale nie podobało. Każda z nas, po szkole, widziała siebie przy porodach, a nie przy chorobach kobiecych. Na ginekologii wtedy, poza oddziałową, pracowały jedynie pielęgniarki. Ja byłam pierwszą położną „szeregową”. Bo trzeba podkreślić, że i wtedy, i dziś pielęgniarka i położna to dwa różne zawody, chociaż rzadko pacjentki zdają sobie z tego sprawę. I spędziłam na tej ginekologii 10 lat. Dopiero później przeszłam na salę porodową, a teraz, chyba już od ośmiu lat, znów na ginekologii pracuję.
Wystarczyła wiedza ze studium?
Absolutnie nie. To zawód, w którym trzeba się uczyć nieustannie. Ukończyłam wydział nauk o zdrowiu na kierunku: położnictwo na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku. Uzyskałam też specjalizację o nazwie pielęgniarstwo położniczo-ginekologiczne. Mam trównież na koncie wiele różnych szkoleń, kursów, warsztatów. Ale dodam, że obecnie sporo uczę się też od... pacjentek. Wiele się zmienia, wiele jest nowości i często jest tak, że to one wcześniej niż ja dowiadują się o nich.
Z kobietami o wieku się nie mówi, ale najmłodsza pani już nie jest, a to jednak ciężki kawałek chleba. Wiele się mówi o tym, że praca pielęgniarek i położnych to często ciężka praca fizyczna...
To prawda. Bywa ciężko, ale muszę sobie jakoś dawać radę. A trzeba wiedzieć, że to nie tylko wysiłek fizyczny, ale też duże obciążenie psychiczne. Poród i związane z tym wszystkie okoliczności, czynności, to sfera bardzo intymna. Niezwykle ważne jest więc to, by pacjentki zaufały swoim położnym. Jeśli przychodzą do szpitala, gdy poród już się zaczął, to kobietom towarzyszy nie tylko ból, ale i strach. Bywa i tak, że pacjentka „wszystko” już wie, bo przeczytała w internecie i jakiekolwiek odstępstwo wywołuje reakcje, nie zawsze przyjemne. Musimy więc być nie tylko położnymi, ale bardzo często psychologami, wychowawcami, nauczycielami, mentorami a głównie - przyjaciółmi...
Takie doświadczenie „wielozawodowe” jest zapewne przydatne w wypełnianiu zadań położnej środowiskowej...
Dokładnie tak. Wykonuję te zadania już 10 lat. Obecnie panie będące w ciąży mają wiele udogodnień. Przede wszystkim mają zapewnioną opiekę położnej już od 21 tygodnia ciąży. To w sumie aż dwa miesiące czasu na to, by wszystkiego, co możliwe się dowiedzieć, odpowiednio przygotować. Oczywiście nie jest to obowiązkowe. Kobiety z tego wsparcia mogą korzystać, ale nie muszą. Ja jednak do tego zachęcam, bo – i tu opieram się na własnym doświadczeniu – w wielu przypadkach to pomaga, a przynajmniej zmniejsza stres związany z samym porodem i pierwszymi dniami w nowej roli.
To satysfakcjonujące zajęcie?
Początkowo, szczerze mówiąc, nie chciałam. Jakoś nie widziałam siebie w tej roli. Ostatecznie się zgodziłam i... w ogóle nie żałuję, a wręcz przeciwnie. Gdy zaczynałam zwyczajem było, że położna odwiedzała pacjentkę dopiero wtedy, gdy wracała ona do domu już z noworodkiem. Starałam się już wtedy zmienić ten nawyk. Zapraszałam panie do siebie na spotkania, organizowałam – powiedzmy – takie namiastki szkoły rodzenia. Zależało mi na tym, by kobiety, zanim urodzą, posiadły jakiś poziom wiedzy. Rozmawiałyśmy o samym porodzie, o opiekowaniu się dzieckiem. Uczyłam je, jak karmić, jak przewijać, jak ubierać, kąpać itp. Na początku zainteresowanie nie było duże, ale z perspektywy lat sporo się zmieniło i dziś na brak pacjentek w gminie Wielbark nie narzekam.
Jak pani to ocenia?
To wspaniała praca. Ogromną satysfakcję daje to, że te dziewczyny czy kobiety chętnie się tej mojej edukacji poddają. Z wieloma jestem wręcz zaprzyjaźniona. Dzwonią, informują mnie o nowych sytuacjach. Teraz na przykład jedna z moich pacjentem poinformowała mnie, że jest w ciąży. To niby nic dziwnego, ale to już jest jej czwarta ciąża. Uczestniczyła w spotkaniach ze mną, opiekowałam się nią podczas wszystkich poprzednich ciąż. Tyle razy to przerabiała, że jest dobrze przygotowana, więc właściwie nie jestem jej już potrzebna. Ale ona mówi, że chce, bym ja wiedziała o jej ciąży, bo przecież może się zdarzyć, że zadzwoni czy przyjedzie z jakimś pytaniem czy sprawą. I to jest właśnie bardzo miłe, że ta pani, gdy się dowiedziała, że będzie miała kolejne dziecko, pomyślała także o tym, by poinformować mnie. Mogę chyba powiedzieć, że chciała podzielić się ze mną swoją radością.
Takie relacje z pacjentkami przyniosły efekt w postaci tytułu „Położnej na Medal”...
Czym jestem zdziwiona, zaskoczona, ale też z czego jestem zadowolona. Naprawdę. Nigdy bym się tego nie spodziewała. Tyle lat pracuję, robię po prostu to, co lubię, staram się to robić dobrze i nie sądziłam, że to jest coś szczególnego. A ta nagroda i komentarze, jakie czytelnicy „Tygodnika” zamieszczają pod pierwszą informacją pokazuje, że jednak się myliłam. W każdym razie na pewno jestem wdzięczna za wszystkie głosy pacjentek. Ja im dałam po prostu trochę serca, trochę wiedzy, trochę ciepła, a one mi się za to odwdzięczyły. I ten tytuł jest chyba ważny, bo gratulacje zbieram ze wszystkich stron, od wszystkich, koleżanek w pracy, lekarzy, ordynatora, a także pani dyrektor szpitala. Nawet pani burmistrz Chorzel mi gratulowała. Aż jestem zażenowana, bo nigdy bym się tego nie spodziewała i nie umiem przyjmować takich honorów. Będę musiała się nauczyć szybko, żeby podczas gali w Warszawie, 13 marca, jakoś się zachować. Dobrze, że mogę pojechać z mężem, więc będę się czuła trochę raźniej. Czuję się tym wyróżnieniem zaszczycona i dowartościowana. To mi daje też „kopa” na kolejne miesiące i lata pracy, bo dowodzi, że to co i jak robiłam dotychczas ma sens, jest potrzebne.
Kiedy się pani dowiedziała?
Już trochę czasu minęło. Dokładnie 3 stycznia otrzymałam informacje o tym, że zostałam laureatką wojewódzką. To był w ogóle wyjątkowy dzień. Wcześniej tego dnia, a formalnie jest to także dzień urodzin mojego męża, urodził się mój pierwszy wnuk – Iwo. Taka kumulacja. Fantastyczny początek roku. To było jakby podsumowanie życia, tak zawodowego, jak i przede wszystkim rodzinnego. Naprawdę – mogę z czystym sumieniem i bez cienia „dorabiania” stwierdzić, że jestem szczęśliwą, spełnioną kobietą. Najpierw miałam fantastycznych rodziców i rodzeństwo, a więc i szczęśliwe dzieciństwo, później, a właściwie ciągle od ponad trzydziestu lat, mam szczęśliwe małżeństwo i dwoje cudownych dzieci. A teraz mam już też pięknego wnuka. I nieustająco wymarzoną pracę, która sprawia mi ogrom satysfakcji i zadowolenia.
To bardziej trudny czy bardziej piękny zawód?
Trudny na co dzień, piękny od święta. A świętem jest każdy poród. To chwile, które trudno opisać. Najpierw jest ból, za chwilę ulga. A gdy dziecko podaję matce, której zwykle towarzyszy też świeży tata, kiedy ich niedowierzanie, strach, zdumienie w jednej chwili zamienia się w nieopisane szczęście, kiedy po ich policzkach płyną łzy, to wtedy płaczę i ja. To ogromne emocje, to radość, to niesamowite przeżycie. A ja przy tym ich szczęściu czuję własne, kiedy sama zostawałam matką. Wiem, co czują i wiem, jakie to jest piękne. Nie do wyrażenia. To po prostu trzeba przeżyć. To zawód, w którym trzeba mieć w sobie dużo pokory, jeszcze więcej empatii i życzliwości do innych ludzi, ale też jest to jedyny zawód, jedyna praca, która ciągle pokazuje cud stworzenia, cud życia. I tego nie zamieniłabym już na nic innego. Dzięki temu co robię, co kocham robić, ten cud jest moim udziałem.
Ja
Znam duzo lepsze i przyjemniejsze niż ta Pani... jak sie ma męża doktora to sie wygrywa plebiscyty na najlepsze położne????????
Kasia
Gratuluję Pani Aniu. Bardzo mi Pani pomogła podczas porodu mojego syna w 2006 r.Choć trafiłam do szpitala w niedzielne popołudnie zrobiła Pani wszystko, abym urodziła na Pani dyżurze.... Życzę dużo zdrowia.
Wiola
Poród w Szczytnie ,rok 1993.Rodziłam prawie trzy doby,zero wsparcia,pozostawiona sama sobie.Koszmar i trauma do końca życia.
Barbara
Pamiętam Panią Anię z ginekologii w latach 1991- 95 (moje kolejne trzy ciąże zagrożone). Super pielęgniarka- życzliwa, fachowa, zawsze z uśmiechem. Potrafiła doradzić, pocieszyć, wesprzeć, a kobieta w takiej sytuacji jak ja bardzo tego potrzebuje. Bardzo miło ją wspominam i niezmiernie się cieszę, że nagroda przypadła właśnie jej. Mnie też się udało- urodziłam trzech zdrowych chłopaków, teraz to już \"stare konie\". Pozdrawiam z uśmiechem
KASIA
Wspaniała położna:) brawo :)