Sobota, 20 Kwiecień
Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha -

Reklama


Reklama

Własne bieganie i cudze malowanie domeną Czesława Nowakowskiego (rozmowa "Tygodnika Szczytno") [zdjęcia]


Z Zamościa do Warszawy, a ze stolicy do Czarnego Pieca. Trudno powiedzieć, którą część Polski pan Czesław szczególnie sobie upodobał, ale biorąc pod uwagę jego "wiejską" działalność w gminie Jedwabno, to chyba będą jednak Mazury. Fascynuje go też świat, który poznaje... biegając średnio siedem maratonów rocznie. Czy tak jest w istocie? O tym między innymi rozmawiamy.



Jak znalazłeś się w Czarnym Piecu?

 

Dużo podróżowaliśmy swego czasu całą rodziną, z żoną i trójką dzieci. Głównie poza granice kraju... Ale upodobanie do zwiedzania zrodziło się już podczas studiów, gdy organizowałem wycieczki, będąc przewodniczącym rady wydziału budowictwa miejskiego i przemysłowego obecnej Politechniki Lubelskiej, która wówczas nazywała się: Wyższa Szkoła Inżynieryjna. A w ogóle, to od 1947 roku pochodzę z okolic Zamościa, z "przedmurza" Bieszczad. Też najpiękniejszy zakątek Polski. Wracając: podróżowałem z rodziną, poza granice, ale i po kraju. I podczas tych rodzinnych wypadów poznałem Mazury. Początkowo wynajmowaliśmy wakacyjne lokum, m.in. w Rekownicy, gdzie zaprzyjaźniłem się z gospodarzem. To on mi powiedział, że będzie przetarg na działkę budowlaną w Czarnym Piecu, bo wiedział, że chciałbym mieć na Mazurach stałą bazę. Zainteresowanie tym przetargiem, chociaż działka była strasznie zapuszczona, było bardzo duże, ale ja byłem zdeterminowany, by ją kupić za wszelką cenę...

 

Czyli za ile?

 

Areał 60 arów nabyłem za niecałe 50 tysięcy złotych, a cena wywoławcza wynosiła 12 tysięcy. To był 1997 rok.

 

2018. Atrakcje uliczne w Cape Town (RPA)

 

Niezłe przebicie, ale w porównaniu z obecnymi cenami, to grosze...

 

Dziś. Wtedy relacje cen gruntów były realniejsze i adekwatne do ogólnych cen rynkowych. Tak czy inaczej, działkę kupiłem, chociaż "walczyłem" z zawodowcami, bo te 60 arów można było podzielić na mniejsze działki i sprzedać ze sporym zyskiem. A ja po prostu chciałem zbudować tu swój mazurski dom. W 1999 roku dostałem pozwolenie na budowę, a na początku 2002 roku dom został zgłoszony do użytku.

 

Budowałeś z myślą o późniejszym wykorzystaniu?

 

Ani trochę. Wtedy po prostu chciałem mieć dom wśród lasów i jezior, w ciszy, na uboczu. Pracowałem, prowadziłem firmę w Warszawie, tu odpoczywałem. Aż dwadzieściqa lat temu, w grudniu 2002 roku, gdy miałem zaledwie 55 lat, doznałem rozległego zawału. Przeszedłem bardzo poważną operację serca i na trzy miesiące praktycznie zostałem wyłączony z codzienności. Wtedy spotkałem się z ludzką życzliwością. Raz, że mimo mojej nieobecności współpracownicy prowadzili firmę, i to dobrze, dwa – podczas operacji potrzeba było dużo krwi, a tę oddawali na moją rzecz nawet obcy ludzie. To było trudne, życiowe doświadczenie, ale jeszcze nie wywołało we mnie potrzeby działania na rzecz innych. Po rekonwalescencji wróciłem do intensywnej pracy. Pomysł i chęć, by się za tę życzliwość jakoś odwdzięczyć, przyszły później.

Buenos Aires (Argentyna).

 

 

A działasz w branży?

 

Budowy dróg. W przyszłym roku będę miał jubileusz – 30 lat prowadzenia własnego przedsiębiorstwa. Wtedy zamierzam trochę zwolnić, a firmę, z zachowaną nazwą i logiem, przekształcić w spółkę z udziałem części pracowników, którzy są ze mną już ponad 20 lat.

 

Kiedy więc zrodził się pomysł na malarskie plenery?

 

Dopiero w 2007 roku. Wtedy pomyślałem, że może mógłbym zrobić coś wartościowego dla innych, kogoś promować, pomagać nie finansowo, ale w jakiejś innej formie. Znajomy, pracujący w instytucji kultury, podpowiedział mi, że mógłby to być plener malarski.

 

2022. Czarny Piec. Piknik Kulturalny.

 

Miałeś już jakieś inne związki z malarstwem?

 

Żadnych. Ani własnych, ani towarzyskich.

 

To skąd wzięli się uczestnicy tego pierwszego pleneru?

 

Wskazał mi ich ten kolega, który prowadził galerię w Piotrkowie Trybunalskim. W moim imieniu ich zapraszał. Wtedy do Czarnego Pieca przyjechało osiem osób, tylko Polacy. To oni, chociaż tylko krajanie, zaproponowali nazwę: Międzynarodowe Spotkania Artystyczne Czarny Piec. Warto też podkreślić, że przy organizacji tego pleneru bardzo pomocy był ówczesny wójt gminy Jedwabno Włodzimierz Budny, a w promocji wydarzenia wiele zrobił też sekretarz miasta Lucjan Wołos. W późniejszych edycjach artyści malowali nie tylko w Czarnym Piecu, ale przebywali też w innych miejscowościach powiatu: Dźwierzutach, Rozogach, Szczytnie...

 

Od początku zasadą było, że mają być malowane Mazury?


Reklama

 

Nie było. To wymyślili sami artyści. Po prostu otoczenie ich inspirowało. Chyba nawet nie chcieli malować niczego innego poza tym, co mieli przed oczami. I tak już zostało.

 

 

Po tym pierwszym plenerze nastąpiły kolejne. Byli ci sami malarze?

 

Nie tylko. Powstał regulamin pleneru, według którego zainteresowani malarze zgłaszali się do udziału. Echo spotkania w Czarnym Piecu bardzo szybko rozeszło się po malarskim środowisku, nie tylko krajowym. Dlatego nigdy nie było problemu z uczestnikami, a co najwyżej z ich nadmiarem. Doszło nawet do tego, że – zgodnie z regulaminem – powołane zostało kolegium fachowców, którzy kwalifikowali artystów do udziału. Było to niezbędne, bowiem mój dom miał ograniczone możliwości. Jednorazowo więc mogło w plenerze uczestniczyć do 15 osób. Później, gdy malarze przebywali też w innych miejscowościach, bywało ich nieco więcej. Jak sądzę, zachętą były też wystawy poplenerowe. W gminach powiatu szczycieńskiego, co może nie było dla artystów wystarczająco mobilizujące, ale odbywały się one także w wielu miastach kraju, jak i poza granicami: w Czechach, w Niemczech, a nawet w Parlamencie Europejskim w Brukseli, kiedy patronat honorowy nad plenerem przyjął Jerzy Buzek.

 

Masz aż tak ważne znajomości?

 

Nie mam. To się jakoś tak samo stało, dzięki pomocy różnych osób. Na przykład Lucjan Wołos z moją inicjatywą i ze mną zapoznał poseł św. Anię Wasilewską. Ona o plenerze powiedziała innym i to się jakoś "robiło" jak reakcja łańcuchowa. Może też dlatego, że plenery robiły się coraz modniejsze i na Mazury przyjeżdżali malarze z odległych zakątków świata, np. z Indii czy Stanów Zjednoczonych. Niewątpliwie więc była to niezła forma promocji nie tylko Mazur, ale Polski w ogóle, więc politycy chętnie włączali się w pomoc. Ale i doceniali. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego przyznał mi specjalny dyplom "za działalność kulturalną przyczyniającą się do promocji Warmii i Mazur".

 

Chyba zachęcające dla malarzy było też to, że te plenery w całości sam finansowałeś. Dobrze pamiętam?

 

Dokładnie tak było. Na początku artyści otrzymywali nawet "kieszonkowe" na zakup niezbędnych materiałów malarskich. Później, gdy w organizację włączyły się też niektóe okoliczne samorządy, to one finansowały pobyt malarzy w ich terenie.

 

Ile było plenerów?

 

Do chwili obecnej było ich 13. Ostatni odbył się w 2020 roku. Później ich organizację przerwał covid. Ze względu na to, że takie zgromadzenia nie mogły się odbywać, zmieniłem nieco formułę. Dlatego w ubiegłym roku i obecnym odbyły się "tylko" pikniki kulturalne. O tym ostatnim zresztą pisałaś w poprzednim numerze "TS". Uczestniczą w nim też malarze, są krótkie wystawy, koncerty, a główny cel – to licytacja obrazów. Pozyskane środki przeznaczane są na wsparcie uzdolnionych dzieci i młodzieży, bo taki cel ma założona przeze mnie Fundacja Humanus. Nie jest jednak wykluczone, że do organizacji plenerów wrócę.

 

 

Jak ci bieganie na to pozwoli...

 

(śmiech) Nie maluję, nie śpiewam, nie tańczę, ale to nie znaczy, że nie mam własnych pasji. Tą jest właśnie bieganie. Nie takie sobie rekreacyjne, ale w maratonach.

 

Porozmawiajmy więc o tym. Jak to się zaczęło?

 

Sprawcą jest mój najmłodszy syn Sebastian. W 2008 roku miał 16 lat. Spytał mnnie wtedy, czy może wziąć udział w Run Warsaw, w biegu na 10 km. Nie był biegaczem, po prostu chciał się spróbować. Nękało mnie to kilka dni i pomyślałem sobie: skoro taki młody człowiek chce pobiec, to czemu nie ja, chociaż połowę tego dystansu? W internecie znalazłem grupę treningową, skontaktowałem się z jej prowadzącym i napisałem mu, że chciałbym przebiec 5 km w Run Worsow. Miał sporo wątpliwości, bo ja nigdy wcześniej nie biegałem, w ogóle. Ale zaczął mnie przygotowywać. Wystartowałem z numerem 4362. Na numerze startowym było miejsce na wpis: "Biegnę, bo...". Ja wpisałem: "...kocham życie". Dziś już ten napis wyblakł, ale oprawiony w ramkę numer, wraz ze zdjęciem moim i syna oraz medalem, należy do grona cennych pamiątek.

 

Dobiegłeś do mety?

 

Dobiegłem, chociaż przygotowywałem się zaledwie kilka dni. Gdy minąłem metę, podszedł do mnie jakiś człowiek i poprosił, bym wyjaśnił ten mój wpis na karcie startowej. Wydukałem, że poświęcam ten bieg człowiekowi, który dał mi drugie życie – prof. Zbigniewowi Juraszyńskiemu, który operował moje serce kilka lat wcześniej. Kolejnego dnia koledzy w pracy mówią mi, że byłem w telewizji... Okazało się, że to pytanie zadał mi jakiś reporter, a ja byłem tak zmęczony, że nawet nie widziałem mikrofonu.

 

No właśnie – serce. Teraz masz za sobą setki, jeśli nie tysiące pokonanych kilometrów, mimo zawału, bajpasów i stendów... To nie jest sprzeczne ze sobą?

Reklama

 

Absolutnie. Wręcz pomaga. Chociaż profesor, o którym mówię, gdy się dowiedział, że biegam długie dystanse, to stwierdził, że mi nogi z d... powyrywa. Ale teraz (a jestem kontrolnie hospitalizowany co rok), omawia mój przypadek nawet na kardiochirurgicznych sympozjach naukowych.

 

Wszystko przez syna. On pobiegł?

 

Dotarł do mety, nawet w dobrej formie, ale różnica taka, że... on nie biega. Jeszcze tylko raz spróbował, w biegu na Tajwanie. Ja biegłem tam cały maraton, on pół dystansu. I po tym stwierdził: dość, już nigdy więcej. A ja nie przestaję...

 

Ile więc już masz maratonów zaliczonych? Potrafisz policzyć liczbę przebiegniętych kilometrów?

 

Przez 12 lat, od 2008 do 2020 zaliczyłem 83 pełne maratony na całym niemal świecie, poza Antarktydą. Ale ciekawostką jest, że tam też są one organizowane. Nie jest łatwo się zakwalifikować. Kilka lat temu za udział trzeba było zapłacić bodaj 70 tysięcy, to teraz pewnie ze 100 albo i 150. A chętnych jest tylu, że na swoją kolej trzeba czekać dwa-trzy lata. Co do liczby kilometrów? Nie mam pojęcia, bo liczę tylko maratony, a w ilu biegach innych, krótszych brałem udział, to nawet nie wiem...

 

Ale chociaż w przybliżeniu...

 

Rocznie to może być 1500-1700 km. Razy dwanaście lat... Czyli byłoby około 30 tysięcy kilometrów. Do długości równika jeszcze mi więc trochę brakuje, ale za pięć lat...

 

Najbardziej cenne trofea?

 

Mnóstwo. Może najpierw dyplom przyznany przez organizatorów największych maratonów na świecie, za... ukończenie każdego z nich. Były w Tokio, Bostonie, Londynie, Berlinie, Chicago i Nowym Jorku. To wydarzenia o nazwie: World Marathon Majors. Aby w nich biec, wymagane jest uzyskanie limitu kwalifikacyjnego. Bieg w Bostonie ma najdłuższą historię, to najstarszy maraton świata, oczywiście poza tym najbardziej historycznym, z czasów starożytnej Grecji. W Bostonie zresztą miałem najlepszy czas, w grupie tych najbardziej prestiżowych biegów na świecie: 3:52.44. Atrakcyjnym trofeum jest medal, który otrzymałem po biegu w amerykańskim stanie Arkansas. Cenię też sobie medal, zresztą również bardzo ładny, który przywiozłem z Jamajki. Ukończyć maraton przy prawie 40 stopniach temperatury w cieniu, to naprawdę wyczyn. Mnie się udało, a na mecie zameldowałm się w całkiem niezłej formie. Ale biegałem też na najbardziej wysuniętym na północ przylądku Alaski, gdzie niebezpiecznie jest wychodzić dalej na spacer ze względu na białe niedźwiedzie.Trudno mi wyliczyć wszystkie nagrody czy puchary, ale naprawdę mam ich mnóstwo.

 

Jakieś anegdoty związane z maratonami?

 

Kiedyś w Londynie, po biegu, jeszcze w koszulce startowej, jechałem zatłoczonym autobusem miejskim. Jakaś kobieta chciała ustąpić mi miejsce, ale odmówiłem. Zdziwiona mówi: "Ale maraton!" A ja na to: "To przecież tylko 42 km", czym rozbawiłem podróżnych.

 

Dzięki bieganiu zwiedziłeś praktycznie cały świat...

 

Najdalsze zakątki. Od wspomnianego krańca Alaski po przylądek Horn po drugiej stronie globu. Co ważne – nigdy mnie nie spotkało nic niebezpiecznego. Zasada jest bowiem jedna: gdziekolwiek jesteś, szanuj ludzi, ich obyczaje i kulturę. Owszem, jeżdżę po świecie, by biegać, ale także zwiedzam. Niemal z każdego pobytu mam wiele pamiątek i mnóstwo zdjęć, a to też pamiątki. One mówią: tu i tu byłem, to i to widziałem.

 

Nawet nie ma co pytać o plany na przyszłość...

 

Ale mam takie. Swój setny maraton chciałbym pobiec w Jerozolimie, chociaż już parę razy tam biegałem, podobnie jak w Tel Avivie. Najmilej natomiast wspominam maraton w Anchorange na Alasce. Biegałem tam już trzykrotnie i wciąż mi mało. Trasa i widoki są tam absolutnie wyjątkowe, niepowtarzalne. Dwukrotnie biegłem też w Tromso w Norwegii. To szczególny bieg, bo nocny, ale odbywa się podczas tzw. białych nocy. Zaczyna się o 21.00, ale jest tak widno, że można gazetę czytać. I tam, podobnie jak na Alasce, fascynujące jest otoczenie. W oddali widać szczyty gór i odbicia gwiazd w wodzie we fiordach... W takich miejscach człowiek nie czuje, że biegnie, chłonie naturę... Niemniej wszędzie, gdy już mijam metę, a sprawozdawca przez megafony ogłasza: Czeslaw Nowakowski..., to mi to chore, operowane serce rośnie z dumy. I myślę sobie: tylu innych ludzi choruje i poddaje się chorobom. A przecież wystarczy znaleźć sobie cel, pasję, przyjemność. To nie musi być bieganie maratonów. Ale jeśli zacznie się robić coś, co się pokocha całym sercem, choćby chorym, to... pokocha się życie.

 

 

 

 

FOT ZE ŚWIATA

 

  1. 2018. Atrakcje uliczne w Cape Town (RPA)

2,2a, 2b – 2016. Buenos Aires (Argentyna)

 

i foty nowe: 2022. Czarny Piec. Piknik Kulturalny.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama