Skąd się bierze mleko? Z kartonika z Biedronki – odpowiadają dzieci i dziś niewielu już to dziwi. Polscy rolnicy odsunięci zostali w cień. Warzywa, owoce, mięso, jaja, mąki... kupujemy w sklepach. Mało kto myśli o tym, że to, co jemy pochodzi głównie z ciężkiej i często niedocenianej pracy polskich rolników. W Rozogach odbyły się gminne dożynki. To najważniejsze święto rolników. Okazja do podziękowania im za ich codzienny trud. Przybliżamy sylwetki starostów rozoskich dożynek. To młodzi, bo zaledwie 40-letni rolnicy. Dlaczego zdecydowali się pozostać na wsi, nie uciekli do dużych miast, jak większość ich rówieśników? Między innymi o tym opowiedzą Ewa Kaczmarczyk, rolniczka z Dąbrów i Grzegorz Jędrzejczyk, rolnik z Borków Rozoskich.
Ewa Kaczamrczyk w piątek, 27 sierpnia skończyła 40 lat. Od 4 lat, od śmierci swojego męża, sama prowadzi gospodarstwo rolne w Dąbrowach. Samotnie wychowuje też trójkę dzieci. Mimo ogromu pracy i trudu nie poddaje się. Pod wrażeniem jej siły jest nawet wójt gminy Rozogi Zbigniew Kudrzycki. To między z tego powodu została wybrana na starościnę tegorocznych dożynek. - Zarówno pani Ewa, jak i pan Grzegorz to stosunkowo młodzi rolnicy – mówi wójt. - Ale bardzo pracowici i aktywni. To wzór do naśladowania dla innych. Ale też przykład ludzi, dla których wieś, rolnictwo stało się pasją. Nieprawdą jest, że wszyscy młodzi ludzie uciekają ze wsi. Są i tacy, którzy zakochali w niej. Zostali tu. A coraz częściej pojawiają się też i tacy, którzy wracają do swoich małych ojczyzn.
Wszystkiego najlepszego z okazji czterdziestych urodzin.
Dziękuję.
Z Dąbrowami związana pani jest od...
Od urodzenia (śmiech). Tu kończyłam szkołę podstawową. Los niedaleko rzucił mnie od domu rodzinnego. Bo do mamy mam jakieś 300 metrów. Tata, niestety, nie żyje już od 9 lat. Mąż zmarł 4 lata temu. Mężczyźni z naszej rodziny dość szybko się wykruszyli.
Samotna kobieta prowadząca gospodarstwo rolne, to dość duże wyzwanie.
Owszem. Ale nie zawsze tak było. Gospodarstwo przejęliśmy z mężem po jego rodzicach w 2006 roku. Wówczas formalnie zostało one nam przepisane. Zaczynaliśmy od 14 hektarów ziemi. Potem dokupiliśmy kolejne 5. Dziś mam około 20 hektarów własnej ziemi i drugie tyle dzierżawię. Gospodarstwo nastawione jest na produkcję mleka. „Zajmuje się” tą produkcją 45 sztuk bydła. Miesięcznie, w zależności od roku, oddaję od 10 do 12 tysięcy litrów mleka do mleczarni.
Nigdy nie korciło pani, aby uciec do dużego miasta?
Szczerze?
Oczywiście, że szczerze.
Nigdy. Poza tym moje życie potoczyło się tak szybko, że nie miałam czasu zastanawiać się nad tym za bardzo (śmiech). Wyszłam za mąż dość młodo. Potem pojawiła się pierwsza córka, która dziś ma już 21 lat, po pięciu latach przyszedł na świat syn. Na początku pomagałam w gospodarstwie teściom. Mąż pracował w JBB. Wspólnie jakoś to ciągnęliśmy. Potem pojawiła się najmłodsza córka Zuzanna, dziś już 6-letnia. Gdy w 2006 roku gospodarstwo przeszło na nas, to zaczęliśmy je rozwijać. Rozbudowaliśmy między innymi oborę. Jak pan sam widzi nie było czasu, aby się zastanawiać nad dużym miastem. Lubię naszą wieś. Dzieci, rodzina, gospodarstwo to jest mój największy skarb. Zwłaszcza najmłodsza Zuzanna wspiera nas wszystkich niesamowicie na duchu, po tych smutnych rzeczach, które nas dotknęły. Daje nam dużo radości, dostarcza sensu życia. Jest trochę rozpieszczona, to oczko w głowie wszystkich cioć, aż mama czasami musi ją temperować (śmiech).
Chyba nie było łatwo podjąć decyzję o tym, aby pozostać samej na gospodarce?
Siła w rodzinie. Syn i córka bardzo mi pomagają. Ta najmłodsza zresztą też. Wstaje rano i już o szóstej jest ze mną w oborze. Teraz poszła do przedszkola i staram się ją odzwyczaić od tego, ale nie jest łatwo. Pierwszego września, czyli w pierwszy dzień szkoły wpada rano do obory, a ja do niej mówię „Zuziu obiecałaś mi, że już nie będziesz tu przychodziła, bo idziesz do przedszkola i musisz być wyspana”, a ona mi na to „Mamusiu, nie wytrzymałam, musiałem przyjść tu do ciebie”. Czyż nie jest to piękne? Dla takich chwil warto żyć i ciężko pracować.
Zuzia ma 6 lat, może pomóc w oborze?
Jej obecność daje mi siłę do pokonywania codziennych trudności. W oborze zajmuje się swoimi pieskami, nosi im mleczko. Ale zawsze musi być przy porannym wypędzaniu krów na pastwisko. Któregoś dnia zaspała, nie przyszła. Ile było wówczas płaczu. Myślę, że rośnie mi mała następczyni, bo jej starsze rodzeństwo nie bardzo garnie się do tego, aby zostać na gospodarce. Ale wcale się im nie dziwię, bo to naprawdę ciężka praca.
Po śmierci męża sama pani pracowała w gospodarstwie?
Bardzo dużo pomagała mi rodzina. Miałam też na początku pracownika. Ale potem stwierdziłam, że damy sobie radę sami. Czasami najmuję jakiegoś pracownika, ale to tylko do większych prac, takich jak belowanie, robienie kiszonek.
Co było najtrudniejsze w tych pierwszych chwilach samodzielnej pracy na roli?
Opanować te wszystkie sprzęty. Mechanizacja to jednak domena mężczyzn. Zajmowali się tym mąż i teść. Gdy ich zabrakło, nie było wyjścia, musiałam się nauczyć. Dziś i traktorem pojadę, i kosiarką na polu popracuję. Nie ma już dla mnie tajemnic. Zimą nawet sama wycinam pryzmy wycinakim i zawożę do obory.
Wygląda pani na delikatną kobietę, aż trudno uwierzyć, że wykonuje pani też prace, których niejeden mężczyzna w dzisiejszych czasach nie potrafi...
Życie zmusza nawet płeć piękną do tego, aby czasami założyć spodnie. Gdybym oglądała się na innych, byłoby ciężko. Mam wspaniałe dzieci, rodzinę, dla której warto się poświęcić. Ale bywają też sytuacje kryzysowe, w których brakuje tego męskiego oparcia. Gdy coś złego zadzieje się w stadzie krów, gdy popsuje się jakaś maszyna... Na chwilę pojawia się ta myśl, „po co ja to wszystko dalej ciągnę”. Ale rano się wstaje, zamyka jeden dzień, zaczyna drugi, patrzy na uśmiechnięte twarze dzieci i już się wie, że to wszystko ma jednak sens. Walczymy dalej. Żyjemy. Najtrudniejsze były dla mnie dwa pierwsze lata, gdy byłam sama. Na szczęście dzieci bardzo mnie wspierały, rodzina moja i męża też zawsze była tuż obok. Znajomi. Mam wokół siebie naprawdę mnóstwo serdecznych ludzi, którzy zawsze pomogali, gdy tylko tej pomocy potrzebowałam. Korzystając z tej rozmowy z panem i powiem: - Bardzo Wam wszystkim za to dziękuję. Dziękuję, że jesteście. Że zawsze mogę liczyć na Waszą pomoc.
Ma pani jakieś marzenia?
Zdrowie. Przede wszystkim marzę o tym, aby być zdrową. Ostatnio siada mi kręgosłup, może to stąd to marzenie (śmiech). Marzę, aby każdy z mojej rodziny i przyjaciół cieszył się nieustającym zdrowiem. Chciałabym być też jeszcze szczęśliwa...
Kim chciała zostać mała Ewa?
Niesamowicie trudne pytanie. Naprawdę nie pamiętam. O, przypomniało mi się coś. Kiedyś bardzo chciałam iść do szkoły tańca. To było moje skryte marzenie, chyba nikomu o tym nie mówiłam. Chciałam się nauczyć tańca towarzyskiego. Ale tak perfekcyjnie, dlatego marzyła mi się szkoła tańca.
To chyba można nadal zrealizować.
O ile mi kręgosłup na to pozwoli (śmiech). Ale kto to wie.
Hobby?
Nie ma na to za bardzo czasu. Ale lubię czasami obejrzeć jakiś dobry film.
Co jest najtrudniejsze w pracy rolnika?
Właśnie ten brak czasu. To praca siedem dni w tygodniu. Brakuje tego wolnego weekendu, który ma większości ludzi innych zawodów. A u nas rolników, czy to niedziela, czy inne święto, i tak trzeba iść do pracy. Brakuje tej chwili oddechu.
Ta ciężka praca przekłada się na ekonomię?
Niestety, nie bardzo. Nakład naszej pracy ma się nijak do wynagrodzenia finansowego. Jeśli ktoś rolników, tych prawdziwych rolników, ocenia wyłącznie po dopłatach, czy po tym, ile otrzymują za mleko, to ma bardzo mylny obraz. Rolnicy, aby utrzymać się na powierzchni, muszą bardzo dużo inwestować. Sprzęt, budynki gospodarcze to ogromne pieniądze. A inwestować trzeba niemal każdego roku. Odpracowujemy to przez wiele lat. Dochodzi do tego ogromny stres. Tak naprawdę na wiele czynników nie mamy wpływu. Na przykład na pogodę, która wpływa na wiele rolnych spraw. Susza, czy inny żywioł już niejednego rolnika postawiła na skraju bankructwa. To naprawdę ciężka i stresująca praca.
Grzegorz Jędrzejczyk ma 46 lat. To bardzo aktywny młody rolnik, który jest między innymi prezesem zrzeszenia producentów mleka w gminie Rozogi, które skupia 55 rolników. To także kochający mąż i tata trójki dzieci. Rolnictwo stało się jego pasją. Gołębie i sport to jego hobby, na które - jak sam mówi - ma jednak coraz mniej czasu.
Pan Grzegorz to też strażak ochotnik. Od 17 lat jest druhem w OSP Faryny. Jest też członkiem Klubu Honorowych Dawców Krwi przy OSP w Klonie. Przez 15 lat był sołtysem. Przejął tą funkcje po swoim tacie, który sołtysował Borkom Rozowskim przez 20 lat.
Jest pan od urodzenia związany z gminą Rozogi, tak?
Dokładnie z Borkami Rozoskimi.
46-letni Grzegorz Jędrzejczyk to...
Mąż Doroty, tata Aleksandry, Emilii i Nikodema. Mają w kolejności: 22, 20 i 6 lat. Nikodem był takim prezentem na 40 urodziny (śmiech). W ten sposób odpowiadam na pana pytanie, bo jestem przekonany, że dla każdego rolnika rodzina jest najważniejsza. Potem ziemia, zwierzęta, gospodarstwo...
Duży areał pan obrabia?
W tej chwili mam 45 hektarów własnej ziemi i 45 dzierżawię. Nasze gospodarstwo nastawione jest, jak większość w powiecie szczycieńskim, na produkcję mleka. Mamy w tej chwili 50 krów dojnych, a z młodzieżą łącznie 80 sztuk bydła.
To duże gospodarstwo.
Są zdecydowanie większe. To nasze kwalifikuje się jeszcze do tych gospodarstw rodzinnych. Bo te które mają po 300 krów i więcej, to właściwie już przedsiębiorstwa rolne.
Jak stał się pan rolnikiem?
Tradycyjnie (śmiech). Przejąłem gospodarkę po rodzicach. Przepisali mi ją dokładnie 16 lat temu. Rodzice już, niestety, nie żyją. Tata zmarł siedem lat temu, a mama dwa. Jak przejmowałem rolę, to było 20 hektarów ziemi i 20 krów. Teraz to wszystko podwoiłem. Wybudowałem nową oborę, kupiłem pierwszy traktor, bo mój tata był jeszcze takim tradycyjnym rolnikiem. Wszystkie prace na polu wykonywał w konia. Wcześnie zaczął chorować, dlatego w gospodarstwie pomagałem rodzicom już w wieku 14 lat. Szkoła, a potem praca w gospodarstwie. Nawet do wojska nie poszedłem, bo ktoś musiał rodzicom pomagać. Ale naprawdę lubiłem to i dlatego zostałem na roli. Rolnictwo stało się moją pasją. Mój brat wybrał dla siebie inny zawód pozarolniczy, z kolei siostra poszła do klasztoru Benedyktynek Samarytanek Krzyża Chrystusowego w Niegowie, gdzie jest siostrą zakonną.
Rolnictwo może być pasją?
Musi. Bo inaczej nic z tego dobrego nie będzie. Ziemię, zwierzęta trzeba czuć. Żyć tą pracą. Gdy miałem 14 lat sąsiedzi zaczęli kupować do swoich gospodarstw maszyny rolnicze, ciągniki... Patrzyłem na to z zazdrością. Młodego chłopaka ta mechanizacja, ten ryk silników, wielkość tego sprzętu bardzo kręciła. U nas tata wciąż do tego nie mógł się przekonać. Unikał kredytów. Pracować wolał w konia. Nasze gospodarstwo rozwijało się zdecydowanie wolniej niż sąsiadów. Ale z perspektywy czasu nie dziwię się tacie, że tak ostrożnie do tego podchodził. Wszystko wymaga czasu. Bywa, że lepiej wolniej, a dokładniej niż z przepychankami i z problemami. Choć ja mam nieco więcej odwagi i próbuję gonić gospodarstwa moich przyjaciół (śmiech).
Udaje się?
Powoli (śmiech). Dziś moje gospodarstwo oddaje około 400 tysięcy litrów mleka rocznie. Ale ilość i wydajność zależy od wielu czynników: paszy, genów, roku. Praca w gospodarstwie ma mnóstwo zagrożeń. Na wiele z nich rolnik nie ma wpływu. Sam to przeżyłem w 2015 roku. Susza, która przyszła w tamtym czasie, przycisnęła nas tak bardzo, iż myślałem, że to już koniec, będzie po nas. Bankructwo. Nie było pieniędzy, trzeba było kredytować. Przycisnęło nas wtedy naprawdę bardzo. Ale dzięki rodzinie nie poddałem się, przetrwaliśmy to. Dziś jest już bezpiecznie.
Aż trudno uwierzyć w to, co pan mówi. Rolnicy, którzy produkują żywność, którą każdy z nas musi zakupić, mogą mieć kłopoty finansowe?
Też mi trudno w to uwierzyć, ale niestety tak jest. To wina systemu, który tak naprawdę drenuje rolników. Ceny w sklepach stale rosną, a rolnik za swoje płody dostaje od lat te same pieniądze. Podam przykład. Cena mleka w sklepie od lat rośnie. A my rolnicy od 15 lat mamy niemal stałą stawkę za mleko. W tej chwili to około 1,6 zł za litr. Kto umie liczyć szybko sobie skalkuluje. Rolnik ma ogromne koszty. Sprzęt, nawozy, energia, praca... Jest tego naprawdę mnóstwo. Dochodzą do tego inwestycje, potężne inwestycje, bo bez nich skazalibyśmy się na niebyt. Nowe obory, nowy sprzęt... To naprawdę ogromne kwoty. Większość rolników jedzie na kredytach. Bo nie ma innego wyjścia. Gdy miałem 20 lat, gospodarstwa, które miały 3-5 krów, były w stanie utrzymać rodzinę. Dziś nawet przy 50 krowach jest z tym różnie.
Pracuje pan w gospodarstwie sam?
Pomaga mi żona. Ale zdarza się, że w sezonie przy sianokiszonkach, czy kukurydzy pomagają nam kuzyni. Ale to tydzień wytężonej pracy i temat zamknięty.
Wiedzę rolniczą ma pan po tacie, czy wyniósł ją pan ze szkoły?
Zdecydowanie wszystkiego nauczyłem się od taty. Choć, owszem, skończyłem też szkołę rolniczą w Rozogach. Jeśli mam być jednak szczery, to pasją do rolnictwa zaraził mnie mój starszy ode mnie o 10 lat kolega z Wysokiego Grądu. Zginał, gdy miał 28 lat. Zabiła go lodówka, która miała przepięcie. Kochał rolnictwo, wieś. Był rolnikiem z krwi i kości. Nakręcał mnie do tego. Poznałem go, gdy miałem 13 lat. Chodziłem za nim i podpatrywałem, jak pracuje. Ale sporo nauczyłem się też od swojego taty. Nie odsuwał mnie. Choć było to zupełnie inne rolnictwo. Starej daty. Wstawał o 4 rano. Brał konia i robota szła skiba w skibę. Czasami mówiłem: „Tato, a może wynajęlibyśmy jakiś sprzęt z SKR-u”? A on na to: „Przyjadą, zrobią z grubsza, a ja wolę swoją dokładną robotę”. Myślę, że trochę bał się tej mechanizacji. Bardzo ciężko pracował. I to on nauczył mnie pracy i odpowiedzialności. Samo nic się nie zrobi.
Jakie są najczęstsze marzenia współczesnych rolników?
Jak najszybciej spłacić kredyt (śmiech). Jestem niemal pewien, że każdy rolnik o tym marzy. Bo wówczas można mieć spokojniejszą głowę. Pewnie na chwilę, bo rolnicze życie jest takie, że znowu znajdzie się jakaś potrzeba inwestycyjna w gospodarstwie i pojawi się kolejny kredyt. Taka to praca. Ale bez inwestowania nie dałoby rady się przetrwać. Myślę, że wielu rolników marzy też o tym, aby ludzie ich szanowali. Większość społeczeństwa zapomniała, że to my ich karmimy. Każdy przyzwyczaił się, że pójdzie do marketu, na targ i wszystko sobie tam kupi. Ale gdyby nie rolnicy, to tych rzeczy tam by nie było. Proszę o tym pamiętać. Każdy płód rolny opłacony jest ciężką pracą i potem konkretnego rolnika. Pracujemy siedem dni w tygodniu, nie mamy świąt, wolnego, wakacji...
Pa pan jakieś inne hobby poza rolnictwem?
Uwielbiam gołębie pocztowe. Wciąż je hoduję. Kiedyś nawet je lotowałem. Dziś na to nie mam już czasu, za dużo hektarów na głowie (śmiech). Lubiłem też grać w piłkę nożną, ale już nie ta waga (śmiech). Niestety, młodzież wyjechała z naszej wsi i nie ma już z kim pograć. W ubiegłym roku nasz ksiądz proboszcz Robert Nurczyk wynajmował salę i grywaliśmy razem w siatkówkę. Ale i to pandemia zatrzymała. Mam nadzieję, że ten rok będzie pod tym względem bardziej dla nas łaskawy.
Halina
Wspaniali jesteście! Życzę Wam spełnienia marzeń, o których opowiadaliście.