Sobota, 7 Czerwiec
Imieniny: Laury, Laurentego, Nory -

Reklama


Reklama

Strażaka nic nie zwalnia ze służby


I z taką zgodnością, choć właściwie przypadkiem pojawił się w Szczytnie. Wiele lat kierował zawodowymi strażakami, nadzorował ochotników, ale to nie są i nie były jedyne jego zajęcia. Jak przebiegały jego dziecięce, młodzieńcze i dorosłe lata? O tym rozmawiamy.

 

<...

  • Data:

I z taką zgodnością, choć właściwie przypadkiem pojawił się w Szczytnie. Wiele lat kierował zawodowymi strażakami, nadzorował ochotników, ale to nie są i nie były jedyne jego zajęcia. Jak przebiegały jego dziecięce, młodzieńcze i dorosłe lata? O tym rozmawiamy.

 

Rok urodzenia, miejsce, znak zodiaku...

 

Rok 1953, Lubin, spod znaku Lwa, a to oznacza siłę, przedsiębiorczość, czasem postrzeganą w kategorii sukcesu.

 

W pana przekonaniu ten znak Zodiaku pokazał swą siłę?

 

W znacznym stopniu tak. Chociaż niekoniecznie to zasługa gwiazd. Miałem to szczęście żyć i wychowywać się wśród wspaniałych ludzi, optymistów, którzy i we mnie ten optymizm zaszczepili. A on pozwala wierzyć we własne siły, nie poddawać się przeciwnościom i w efekcie realizować swoje zamierzenia i marzenia.

 

Mówi pan o rodzicach, rodzeństwie?

 

Tak, połączony z dużym ojcowskim autorytetem, z czułością matki, z opieką rodzeństwa, bo byłem najmłodszy. Gdy miałem 10 lat, to brat miał już 17 i poszedł na studia. Ale na ten klimat wychowawczy składało się całe otoczenie ulicy Lubina, przy której mieszkałem. W pobliżu był komisariat policji, sąd, kino i dworzec kolejowy, i nawet fabryka fortepianów, z której Lubin słynął zanim stał się znany z pokładów miedzi. Właściwie wszystko było w pobliżu, wszystko jakby nad młodym człowiekiem, jakim byłem czuwało i dbało o to, by szedł właściwą, prostą drogą.

 

I w Lubinie rozpoczął pan edukację

 

Powiedziałbym nawet, że w podziemiu, bo podstawówka mieściła się w piwnicach tamtejszego liceum. W tym czasie rozpoczęła się wielka akcja znana pod hasłem „Tysiąc szkół na tysiąclecie” i podstawówkę kończyłem już w nowym budynku. To był szok i skok kulturowy: z piwnicznej ciasnoty, która z klasami w dzisiejszym pojęciu młodych ludzi nie miała nic wspólnego, przeszliśmy do przestronnych, jasnych klas, z prawdziwymi ławkami, tablicami... Była nawet sala gimnastyczna... To był naprawdę skok cywilizacyjny. Być może w ramach historycznego hołdu i dziękowania za tę szkołę co roku odbywały się u nas tzw. pochody inscenizacyjne. Dzieci i młodzież uczestniczyły w różnych scenkach, powiązanych z historią. Mi się zdarzyło być łabędziem i wilkiem, ale miałem też wybitną rolę ludzką – zostałem królem Zygmuntem Starym, który przyjmował hołd pruski. Fajnie było, bo mi cały królewski dwór towarzyszył, a przede wszystkim dworki – prawie wszystkie dziewczyny z klasy. Później wróciłem do starego budynku, ale na wyższe pietra, tam, gdzie był ogólniak. Cztery lata, które przeleciały bardzo szybko i matura, a jeszcze przed egzaminami złożone dokumenty do Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej w Warszawie.

 

Czyli wiedział pan wcześniej, że chce zostać strażakiem. Od kiedy?

 

Od trzeciej klasy ogólniaka. W Lubinie nie było wielkiego wyboru: wiedzieliśmy, że kto się dobrze uczy, to trafi na studia, pozostali skończą w kopalni. Moja siostra była prymuską, ja... cóż... mogłem siedzieć w klasie przy otwartych oknach, nie było zagrożenia, że wyfrunę. Ot, umiałem tyle, żeby nie być najgorszym, ale i do czołówki było daleko. Wszystko się zmieniło właśnie w trzeciej klasie ogólniaka. Rodzice zorganizowali mi wycieczkę do Warszawy, gdzie były akurat dni otwarte Szkoły Pożarniczej. Nie było to niespodziewane. Myślałem o tym, czy nie zostać strażakiem w oparciu o to, co czytałem i o to, co opowiadano w rodzinie, bo tradycje strażackie były. Mój dziadek w Łodzi był strażakiem i nauczycielem, uczył załogi fabryk włókienniczych, jak zachowywać się podczas pożarów. To było w okresie międzywojennym, a stryj w 1938 roku skończył tę warszawską Szkołę Pożarniczą. I to rozmowy ze stryjem też mnie w tym kierunku pchnęły. Wycieczka do tej szkoły była jakby przybiciem podjętej decyzji, ale łączyła się z mnóstwem wyrzeczeń. Przede wszystkim przedmioty, z których miały być egzaminy wstępne...No... musiałem sporo nadrobić. Dlatego czwartą klasę ogólniaka wspominam jako rok wybitnie „książkowy” - kułem i kułem. Ale wykułem. Dwa tygodnie po egzaminach wstępnych dowiedziałem się, że zostałem przyjęty.


Reklama

 

I tak zaczęły się najdłuższe i najlepsze wakacje... Tak przynajmniej mówią zwykle maturzyści.

 

Najkrótsze. Moje wtedy skończyły się już 1 sierpnia. Trzeba było wskoczyć w mundur i odbyć wstępny kurs przygotowawczy. Zostałem strażakiem w połowie wakacji. Ale i tak 4,5 roku nauki uważam za najwspanialsze w życiu, mimo mundurowego rygoru.

 

Czemu najwspanialsze?

 

Hm... mundur ma swoją moc. A ten był szczególny, bo to jest jedyna taka szkoła w Polsce. Poznałem wtedy chyba wszystkie teatry w stolicy i to za darmo, bo wchodziłem na spektakle jako strażak od ochrony. Udało mi się też wcisnąć do sali filharmonii podczas Konkursu Szopenowskiego w 1975 roku, co graniczyło z cudem. I między innymi za takie udogodnienia kochałem ten swój mundur coraz bardziej. Szkoła była właściwie eksperymentalna, mieliśmy 42 przedmioty, bo poza typową wiedzą strażacką musieliśmy zgłębić wiele zagadnień innych, np. z dziedziny przemysłu. Jak bowiem mieliśmy np. ratować jakąś fabrykę, gdybyśmy nie mieli pojęcia o jej funkcjonowaniu? Skończyło nas na roku 63 chłopa (zaczynało 120) i mieliśmy do wyboru 2,5 tysiąca miejsc pracy w kraju. Wtedy przemysł „bił się” o strażaków, bo w każdym dużym zakładzie istniała straż pożarna, poza tym rok wcześniej rozmnożyła się znacznie liczba województw i w każdym nowym ośrodku tworzone były nowe struktury straży zawodowej. Mi się zechciało pozostać w stolicy, więc od 1 sierpnia 1976 roku rozpocząłem pracę w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Ochrony Przeciwpożarowej w Józefowie.

 

Wtedy mniej więcej też pojawiła się w pana życiu... Ona. Znaleziona w stolicy?

 

Nie, we Wrocławiu. Tam się skupiło studenckie życie południa Polski, a więc i większości moich znajomych z Lubina. W ramach towarzyskich kontaktów poszerzałem zakres przyjacielskich kontaktów, a niektóre z nich, cóż... poza przyjacielskie wykroczyły. I tak stałem się żonatym strażakiem, po – dokładnie – 13 randkach. Ona była jeszcze studentką, trzeba było trochę czekać, ale ja w międzyczasie dostałem w stolicy mieszkanie, całe 33 metry kwadratowe. Wtedy już przyszedł czas na ślub i pierwsze dziecko. Okazało się jednak, że w stolicy był problem ze znalezieniem pracy przez lekarza stomatologa. Jedynie mogła być lekarzem w jakiejś szkole, bo wtedy w szkołach były gabinety dentystyczne. To mojej żonie nie odpowiadało. Podjęła pracę w przychodni w Grójcu. Ja miałem do pracy półtorej godziny jazdy w jedną stronę, żona jeszcze dalej. Jak wracaliśmy z pracy, to kartki na żywność, bo je wtedy wprowadzono, mogliśmy co najwyżej pooglądać, bo w sklepach już zostało wykupione to, co bywało. Te podstawy bytowe odepchnęły na plan dalszy ambicje naukowe, Postanowiliśmy zmienić miejsca pracy i zamieszkania. Złożyłem raport o przeniesienie do Opola, by być bliżej rodziny. To był 1982 rok. Komendant wojewódzki się zgodził, ale ostatecznie nie mogłem pracować w Opolu, ale w Kędzierzynie Koźlu, tam było mieszkanie. Praca była dla mnie nowością, bo z jednostki naukowej trafiłem do jednostki bojowej w miasteczku o bardzo dużym i zróżnicowanym uprzemysłowieniu. W tym czasie na świat przyszła druga córka, a rok po niej syn.

 

I wtedy pomysł na Szczytno?

 

Jeszcze nie. W Kędzierzynie, gdzie byłem zastępcą komendanta rejonowego straży pożarnej, spędziliśmy 6 lat. Przemysłowe otoczenie zaczęło jednak źle oddziaływać na starszą córkę, pojawiły się poważne problemy z jej zdrowiem. One jednoznacznie wskazały, że musimy zmienić adres: na Bieszczady lub Mazury. A że miałem w pamięci powieść pt. „Łuny w Bieszczadach”, to wybrałem Mazury, a z trzech propozycji: Morąg, Mrągowo, Szczytno w tym ostatnim była największa szansa na mieszkanie. I tak, w 1988 roku zostałem mieszkańcem Szczytna i komendantem tutejszej straży jednocześnie.

 

I jakie były pierwsze wrażenia tej szczycieńskiej straży?

 

Powiem tak: jak wchodziłem na piętro, po starych, skrzypiących schodach i dowiedziałem się, że jeden z dowódców jednostek zakładowych ma na nazwisko Koniecpolski, to pomyślałem: odpowiednie nazwisko do miejsca. W porównaniu z Kędzierzynem, gdzie było wszystko i nowoczesne, straż szczycieńska wyglądała jak zabytek. Czekało mnie sporo pracy. Oczywiście sporo zmian na korzyść przyniosła „rewolucja ustrojowa” w postaci nowej ustawy o Państwowej Straży Pożarnej. Na początku lat 90. Szczytnu groziło, że zostanie wchłonięte przez którąś z okolicznych jednostek, że nie będzie miała statusu powiatowej, to znaczy wtedy jeszcze rejonowej komendy. Udało się jednak spowodować, że stało się odwrotnie. Miała nas wchłonąć Nidzica, a to jednak Szczytno przejęło tamtejszą jednostkę, która strukturalnie przestała być komendą, a była tylko jednostką bojową. Ten status zobowiązywał także całą szczycieńską załogę i mobilizował. Byliśmy coraz lepsi, coraz lepiej wyposażeni, a głównie coraz lepiej wyszkoleni, co między innymi przejawiało się w uzyskiwanych lokatach podczas zawodów pożarniczych. Wtedy też – takie jest moje zdanie – straż pożarna zaczęła być znacznie bardziej widoczna w mieście i w całym powiecie. Widoczna nie tylko podczas akcji, ale poprzez uczestnictwo w życiu Szczytna. Było nas widać podczas różnych imprez, w szkołach, w gminach, pojawiać się zaczęły dziś już tak powszechne, że niemal pospolite, pokazy ratownictwa, wycieczki szkolne, działania prewencyjne i szkoleniowe dla dzieci, młodzieży i dla wszystkich mieszkańców. Strażacy szczycieńscy zaczęli być widoczni i doceniani nie tylko jako ci, którzy gaszą pożary, ale jako ci, którzy aktywnie działają w środowisku i na których to środowisko zawsze może liczyć i polegać. To była zmiana mentalna, która zwykle jest bardzo trudna do wprowadzenia, a nam się to udało osiągnąć w ciągu zaledwie kilku lat.

Reklama

 

Dziś ze wszystkich służb mundurowych straż pożarna cieszy się największym społecznym poważaniem. Pamiętam zdarzenia sprzed 15-20 lat, gdy działania strażaków podczas akcji były ostro krytykowane przez gapiów i bezpośrednio zainteresowanych. Nawet w jakiejś takiej sprawie, przed laty, bardzo mocno polemizowaliśmy. Dziś już z takimi krytycznymi uwagami się niemal nie spotykam...

 

I to chyba dowodzi, że nie minąłem się z prawdą opisując te zmiany, jakie w szczycieńskiej straży nastąpiły. A pamiętać też trzeba, że w tym czasie zmienił się znacznie zakres działań strażaków. Pożary stały tylko jednym ze zdarzeń, którymi się zajmowaliśmy. Przez lata pracy w Szczytnie poczytuję sobie - oczywiście przysłużyło się temu mnóstwo dobrych, mądrych ludzi, strażaków z krwi i kości, zawodowych i ochotników - za zasługę to, że nie mieliśmy naprawdę poważnego pożaru lasu, a to zawsze stanowi potencjalnie ogromne zagrożenie, że nikt nie zginął podczas służby. I oby tak zostało jak najdłużej.

 

Dziewiąty rok „bezrobocia” na emeryturze. Czym się aktywny strażak zajmuje w tym czasie?

 

Konsekwentnie rozwijam ruch SKOK-ów od 1997 roku i jestem wiceprezesem naszego SKOK-u św. Brata Alberta. Nie chciałem zupełnie rozstawać się z pożarnictwem, więc podjąłem podyplomowe studia w zakresie bhp, a to dowodzi, że w każdym wieku można się wyuczyć, zmienić zawód, poznać nowy. Człowiek, który przez 35 lat był w stałej, czynnej służbie, nie może sobie pozwolić na papcie i szlafrok. To samobójstwo. Poza tym jest tyle spraw na świecie, wciąż pięknych rzeczy, które warto poznać, że czasu emerytury na to nie wystarczy. Teraz dodatkowo nabywam umiejętności opiekuna. Moja mama skończyła 100 lat i od dwóch mieszka z moją rodziną. Wymaga intensywnej opieki, którą jej zapewniam. Czy czuję się staro? Jeszcze nie, a przy mojej mamie, teraz – szczególnie. Nie istnieje taka sytuacja, gdy człowiek staje się niepotrzebny, na co często emeryci narzekają. Zawsze jesteśmy potrzebni, tylko musimy sami tego chcieć. A ja, jako strażak... Cóż, wciąż jestem na służbie, teraz u najbliższej osoby.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama