Od maratonów, po morsowanie i wyczynowe kolarstwo - tak można ująć w dużym skrócie ostatnie aktywności Marty Zając - kobiety, która choć wywodzi się z Elbląga, w Szczytnie powoli czuje się jak u siebie. Podczas ultramaratonu kolarskiego Pierścień Tysiąca Jezior pokonała w czasie 33 godzin i 39 minut równe 610 kilometrów. O osiągnięciach, początkach przygody z ultracyclingiem i przeprowadzce rozmawiamy na łamach "Tygodnika Szczytno".
Co skłoniło panią do startu w tak wymagającej konkurencji?
Mój serdeczny kolega, a zarazem rowerzysta z Elbląga Krzysztof Biały, zachorował na nowotwór. Sytuacja z jego stanem zdrowia była dość poważna, a jemu zawsze marzyło się, aby jakaś kobieta wystartowała w dość wymagającym maratonie jakim jest Bałtyk-Bieszczady 1008 km. Z początku do jego pomysłu podchodziłam dość sceptycznie i wydawało mi się to bardzo absurdalne: tyle kilometrów, jazda dniem i nocą - wylicza. Chciałam jednak zrobić ten gest w jego stronę i zaczęłam przygotowania, między innymi poprzez udział w nieco mniej wymagających rowerowych ultramaratonach. Najpierw w dość kameralnym maratonie elbląskim wokół granic dawnego województwa, a ostatnio właśnie w Pierścieniu Tysiąca Jezior.
Jak wyglądają treningi, przygotowania?
Mozna by powiedzieć, że dość monotonnie: codzienne "kręcenie" minimum 100 kilometrów, aby zrobić sobie ten dzień odpoczynku i ponownie wsiąść na rower. W ten też sposób w ciągu ostatnich 2 tygodni przejechałam rowerem blisko 1000 kilometrów. Przed przeprowadzką dużo jeździłam z grupą. Niestety, w Szczytnie nie znalazłam żadnej grupy, która jeździłaby po 100-150 kilometrów dziennie. Trenowałam więc sama. Trzeba było być w formie, aby po trasie gdzieś człowieka nie "odcięło", a ja nie mogłam pozwolić sobie na znaczne zwolnienie tempa.
Aż nadszedł czas Pierścienia...
Osiągnęłam to, co chciałam osiągnąć. Czas był nieco gorszy od założonego, bo rozpiskę miałam na 33 godziny, lecz gdy po drodze była ulewa, a nawigacje zaczęły wariować, pomyliłam trasę i straciłam dodatkowe 20 kilometrów. Pół godziny w tę czy tamtą nie miało jednak znaczenia, bo i tak mieściłam się w przedziale 36 godzin. Jechało się naprawdę świetnie, w gronie wspaniałych ludzi, a atmosfera była świetna, chociaż dla niektórych start w kategorii OPEN przysporzył wielu trudności. O ile początek trasy był naprawdę łatwy, to ostatnie 80 kilometrów i przejazd przez Mrągowo w kierunku na Dobre Miasto, pełne było przewyższeń, co chwilę jechało się pod górę, za chwilę w dół... Sporo osób na tej końcówce odpadło.
Czyli nie był to najłatwiejszy przejazd?
Zdecydowanie nie. Człowiek na takim maratonie jest w stanie doskonale poznać swój organizm i jego reakcje na: wysiłek ponad standard, duże deficyty dla organizmu, wahania pogody, czy nagły ból. Pomijając te niedogodności i bolący "tyłek" jest to doskonała okazja na poznanie stale zmieniających się krajobrazów. Przy fajnym tempie w dość krótkim czasie można zobaczyć to, czego nie zobaczy się jadąc samochodem. To ogromny wysiłek, ale też niebywała frajda. Wygląda na to, że przy tej dyscyplinie pozostanę na dłużej.
Dlaczego zamieszkała pani w Szczytnie?
Zaczęłam od morsowania w grupie #reset i to w sumie opisuje całą tę odpowiedź. Po śmierci rodziców postanowiłam zrobić życiowy reset i zmienić otoczenie. Miałam tu mieszkanie po cioci, więc było też łatwiej z przeprowadzką, a i praca też się znalazła. W czasie pandemii ciężko było utrzymać się z turystyki, z którą związana jestem zawodowo, jak i z zamiłowania. Pokrótce ten rok przyniósł ogromne zmiany.
I jak się pani u nas podoba?
Latem jest to totalna rewelacja. Mam wrażenie, że codziennie jestem na wakacjach, i gdy tylko wyłączam komputer, to wybieram się nad jezioro albo na rower. Miejscówka jest naprawdę niesamowita, a niektórzy chyba nie do końca ją doceniają: piękne tereny i niewykorzystany potencjał. Może to pora na założenie jakiejś długodystansowej rowerowej grupy?
Rozmawiał Dominik Deptuła
Andz66
Wielkie gratki, do zobaczenia na szlakach rowerowych