Sołtys, strażak i budowlaniec. Tak mówi o sobie sołtys Piasutna – Bogdan Komosiński, który funkcję przedstawiciela władzy w miejscowości pełni już trzecią kadencję. Strażakiem i budowlańcem jest znacznie dłużej, bo ponad 40 lat.
Dziadkowie obecnego sołtysa Piasutna Bogdana Komosińskiego przybyli do wsi jeszcze przed zakończeniem wojny w 1945 roku. Pierwszą napływową osobą, która została pochowana na cmentarzu w Świętajnie, była prababcia obecnego sołtysa, która zmarła tuż po zakończeniu wojny. Musiało minąć trochę czasu, zanim rodzina pana Bogdana zaaklimatyzowała się w nowym miejscu. Jego ojciec w 1952 roku został powołany do wojska, a po powrocie do cywila znalazł pracę w Dźwierzutach i tam przeniósł się w 1954 roku.
Pięć lat później na świat przyszedł Bogdan. Nie zadomowił się jednak w Dźwierzutach, bo ojciec znalazł lepszą pracę w Wielbarku i tam młodsza rodzina Komosińskich się przeniosła. Starsza czyli dziadkowie pana Bogdana, pozostali w Piasutnie i tu mały Boguś spędzał dużo czasu. Tak bardzo był zżyty z miejscowością i dziadkami, że na sobotę i niedzielę ojciec wsadzał go na motor i przywoził z Wielbarka do Piasutna.
- Nie było w moim życiu szkolnym wakacji, których bym nie spędził u dziadków w Piasutnie. Gdy mieszkaliśmy w Wielbarku uprosiłem nawet rodziców, aby pozwolili mi uczyć się właśnie tam – wspomina sołtys.
Jednak co innego wakacje, a co innego czas szkolnej nauki. Tego „sprawdzianu” mały Bogdan nie zdał, więc po trzech miesiącach nauki w Piasutnie wrócił do rodziców i w Wielbarku skończył szkołę podstawową. Później kontynuował naukę w nidzickiej „samochodówce”.
- Po roku zrezygnowałem z tej szkoły i przeniosłem się do Pisza, gdzie uczyłem się zawodu malarz – sztukator. Oczywiście w tym samym czasie istniała i w Szczytnie szkoła zawodowa o profilu budowlanym, ale ze względu na praktyki i formę szkolenia zawodowego, wybrałem placówkę w Piszu. Praktyki odbywaliśmy wówczas w dość dużym przedsiębiorstwie budowlanym, co pozwoliło mi lepiej poznać fach, który w dorosłym życiu miałem wykonywać.
Po ukończeniu szkoły w Piszu, pan Bogdan powrócił w rodzinne strony i znalazł zatrudnienie w Szczytnie u jednego z prywatnych przedsiębiorców. Po jakimś czasie upomniała się o niego ojczyzna został powołany do odbycia służby wojskowej w mundurze WOP-isty (Wojska Obrony Pogranicza) w jednostce w Kętrzynie.
Po wyjściu z wojska przepracował w Szczytnie jeszcze około roku i powrócił w rodzinne strony, znajdując zatrudnienie w GS-ie w Świętajnie. - Zajmowałem się budową oraz remontem pieców piekarniczych, a tych w tym czasie nie tylko w regionie, ale i w całym kraju, było naprawdę sporo. Wraz z ekipą, do której należał, zjeździli dosłownie całą północno-wschodnią Polskę.
- Nie była to łatwa praca i trochę na tzw. „walizkach” - opowiada pan Bogdan. - W delegacje wyjeżdżali najczęściej w okresie zimowym, bo wówczas piece piekarnicze były wygaszane. Nigdy nie narzekałem na swoją pracę i złego słowa na nią nie powiem, bo dzięki piecom, które remontowałem, poznałem swoją przyszłą małżonkę - Bożenę.
Pan Bogdan opowiada, że miłość swojego życia poznał podczas odbywania przez nią praktyk cukierniczych w ciastkarni w Świętajnie. Przypadli sobie do gustu już nieco wcześniej, podczas jednej z zabaw, często organizowanych w miejscowej remizie strażackiej, na które ściągała młodzież nie tylko z samego Piasutna, ale i okolic.
- A dokładniej, to wpadła mi w oko jeszcze wcześniej, jeszcze zanim poszedłem do wojska – przyznaje pan Bogdan. - Mieszkała w tej samej wsi i widywałem ja od czasu do czasu, ale nie znaliśmy się wtedy osobiście. Ot, tak pobieżnie, jak to we wsi: wiedzieliśmy o sobie kto jest kto i tyle. Na poważnie „zaiskrzyło” między nami po moim powrocie do cywila w 1980 roku.
Trzy lata po oficjalnym „chodzeniu” ze sobą, postanowili ze sobą wziąć ślub. - Wesela nie odbywały się tak, jak obecnie, w wielkich i specjalnie do tego przeznaczonych salach, ale w domach. Pamiętam, jak musieliśmy uprzątnąć z wszelakiego wyposażenia cały dom i w ten sposób w czterech uprzednio przygotowanych pokojach, odbyło się nasze przyjęcie weselne. W jednym z pokoi odbywały się tańce, a w pozostałych weselna biesiada. - Dla tych już bardziej znużonych gości, w specjalnie przygotowanej stodole, czekało na nich spanie na sianie, oczywiście z pościelą. To było typowo wiejskie wesele.
W nowej rodzinie, w odstępie dwóch lat, przyszło na świat czwarte już „mazurskie” pokolenie Komosińskich: najpierw córka, a następnie syn. - Oczywiście wszystko odbyło się „przepisowo”, bo córka urodziła się w rok po naszym ślubie – śmieje się pan Bogdan.
Na początku małżeństwa Komosińscy zamieszkali u rodziców pana Bogdana. - Mieliśmy swój pokój, ale jak na świat przyszły dzieci, zrobiło się trochę za ciasno. Jak wszyscy młodzi, marzyliśmy o własnym domu. Wtedy akurat wrócił do kraju mój wujek, który był na kontrakcie w Libii. Pomyślałem: dlaczego ja nie miałbym spróbować? Zarobki w GS-ie nie były złe, a nawet, powiedziałbym, lepsze niż w wielu innych firmach, ale na dom nie wystarczały. Dopiero jak popracowałem za granicą, mogłem sobie pozwolić na budowę.
Nie było to jednak aż tak proste. Próby uzyskania kontraktu w Libii się nie powiodły. Podobnie było z Irakiem. Ostatecznie, już w 1988 roku, panu Bogdanowi się powiodło, ale nie do końca tak, jak tego oczekiwał. Pracował wówczas w olsztyńskiej firmie i z jej ramienia wyjechał do pracy do Bułgarii.
- Pracowałem jako budowlaniec i z zarobkami ostatecznie nie było aż tak źle, bo mieliśmy przelicznik dolarowy. Za 3 miesiące ciężkiej pracy w Bułgarii, w Polsce mogłem wznieść dom mieszkalny w stanie surowym. Było naprawdę ciężko, bo specjalnie pracowaliśmy nadgodziny nie tylko po to, żeby więcej zarobić, ale i odebrać je formie wyjazdu do domu, a te odbywały się raz na dwa miesiące i w domu spędzałem dokładnie dwa tygodnie, więc nie było tak źle.
Budowa wymarzonego domu stawała się coraz bardziej realna tym bardziej, że Komosińscy nie musieli inwestować w zakup działki. Teściowie zgodzili się wydzielić dla dzieci działkę budowlaną ze swojej dość dużej parceli.
Po zmianach ustrojowych i gospodarczych w 1990 roku nastąpiły dość duże zmiany w życiu przyszłego sołtysa Piasutna.
- Było ciężko, ponieważ zarząd olsztyńskiej firmy w której pracowałem, ze względu nie nierentowność, postanowił rozwiązać współpracę z grupą podwykonawczą do której należałem. Aby utrzymać rodzinę, imałem się różnych prac dorywczych, czasem w dziedzinach, o których nigdy wcześniej nawet nie pomyślałem. Na początku lat dziewięćdziesiątych otrzymałem propozycję otwarcia dyskoteki w dawnym klubie wiejskim. Miałem jeszcze nieco odłożonych pieniędzy z wyjazdu do Bułgarii i wszedłem w ten interes, początkowo w spółce, a po jakimś czasie samodzielnie.
Dyskoteki w Piasutnie cieszyły się dużym powodzeniem. Bywało i tak, że w sezonie na dyskotece bawiło się około 500 osób, a o takiej frekwencji niektóre dzisiejsze większe lokale mogą pomarzyć. Nie był to biznes łatwy w prowadzeniu, ale dawał zadowalający dochód. - Z żoną pracowaliśmy dosłownie na okrągło. Dyskoteki odbywały się trzy razy w tygodniu. Byliśmy rzadkimi gośćmi we własnym domu. WS jego utrzymaniu i opiece nad dziećmi na szczęście dzielnie wspierali nas teściowie – wspomina pan Bogdan.
Przygodę z sołtysowaniem pan Bogdan rozpoczął ponad 12 lat temu. Nie była to dla niego całkowita nowość, bo wcześniej, przez 14 lat był członkiem rady sołeckiej. Jeszcze jako młody człowiek został też strażakiem – ochotnikiem, w tej formacji również pełniąc odpowiedzialne funkcje.
- Przez trzy kadencje byłem najpierw naczelnikiem, a później jego zastępcą i tak cały czas jestem bardzo blisko związany z miejscową strażą pożarną - podkreśla.
Do ubiegania się o funkcję sołtysa namówił go poprzednik pan Mordak, który swoją funkcję pełnił nieprzerwanie prze 40 lat. Stawiali na niego także koledzy - strażacy z OSP, którzy deklarowali, że we wszystkim pomogą i później dotrzymali słowa. Za główne swoje zadanie pan Bogdan uznał zdobywanie... pieniędzy. - W Piasutnie było i jest wciąż wiele do zrobienia, a bez pieniędzy się nie da. Udaje się je pozyskać raz w większym, innym razem w mniejszym stopniu, ale zawsze jakieś środki wpływają, dzięki którym możemy upiększyć naszą wieś bądź też cokolwiek zorganizować podsumowuje.
W ocenie Bogdana Komosińskiego nie da się dobrze pełnić funkcji sołtysa bez odpowiedniego planowania. Trzeba przede wszystkim rozpoznać potrzeby i ustalić kolejność, w jakiej należy je realizować. - Bez gradacji i ustalonych priorytetów nie da się wiele zrobić – twierdzi i podkreśla, że w przypadku Piasutna bardzo ważne są działania związane z turystyką.
- O przyjezdnych i turystów trzeba dbać, bo dzięki temu we wsi pozostają pieniądze. Zostawiają je w sklepach, my dzięki nim zarabiamy, więc niejako dzięki nim mamy jakiś dochód – uzasadnia. - A z naszej strony ta dbałość o turystów przyjmuje właściwie dwie formy: musimy zadbać o wizerunek naszej miejscowości i o bezpieczeństwo.
Dziś Piasutno to wieś o charakterze letniskowym. - Za moich lat dziecinnych było zupełnie inaczej. Była to typowa, niewielka, rolnicza miejscowość. Domki letniskowe zaczęły się pojawiać dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Po jakimś czasie władze pozwoliły rolnikom podzielić i sprzedawać ziemię nad jeziorami, a wtedy letnicy i ich domki zaczęli się intensywnie „rozmnażać”.
Obecnie sołectwo Piasutno zamieszkuje 430 osób, z czego w samej wsi jest około 350 mieszkańców. Sporą część stanowią osoby, które we wspomnianych latach pobudowały tu domki, zaaklimatyzowały się i stanowią integralną część mieszkańców wsi. W Piasutnie nie pozostało już wielu rolników. Tych, którzy posiadają większy areał lub też dzierżawią ziemię, jak twierdzi sołtys wsi, jest nie więcej niż sześciu. Większość mieszkańców dojeżdża do pracy bądź też znajduje na miejscu zatrudnienie u przyjezdnych i turystów, a tych przez cały rok jest podobno dość sporo.
Sołtys Piasutna uważa, że turyści mają dość duży wpływ na rozwój wsi. - Przede wszystkim dają zatrudnienie miejscowym. Sam mam firmę budowlaną, z której usług korzystają właściciele letniskowych domków – dodaje sołtys. - Pomiędzy miejscowymi a letnikami rodzą się różne więzi, przyjaźnie, zaufanie. Niektórzy z mieszkańców zajmują się na przykład opieką nad domkiem lub też kilkoma domkami, wykaszają trawę i przeprowadzają niewielkie remonty i naprawy. To dla tych osób, najczęściej emerytów, dodatkowe źródło dochodu i zajęcie, dzięki czemu się nie nudzą i czują się przydatni.
Letnicy, którzy spędzają w Piasutnie wakacje od dziesięcioleci, ale i ci „młodsi” bardzo silnie zintegrowali się z lokalną społecznością i biorą czynny udział w życiu wsi. - Podczas spotkań czy imprez zapewniam ich, że oni są „nasi”, że są z Piasutna. I staramy się, by „nasi” turyści tak właśnie się czuli. Nie ma znaczenia, czy mieszkają wśród nas przez weekend czy przez całe wakacje. Są „nasi”. A gdy traktujemy ich jako przyjaciół, a nie intruzów, jak to często bywa w innych terenach, to wszyscy na tym korzystamy, a Piasutno powoli rośnie w siłę i dostatek.
Barbara Kaim
Panie Sołtysie, a może by tak zrobić w Piasutnie prawdziwy plac zabaw dla dzieci zamiast tego zarośnietego trawami z dołami w którym z łatwością schowa się trzylatek i drzazgami wchodzącymi w małe łapki?
Henryk Dutkowski.
Dzień dobry Panie Bogdanie artykuł jest super ale ja w sprawie Karola.Nie jestem bogatym człowiekiem ale dzielę się tym co mam 10 zł to nie dużo ale postawa Karola jest super.Myślę,że po obejrzeniu w Polsacie serca rodaków nie będą twarde i pomogą.POWODZENIA.