Tytułowy „Złom” nie ma nic wspólnego z metalowymi odpadami. To najwyższe odznaczenie, jakie może otrzymać członek Polskiego Związku Łowieckiego. W gronie około pół tysiąca myśliwych na terenie naszego powiatu, jest niespełna dziesięciu, którym zostało ono dotychczas przyznane. Tegorocznym odznaczonym jest Ryszard Kozon z Koła Myśliwskiego „Sokół”.
W tradycji myśliwskiej „złom” - to gałązka, wkładana do pyska ubitego zwierzęcia, zwana również „ostatnim kęsem”, stanowiąca formę hołdu oddanego temuż zwierzęciu i niejako – przeprosin za pozbawienie życia. Zwyczaj ten, już w okresie międzywojennym, stał się kanwą do ustanowienia łowieckiego odznaczenia, które pierwotnie nazywało się „Honorowy Żeton Zasługi Złom”. Po latach nazwa została skrócona do samego „Złomu”. Dziś powoli rodzi się tendencja powrotu do pierwotnej nazwy. Mimo tych modyfikacji nazewnictwa, znaczenie i wartość medalu zmianom nie uległy. Fakt uhonorowania Ryszarda Kozona tym medalem jest ukoronowaniem jego myśliwskich doświadczeń, ale nie tylko takie były jego udziałem. I o całokształcie rozmawiamy.
Nie jesteś szczytnianinem?
Warmiakiem, urodzonym w 1952 roku nieopodal Bisztynka. Mieszkańcem Szczytna natomiast od 1 marca 1987 roku.
Czyli cała twoja młodość była związana z Warmią.
Aż do 24 roku życia. Podstawówka w Bisztynku, średnia szkoła – Liceum Ekonomiczne w Biskupcu, studia pedagogiczne w Olsztynie. Zanim zacząłem studiować, przez trzy miesiące pracowałem jako inspektor kontroli sklepów takiego przedsiębiorstwa o nazwie Miejski Handel Detaliczny (MHD). Na szczęście tylko trzy miesiące, bo bym w krótkim czasie wylądował na odwyku. Pierwsze zadanie z rana polegało na tym, że od zgromadzonych w biurze osób zbierałem „składkę” i biegłem po trunki. Moim wprowadzającym był starszy pracownik, który przyuczał mnie do pełnienia funkcji. Wchodziliśmy więc do jakiegoś sklepu, a tam kierownik pytał, na jakiego rodzaju trunek inspektor ma dziś ochotę... Przyjemny był dyżur w miejscowej kawiarni, zwany obserwowaniem obrotów. Podczas każdego kelnerka stawiała na stoliku lampkę koniaku, a zdziwionego informowała z uśmiechem: „Na koszt firmy”. Ale, jak powiedziałem, był to krótki epizod w mojej zawodowej karierze. Później jeszcze jeden taki epizod z handlem miałem już w Szczytnie, na początku lat 90., gdy się rodził ten tzw. polski kapitalizm. Jednak nie nazwałbym siebie handlowcem.
A jak?
Najpierw nauczycielem, później żołnierzem, jeszcze później znów nauczycielem, w międzyczasie aktywnym harcerzem i etatowym pracownikiem partyjnym.
O studiach pedagogicznych wspomniałeś. Jak wyglądało to nauczanie?
Zaczynałem w Bisztynku, w szkole podstawowej, ucząc języka polskiego i historii. Po roku zostałem powołany najpierw do SOR, a po szkole oficerów rezerwy uznałem, nie bez namów ze strony kadry zawodowej, że warto posłużyć, zanim się faktycznie przejdzie do rezerwy. I w 1976 roku zostałem prawdziwym żołnierzem, od razu oficerem z funkcją instruktora młodzieżowego pułku. Między innymi dlatego, że wcześniej, co najmniej od czasów szkoły średniej, byłem aktywnym harcerzem, instruktorem. I to wtedy zostałem mieszkańcem Mazur, bo służyłem w Bartoszycach.
Jakieś osobliwe wspomnienia związane z wojskiem?
W pamięci najbardziej utkwił udział w międzynarodowej misji, w 1979 roku. Byłem w Egipcie, na Synaju, w ramach wojsk ONZ. To była przedostatnia misja w tym rejonie, przed zawarciem pokoju. Misja trwała pół roku. Zadanie mieliśmy czysto pokojowe: budowanie infrastruktury, dostarczanie wody itp. Czyli ogólnie mieliśmy zapewnić w miarę godny i wygodny pobyt tym formacjom i kontyngentom, które zajmowały się utrzymaniem spokoju. Zajmowalismy się szpitalem, a zdarzyło się, że byłem tam też pacjentem. Miałem również inną przygodę. Każdy z oficerów co najmniej raz musiał pojechać z zaopatrzeniem w sferę tzw. buforu, do tych jednostek pilnujących porządku. Miałem trochę czasu, a tam było kasyno, w którym ten czas spędzałem. W pewnym momencie wszedł Rosjanin, w stopniu pułkownika, ja byłem wtedy porucznikiem. Zobaczył polski mundur, przysiadł się z twierdzeniem, że „my, Słowianie, musimy się trzymać razem”. Tak się wtedy razem trzymaliśmy, że rano, gdy się obudziłem, nie bardzo wiedziałem, jaki to dzień i gdzie jestem. Odjeżdżając poprosiłem wartownika o butelkę wody, a on miał już przygotowane trzy. Znał swój „fach” i – najwyraźniej – pułkownika. Jakiś czas później wezwano mnie do dowództwa naszego kontyngentu. Idąc zastanawiałem się: czym podpadłem? Ale okazało się, że tenże pułkownik rosyjski miał przyjechać do nas z wizytą i chciał, abym ja mu asystował. Mając w pamięci poprzednie spotkanie, „zabezpieczyłem” obecność kilku innych żołnierzy, ze wskazaniem, by raczej wszyscy jednocześnie nie pili, tylko jakoś na zmianę. Pułkownik był jednak nie do zdarcia: pokonał ich wszystkich.
Czyli to był kolejny etap życiowy, po krótkim handlowym, grożący uzależnieniem...
Co prawda nie z tego powodu, ale żołnierzem byłem dość krótko. Po siedmiu latach, w 1983 roku, w stopniu kapitana, odszedłem do cywila i znów zostałem nauczycielem. Tym razem w Zespole Szkół Odzieżowych w Bartoszycach. Znów uczyłem języka polskiego i historii, a jako byłemu żołnierzowi, dołożono mi też przysposobienie obronne. To jednak też był krótki epizod. W 1984 roku zostałem wezwany do KW PZPR w Olsztynie. Zaproponowano mi pracę w ROPP – Rejonowym Ośrodku Pracy Partyjnej w Bartoszycach. Taki ośrodek był w każdym powiecie. Miał za zadanie czuwanie nad koordynacją działań partyjnych instancji w powiecie. W 1987 roku zostałem przeniesiony do takiej samej pracy w Szczytnie, co mi pasowało, bo w Farynach mieszkali teściowie.
Żona się więc z tej przeprowadzki ucieszyła...
Owszem, nawet jeśli czasem mówi się, że rodzinna miłość rośnie wprost proporcjonalnie do odległości. Poznaliśmy się na studiach. Na drugim roku, a na trzecim wzięliśmy ślub. Dokonałem pragmatycznego wyboru, żeby dzieci były wszechstronne: ja przedmioty humanistyczne, ona – ścisłe: matematyka i fizyka. Ale z tą wszechstronnością chyba nie do końca się udało. Dwie córki: jedna po ekonomii, druga po modnym zarządzaniu i marketingu. Chociaż jedna z nich poszła w moje ślady, bo pracuje w ubezpieczeniach.
Zaraz... zatrzymaliśmy się na karierze partyjnej...
Ale nie trwała długo. Zakończyła się razem z PZPR. Krótko po przyjeździe do Szczytna zostałem szefem szczycieńskiego komitetu, czyli pierwszym sekretarzem. Można powiedzieć, że jeśli chodzi o ten komitet, gasiłem światło. Po transformacji jakiś czas szukałem swojego miejsca w życiu. W końcu podjąłem pracę w PZU i tam spędziłem najwięcej czasu,bo dwadzieścia lat. Jako ciekawostkę podam, że jak mi ZUS wyliczał emeryturę, to okres sekretarzowania był dla mnie najsłabszy ekonomicznie.
Część czytelników w to nie uwierzy, ale to ich problem. Bardziej intrygujące jest to, że wiele osób w ogóle nie przyznaje się do członkostwa w PZPR, do ówczesnych, partyjnych korzeni, ty zaś mówisz o tym bez żadnych zahamowań...
A dlaczego miałbym nie mówić? Nikomu nic nie ukradłem, nikogo nie zabiłem, pracowałem tak samo, jak w każdym innym zakładzie, na każdym innym stanowisku. Czy mam ukrywać swój wiek, wykszałcenie? Żyłem i pracowałem w czasie, gdy w kraju był taki, a nie inny ustrój, zresztą jak wszyscy z mojego pokolenia. Co miałbym robić teraz? Kłamać? Oszukiwać siebie i innych? W imię czego? Jakiś czas po zmianie ustrojowej Szczytno odwiedził Mieczysław Rakowski. Miałem jego książkę i podobnie jak inni uczestnicy spotkania, podszedłem, by ją podpisał. Spojrzał na mnie i mówi, że skądś mnie chyba zna... Myślę, że mogliśmy się spotkać na jakichś wojewódzkich zebraniach, w których członkowie centralnych władz partyjnych często uczestniczyli. Żeby nie przedłużać, powiedziałem od razu: „Byłem ostatnim sekretarzem w Szczytnie”. Uśmiechnął się, wpisu w książce dokonał... Przeczytałem dopiero w domu: „Ostatniemu pierwszemu w Szczytnie – ostatni pierwszy w kraju”. Książka do dziś jest moją cenną pamiątką. Historia nie musi się każdemu podobać, ale taka była i nic już tego nie zmieni. I chyba działaczom, tak z lewa, jak i z prawa, moja partyjna przeszłość, wbrew publicznie głoszonym ideom, nie przeszkadzała, skoro i jedni, i drudzy namawiali mnie na członkostwo w kolejnej, ich partii. Ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej czy chociażby takiej samej wody...
Rozmawiamy o wielu sprawach, ale nie o tym, co jest tej rozmowy przesłanką, czyli twoim „Złomie” i myślistwie...
Może dlatego, że to krótsza historia. Uprawnienia do polowanie nabyłem dokładnie 10 marca 1982 roku, jeszcze w Bartoszycach. Ze względów zawodowych, moje pierwsze koło zrzeszało wojskowych. Po przeprowadzce do Szczytna najpierw należałem do „Kniei” - koła policyjnego. W „Sokole” jestem od 1989 roku i nie zamierzam się już przenosić. Wiele czasu i pomysłów temu kołu poświęciłem.
Z tego co wiem, stworzyłeś kronikę tego koła, odnajdując dane już z 1946 roku...
Owszem, a to oznacza, że „Sokół” ma już 75 lat. Na tej podstawie napisałem monografię Sokoła” za lata 1953-2008. Ten rok – 1953 – to jednak nie był początek, co już potwierdziłem. Zamierzam tę monografię wydać ponownie, uzupełnioną i poprawioną. Sporo zresztą pisałem o myślistwie, może dlatego, że po maturze, w pierwszym zamyśle, chciałem zostać dziennikarzem, ale mnie na studia nie przyjęli... W „Sokole” pełniłem rózne funkcje, byłem też przewodniczącym. Zresztą przez te wszystkie lata, pełniłem wiele różnych funkcji, także na szczeblu wojewódzkim, w różnych strukturach: w komisji rewizyjnej, komisji kultury i tradycji łowieckiej, komisji hodowlanej, a nawet instruktorem kynologicznym... O mojej pracy w kole i w PZŁ można by długo...
I ta praca owocuje „Złomem”
Tak zadecydowali koledzy z „Sokoła” podczas Walnego Zgromadzenia Członków Koła, podejmując uchwałę, w której typuje się osoby do odznaczeń. Wcześniej jednak trzeba też zasłużyć na odznaczenia niższej rangi, w tym medale „Zasługi Łowieckiej” kolejnych szczebli. W PZŁ jest zasada, że honorowanie odznaczeniami, czy to regionalnymi czy już krajowymi, może nastapić co najmniej po 10-letnim myśliwskim doświadczeniu. Wniosek o odznaczenie przygotowuje zarząd koła, a później jest on weryfikowany i akceptowany (albo i nie) na kolejnych szczeblach. „Złom”, jak już zresztą mówiłem, przyznawany jest na szczeblu krajowym i to bardzo rzadko. Na ostatnim posiedzeniu Kapituła Odznaczeń w Warszawie, w przypadku naszego, warmińsko-mazurskiego okręgu, pozytywnie rozpatrzyła tylko jeden wniosek, ten, który mnie dotyczy.
Wspomniałeś, że w ramach działalności w różnych strukturach PZŁ i na różnych szczeblach byłeś czy też wciąż jesteś instruktorem kynologicznym. Inne funkcje czy komisje – mniej więcej wiem, czym się zajmują, ale co robi taki instruktor?
To osoba pomagająca właścicielom psów myśliwskich. Nie chodzi tu o samą tresurę, ale np. o organizację tej tresury, udział psów w próbach polowych, profesjonalną hodowlę tym bardziej, że według obecnie obowiązujących przepisów do polowań wolno używać wyłącznie psów czystych rasowo, czyli z rodowodami, a ponadto jest też wymóg, nakazujący, by w przypadku konkretnych polowań używać psów do nich przeznaczonych, np. w polowaniu na ptaki muszą uczestniczyć inne psy niż te, które pomagają polować na dziki...
Jak sądzę, też jesteś właścicielem czworonogów...
Od dziecka. Odkąd pamiętam. W domu rodzinnym, na wsi, psy były zawsze. Mama opowiadała żartem, że z jednym tak się zaprzyjaźniłem, że razem z nim, z jednej miski, mleko piłem. I później, w wieku dorosłym, psy zawsze były w moim otoczeniu. Najróżniejszej wielkości, rasy... Nie sposób wszystkich wyliczyć. Aktualnie domowym czworonogiem jest pudel średni Cziko.
Emerytura to dla ciebie czas leniwy? Nie nudzisz się?
Nie mam czasu. Wciąż zajmuję się pisaniem o myśliwskich sprawach naszego powiatu, a czasochłonne jest pozyskiwanie materiałów. Cyklicznie publikuję też w kwartalniku - „Myśliwcu Warmińsko-Mazurskim”. Poza tym mam czworo wnucząt: trzy wnuczki i wnuka. Jedna już dorosła, wnuk jest w klasie przedmaturalnej, dwie najmłodsze to 15- i 14-latka. Nie ma ich niestety w Szczytnie, jedna córka mieszka w Toruniu, a druga w Edynburgu, ale mam z nimi ciągły kontakt, a jakoś tak jest, że wnukom poświeca się sporo uwagi. Pewnie dlatego, że ma się dla nich więcej czasu niż dla dzieci. Przez moje upodobanie do myślistwa próbowałem przekonać córkę, by synowi dała na imię Hubert. Nie bardzo chciała, więc zawarliśmy konsensus. Wnuk jest Kacper Hubert.
A inne zainteresowania?
Właściwie to też już na inne sprawy nie mam czasu. Dość intensywnie wciąż bywam w lesie, chociaż rzadziej poluję, a częściej po prostu obserwuję przyrodę. Od wielu lat jestem też filatelistą, choć to hobby coraz rzadsze – i jakby podupadające, a szkoda. Zbieram znaczki z fauną i florą, z całego świata. Przy domu mam 5-arową działkę, która też wymaga zaangażowania. Poza tym w ostatnich czasach, w związku z chorobą żony, przyszło wykonywać praktycznie wszystkie domowe prace. Nie to, że się wcześniej nie angażowałem, ale generalnie w rodzinie obowiązywał tradycyjny podział ról. Ostatnio gotowałem rosół. Nawet mi się udał, ale zajęło mi to trzy godziny... I teraz, na stare lata, naprawdę zrozumiałem, jak wielką pracę wykonują kobiety, żony, matki... Powiadają, że lepiej późno niż wcale. Złośliwi mogliby powiedzieć, że ta sama zasada obejmuje „Złom”, z którego, rzecz jasna, bardzo się cieszę. Ale naprawdę nie wiem, czy nie był łatwiejszy do zdobycia, niż ugotowanie tego rosołu. Gdybym miał jakoś to podsumować, to – głównie młodszym panom – powiedziałbym, że najważniejsze w życiu, to upolować odpowiednią kobietę i dbać, by nie chorowała. A jak to robić najlepiej i najskuteczniej? Od początku pomagać i wyręczać. Żeby rosół zawsze się udawał, i to bez wysiłku.
Ewa S
Małe sprostowanie Pan Ryszard ma 3 córki a nie dwie tak jak powiedział , coś pamięć mu szwankuje.... PAN
Tadeusz
Stary komuch zajął się zabijaniem zwierząt.
Gastołek Sławomira
Z ogromną przyjemnością przeczytałam ten artykuł.Gratulacje miły sąsiedzie.Zycze zdrowia i wytrwałości w kontynuowaniu pasji.