Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

Rezerwista ze sztangą na co dzień (rozmowa „Tygodnika Szczytno”)


Po 30 latach pracy w charakterze żołnierskiego werbownika żołnierskich Zbigniew Stakun rozstał się z mundurem, ale pozostał wierny swoim sportowym upodobaniom. Głównie zajmuje się dźwiganiem. Gdyby nie był szczęśliwie żonaty, zapewne uznawałby sztangę za swą najwierniejszą partnerkę życiową ostatniego ćwierćwiecza. Ale nie tylko o sporcie rozmawiamy...


  • Data:

Tradycyjnie zaczynam od dnia narodzin...

 

Był. W Wydminach, gdzie zresztą w sobotę byłem na zawodach w podnoszeniu sztangi leżąc i zająłem drugie miejsce, chociaż byłem najstarszym uczestnikiem. Tam właśnie, tuż przy Giżycku, urodziłem się prawie dokładnie 60 lat temu... Miną we wrześniu.

 

I długo tam mieszkałeś?

 

Tylko się tam urodziłem, bo mieszkałem w innej miejscowości tej gminy. Po gminnej edukacji podstawowej w szkole, w której moja mama uczyła głównie przedmiotów ścisłych. To były czasy, szczególnie w wiejskich placówkach, gdy nauczyciele byli wszechstronni, ale jakby uczyli lepiej. A może to dzieci były bardziej skłonne do nauki? I nikomu nie przeszkadzało, że nas w klasie było blisko czterdzieści sztuk. Nawet w tej wiejskiej, niewielkiej szkole. Podobieństwo do lat współczesnych sprowadza się właściwie jedynie do tego, że podstawowo też się edukowałem osiem lat. Później przyszedł czas technikum...

 

Jak mniemam – w Giżycku...

 

Dokładnie. W technikum melioracji wodnej, dokładniej w zespole szkół rolniczych, w którym była też, np. zasadnicza szkoła rybacka. Ale meliorantem nie byłem ani przez chwilę, chyba że za tę działalność przyjąć niektóre czynności wykonywane już w wojsku, jako że zostałem saperem.

 

I tu dochodzimy do wyboru drogi życiowej...

 

Mama twierdzi, że od dziecka pisane mi było zostać żołnierzem, bo koniecznie chciałem chodzić tylko w czapkach z daszkiem. W szkole średniej bardziej myślałem o SGGW w Warszawie, czyli o kontynuacji kierunku nauki. Któregoś jednak dnia, gdy wróciłem do internatu, grupa kolegów wertowała z zacięciem jakieś papiery. Okazało się, że to informator wojskowy, o szkołach, których było wtedy bez liku: chorążych i oficerskich. Mówili, że pójdą do szkoły chorążych w Giżycku na dwa lata. „I tak nas wezmą, i tak” - mówili, a po szkole to przynajmniej szansa na uprawnienia budowlane, co się przyda. I mówią ci koledzy, że jutro jadą do Ełku do WKU. Posłuchałem i powiadam, że jadę z nimi. Zdziwili się i pytają: dlaczego? Odpowiadam: „bo jutro mam klasówkę z matematyki!”.

 

I zostałeś żołnierzem w Giżycku?

 

A nie! To by było za proste. Pojechaliśmy do WKU, wypełniliśmy wnioski o przyjęcie do tej giżyckiej szkoły chorążych. Stary wiarus zza biurka zerka na nas i pyta: „Matury robicie?”. Odpowiadamy zgodnie z prawdą, że tak, w tym roku. Rzucił tymi naszymi papierami i czysto „po polsku” komenderuje: „To wyp..lać!”. Zdziwiliśmy się, oczywiście, więc tłumaczy: „A co, wy chcecie całe życie chorążymi być? Do oficerskiej! Melioranci? To najlepiej do Wrocławia na inżynieryjną” - podpowiedział, dał kwity odpowiednie, wypełniliśmy posłusznie i po maturze pojechaliśmy we dwóch na egzaminy. We dwóch, bo jednego z kolegów zdyskwalifikowało to, że miał rodzinę w ówczesnym RFN. Jechałem do Wrocławia bez szczególnego przekonania, że oficerska szkoła wojskowa to jest dokładnie to, na czym mi zależy. Ale przypadek zrządził, że kolega, któremu naprawdę zależało, nie dostał się, ja natomiast zostałem zawodowym żołnierzem, a po czterech latach nauki - oficerem.

 

A co z tą klasówką, przez której unikanie to wszystko?

 

Pisałem, a jakże. Z dobrym wynikiem, bo już wiedziałem z jakiego zakresu i jakie zadania. Później, już w czasie pracy w WKU, podczas prelekcji w szkołach, opowiadałem o tej kartkówce wskazując, że często przypadek kieruje naszym życiem i często takie właśnie poddanie się impulsowi okazuje się najlepszym rozwiązaniem.

 

Po Wrocławiu powrót do Giżycka?

 

Miałem za dobre wyniki. Uzyskałem 30 lokatę na roku, a było tak, że przed promocją w szkole pojawiali się „rekrutanci” i każdy z absolwentów dostawał propozycję służby: im wyżej w rankingu uczelni, tym większy wybór. Ja wybrałem jednostkę w szczecińskich Podjuchach, bo byłem tam na praktyce i mi się podobało. I pewnie w Szczecinie bym służył, gdyby nie kolega z Gorzowa Wielkopolskiego, który wybór miał mniejszy i dostał przydział do Czerwonego Boru koło Łomży. Chodził i płakał, że żona go z rodziny wypisze za taką „dzicz”. Żal mi się go zrobiło, a że nie byłem jeszcze żonaty, więc się z nim zamieniłem. Ciekawostką jest może fakt, że wojskowe koszary w tym Czerwonym Borze obecnie są... więzieniem.

 

Czyli na żonę przyszedł czas później, kiedy już błyskałeś gwiazdkami na pagonach...

 

Nie byłem w mundurze, gdy się poznaliśmy, więc nie skusił jej ten błysk. Byłem u koleżanki mojego kolegi, który namówił mnie na tę wizytę. Tam z kolei była właśnie Katarzyna, koleżanka tej koleżanki, rodem ze Szczytna. Miały wakacje na uczelni, my urlopy tuż po promocji. Poznaliśmy się przed południem, a wieczorem, przy ognisku powiedziałem do niej, że będzie moją żoną. Zaśmiała się, bo jak można inaczej zareagować na takie stwierdzenie, a może nawet i oświadczyny. A ja tydzień później już byłem z wizyta w jej domu, a pięć miesięcy później wzięliśmy ślub. Tak się stało i trwa już 35 lat. Trwa skutecznie, bo mamy dwie, dorosłe już córki. Chociaż proponowałem, promowałem mundur rano i wieczorem, to w tym przypadku poniosłem sromotną porażkę – żadnej z córek na mundur nie namówiłem. Obie wybrały kitle: jedna jest stomatologiem, druga – dermatologiem.


Reklama

 

I choć zgodziłeś się na ten Czerwony Bór jako kawaler, to pojechałeś już jako żonaty?

 

Jeszcze nie. Zostałem tam dowódcą kompanii w październiku, a ślub braliśmy w styczniu następnego roku, więc jeszcze chwilę „udawałem” kawalera”. Tak prawdziwie udawać nie mogłem, bo byliśmy już tam oboje. Ciekawostkę tej jednostki stanowił sklep spożywczo-przemysłowy. Kiedy tam wszedłem pierwszy raz, pani – z białoruskim akcentem – zawołała: „A zapisał się już do tego zeszytu?” i wskazała na kajet. Otwieram, a tam strona „zatytułowana”: pralka i lista nazwisk, to wpisałem swoje, na kolejnej stronie: telewizor – to wpisałem się, później dywan, lodówka... I zanim minął rok służby, wszystkie te sprzęty już mieliśmy w domu.

 

Rozumiem, że żonę jednak ciągnęło w strony rodzinne...

 

Też, ale z tej ukrytej wśród lasów jednostki chcieliśmy się przenieść do Olsztyna. Okazało się jednak, że akurat w Szczytnie zwolnił się etat oficerski w tutejszym WKU. I tak zostałem mieszkańcem tego miasta, dokładnie w 1992 roku.

 

To nie była chyba ekscytująca praca...

 

Na początku tak. Biuro zamiast poligonu, sprzętu, manewrów, zbiórek, nocnych alarmów... Faktycznie było to nudne, bo wymagało ode mnie właściwie tylko znajomości wojskowych przepisów. Z przyzwyczajenia przez pierwszy rok na petentów mówiłem „żołnierzu”, zamiast: poborowy. Trzy lata później WKU w Szczytnie zlikwidowano i zaczęło się dojeżdżanie do Olsztyna, aż do emerytury.

 

Wtedy jeszcze służba wojskowa była obowiązkowa, ta zasadnicza...

 

Do 2008 roku. Ale na charakter moich obowiązków ta zmiana jakiegoś istotnego wpływu nie miała. Promocja służby wojskowej należało do moich zadań zarówno w czasie obowiązku, jak i wtedy, gdy już przestał istnieć. Można by powiedzieć, że namawiałem, a następnie powoływałem. Oczywiście, ta promocja obejmowała głównie zapewnianie armii żołnierzy zawodowych. I chyba nie zliczę, ilu ich armii zapewniłem. Wśród tych, których zwerbowałem, generałów jeszcze nie ma, ale już wysokich stopniem oficerów, z poważnymi funkcjami, kilku jest. A nawet kilka, bo przyznam, że jakoś dziewczyny w szkołach mi ufają i chętnie dają się do wojskowej służby przekonać. Któregoś roku byłem na pogadance w ZS 1, w klasie tzw. policyjnej. Na drugi dzień wszystkie dziewczyny z tej klasy zgłosiły się, żeby im wyrobić książeczki wojskowe. Policjant z WSPol, który zajmował się podobną rekrutacją, nie mógł się nadziwić, jak mi się to udało.

 

Jakieś osobliwe zdarzenie z poborów, humoreska?

 

Nie brakowało, bo i ludzi różnych pobór, głównie jeszcze ten obowiązkowy, obejmował. Na przykład komisja lekarska się odbywa. Poborowi muszą się rozebrać do bielizny. Wchodzi młody człowiek z odnóżami w mocno ciemnym odcieniu. Ze strony komisji pada dyspozycja: „Poborowy, zdejmijcie skarpetki”, a on odpowiada... „Ale już zdjąłem!”. Nie kuś, bo jakbym miał opowiedzieć zabawne historie, to by tobie czasu, a gazecie łamów zabrakło. Pewnie, że bywały i przykre sytuacje, ale najważniejsze, że – być może wbrew temu, co komu by się mogło wydawać – te prawie 40 lat służby naprawdę wspominam bardzo dobrze.

 

To teraz o sporcie. Zaczynałeś od...?

 

Roweru, jeszcze w szkole średniej. Trenowałem w klubie GKS Mamry Giżycko jako kolarz szosowy. W tym czasie zwiedziłem chyba całą Polskę jeżdżąc na zawody. Kolarz jeździ przy każdej pogodzie, musi być przystosowany, to uczy hartu. Kolarstwo pomagało mi nawet w nauce. Kiedyś przygotowywałem się do klasówki. Za cholerę nic nie wchodziło do głowy. Poszedłem na trening, a gdy wróciłem zmęczony, to, czego miałem się nauczyć – samo wlazło. Na jednym ze zgrupowań Cezary Zamana, dziś twórca i główny organizator MTB, był młodzikiem, kiedy ja byłem juniorem starszym i mi rower czyścił, bo takie były wtedy zasady. Naprawdę, bardzo mi to kolarstwo leżało i żałowałem, gdy przyszło się z nim rozstać. Nie była to sportowa dyscyplina, którą w wojsku akceptowano. Co prawda, we Wrocławiu był klub, w którym mógłbym tę dziedzinę kontynuować, ale cywilny, a komendant na takie „fanaberie” studentów zgody nie wydawał. Musiałem więc wybrać sobie coś innego. Zacząłem biegać i też mi nieźle szło, łącznie z udziałem w jakichś różnych żołnierskich zawodach. Ćwiczenia ze sztangą rozpocząłem dużo później, już w Szczytnie, kiedy 25 lat temu odwiedziłem siłownię „Pod Rywalem”. Początkowo było to raczej z ciekawości, trochę dla podtrzymania kondycji, a przemieniło się w uprawianie określonej dyscypliny. I jak przystało na prawdziwego mężczyznę, musiałem się sprawdzić, więc 13 lat temu wziąłem udział w zawodach. I tak to trwało. Już w wojsku takie sprawdziany męskości sobie wymyślałem, więc np. wziąłem udział w maratonie. Zaliczyłem dwa i uznałem, że mam tę męskość niezagrożoną, przynajmniej jeśli chodzi o możliwości sportowe.

Reklama

 

Z moich informacji wynika, że masz też sukcesy na niwie kultury...

 

Sukcesy to stanowczo za dużo powiedziane, ale można powiedzieć, że zdarzało się „zaliczyć” też estradę. Zaczęło się od gitary. W szkole średniej, w internacie byli koledzy, którzy grali i mnie to wciągnęło tak dalece, że się nauczyłem grać. Nie to, żebym był wirtuozem, ale jak się uparłem, umiałem zagrać każdą melodię czy piosenkę, która mi się spodobała. Działalność muzyczna rozwinęła się w szkole wojskowej, ale ku mojemu osobistemu zdumieniu, w innym kierunku. Któregoś dnia podoficer na kompanii ogłosił, że jak ktoś chce, to ma iść do klubu, bo trwają przesłuchania do zespołów, chórów i innej podobnej działalności. To poszedłem. Ludzi było sporo, na scenie najróżniejsze instrumenty. Każdy mógł sobie wybrać, co mu odpowiadało i się popisać. Zagrałem na gitarze i przy tym zaśpiewałem dwie turystyczne piosenki. Chciałem w zespole pograć na gitarze, ale instruktorka, na co dzień związana z Estradą Śląską, zrobiła ze mnie wokalistę. W ramach współpracy z tą jej firmą jeździliśmy na różne imprezy, koncertowaliśmy, ale równie często graliśmy „do kotleta”. I nie zawsze na scenie, bo mam zachowane zdjęcia, kiedy gramy na jakimś polu czy łące. Przyznam się, że brałem też udział w eliminacjach do Przeglądu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, które wówczas organizowano...

 

WOW! I co zaśpiewałeś?

 

Hm... Na pewno jakąś radziecką i na pewno po rosyjsku, bo taki był wymóg. Więcej nie pamiętam. Eliminacje mi się powiodły, ale jury i tak mnie do Zielonej Góry nie wysłało. Może i dobrze... To jednak nie był pierwszy mój kontakt z rosyjską piosenką, bo w szkole podstawowej, podczas rocznicowego apelu z okazji rewolucji październikowej, zaśpiewałem a capella piosenkę po rosyjsku, bo mi obiecano, że za to dostanę piątkę z tego przedmiotu na półrocze. I – o dziwo – akurat pamiętam, co wtedy śpiewałem.

 

Bo ludzie powiadają, że im człowiek starszy tym lepiej pamięta, to, co działo się wcześniej...

 

Chyba nie chcesz powiedzieć subtelnie, że się postarzałem? Dopiero we wrześniu będę miał szóstkę z przodu i wcale nie uważam, że zbliżam się do kresu... Mam jeszcze mnóstwo planów i zamierzeń.

 

Na przykład?

 

Zawsze marzyłem o tym, by kupić kampera i podróżować. Może za trzy lata, bo żonie tyle do emerytury brakuje. Na razie teściowie, ludzie już nie pierwszej młodości i słabego zdrowia, zamieszkali z nami, co dodaje mi obowiązków, więc się nie nudzę. Mam co robić, ale też i mam z kim spędzać dnie, rozmawiać, wypić poranną kawę. Czasem odwiedza nas wnuczka, a półtoraroczna, bardzo już rezolutna panienka też jest absorbująca. Na razie więc w moim życiu dominują zajęcia rodzinne. I wcale mnie to nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Pewnie nie zdajesz sobie sprawy, ile radości sprawia dziadkowi przygotowanie atrakcyjnej piaskownicy, by Marysia miała się gdzie bawić, czy też zbudowanie jej domku...

 

To codzienność, a w perspektywie?

 

Mam bardzo sprecyzowane plany: żyć długo, szczęśliwie i zdrowo. Nie stracić sił witalnych, a głównie poczucia humoru. Zresztą wydaje mi się, że ludzie, którzy mają optymistyczne, takie luzackie usposobienie, niejako prowokują optymistyczne i przyjemne zdarzenia. Jak dotąd w moim życiu ich nie brakowało i liczę na to, że tak będzie nadal. Zawsze wychodziłem z założenia, że jeśli zdarza się coś nieprzyjemnego, a tego przecież nikt nie uniknie, to trudno - stało się. Czasu przecież nikt nie cofnie, więc nie ma co rozważać, rozczulać się nad sobą. Trzeba patrzeć w przyszłość, najlepiej właśnie optymistycznie. Wtedy złe rzeczy nas omijają, jest ich jakby mniej. To taka moja recepta na „wesołe życie staruszka”.

 



Komentarze do artykułu

Stanisław Edward Raczek

Gratulacje młodszy Kolego Pozdrawiam z Wrocka

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama