Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

MOJE SZCZYTNO – Z TYGODNIA NA TYDZIEŃ – felieton Leszka Mierzejewskiego


W tym tygodniu rozpoczynamy publikację felietonów Leszka Mierzejewskiego pt. SZCZYTNO-Z TYGODNIA NA TYDZIEŃ. Autor to człowiek wielu pasji - twórca powieści obyczajowych, malarz, rysownik i myśliwy. W najbliższych felietonach opowie m. in. o czasach swojej młodości spędzonej w Szczytnie, o przyjaciołach i znajomych, nie unikając przy tym nawiązań do aktualnych wydarzeń.

 


  • Data:

C Z A S W O L N Y  W  P R L

 

- Dziadku, kiedyś to mieliście przechlapane! - stwierdziła tuż po świętach bożonarodzeniowych moja dwunastoletnia wnuczka. Na szczęście w jej słowniczku znalazły się wyrazy i wyrażenia, które bez problemu rozumiałem, co często się nie zdarza, bo współczesny młodzieżowy żargon dalece odbiega tego, który pamiętam z lat swojej młodości. - Nie mieliście prywatnych samochodów, nie urządzaliście imienin w restauracjach, nie jeździliście na wczasy, nie było Internetu, nie posługiwaliście się komórkami, więc nie było komunikacji smsami czy dzięki różnym gadulcom. Jak wy żyliście? Jak poznałeś babcię? - dopytywała.

- Wszystko było – odpowiedziałem ze śmiechem. - Przecież babcia mieszkała w Szczytnie. Chodziliśmy na długie spacery, na gadu-gadu. A jakby były komórki i rozmowy tylko na odległość, to twojej matki nie byłoby na świecie i ciebie też nie.

 

Co zaś do imienin, to stoły uginały się od smakołyków, choć problemy występowały w ich zdobyciu – uświadamiałem wnuczkę. Za moich młodych lat polska gościnność nakazywała, aby w dniu imienin gości przyjąć w domu, przy suto zastawionym stole. Faktem jest, że w tamtych latach nie obchodzono urodzin, za to imieniny, zgodnie z tradycją, wyprawiali prawie wszyscy. Jedni skromniejsze, inni wystawne, nawet kosztem zadłużania się. Przygotowania do tych suto zakrapianych spotkań zaczynały się na kilkanaście dni wcześniej.

 

Dziadku, trzeba było zamówić dzień wcześniej catering lub miejsce w restauracji, i problem mielibyście z głowy – przerwała mi mocno zdziwiona wnuczka.

 

Nikt w tym czasie nie wymyślił cateringu, nikt nie urządzał też imprez w restauracjach, więc wszystko trzeba było zorganizować we własnym zakresie - wyjaśniałem wnusi.

 

- My z babcią mieszkaliśmy w domku jednorodzinnym, później w bloku zakładowym, gdzie mieliśmy przestronne lokum. Ale gros rodzin mieszkało w lokalach nie przystosowanych do najazdu tabunu gości, z tym, że nikt nie robił z tego problemu. Krzesła albo zestawy stołowe pożyczali sąsiedzi, którzy zazwyczaj byli proszeni do stołu.

 

Na zdjęciu rok 1969, gdzie goszczę się na imieninach u cioci, przy suto zastawionym stole, jak na tamte czasy)

 

W naszej rodzinie problem braku talerzy i sztućców nie istniał, mianowicie babcia pracowała w GS-ie, gdzie zajmowała się wypożyczalnią sprzętu domowego.


Reklama

 

Z imieninami mieli też problem zaproszeni goście. Obowiązywała żelazna zasada nie zjawiania się z pustymi rękami. A trzeba pamiętać, że sklepy zionęły pustkami. Głównie w latach 80., bo wcześniej aż takie problemy nie występowały. Jakimś cudem biesiadnicy zjawiali się z białą wódką owiniętą wiązankami goździków. Panie obdarowywane były perfumami marki: „Być może” lub „Poemat”. Luksusem było, gdy ktoś dostał spod lady i przyniósł w podarunku flakonik „Pani Walewskiej”.

 

Solenizanci cieszyli się z prezentów w postaci skarpetek, czy też wody kolońskiej: „Brutal” lub „Przemysławka”. Rarytasem były elektryczne maszynki do golenia. W imieninowych przyjęciach zwykle uczestniczyły też dzieci. Nikt wówczas nie oddawał ich pod opiekę niań ani nie zostawiał samych w domu, chyba że miał pod ręką pomocne babcie.

 

Pamiętam do dziś żelazny program uroczystości. Kiedy goście złożyli życzenia i odśpiewali „Sto lat”, to gospodyni domu zaczynała serwować obowiązkowe zestawy imieninowe. Do dziś czuję smak sałatek z gotowanych warzyw z majonezem i zielonym groszkiem, przybranych pietruszką i ozdobionych marchewką! Bigos własnej roboty, z kawałkami kiełbasy i wkrojonym boczkiem, białą kiełbasę na gorąco, palce lizać!

 

Bezwarunkowo na stole pojawiały się jajka na twardo w majonezie i galareta, zwana też zimnymi nóżkami, do tego ocet w butelkach. Ponieważ wszyscy wiedzieli, że rybka lubi pływać, więc na stole nie zabrakło śledzika z cebulką oraz ryb słodkowodnych, które załatwiało się „prywatnie” w rybaczówkach lub u wędkarzy. Najlepszy był sklep rybny w Pasymiu. Bez problemu można było kupić dorsze, ale ich na stół raczej się nie stawiało. Dziś byłby to rarytas, wówczas krążył slogan: „Jedzcie dorsze, bo gówno gorsze”. Przypominam sobie, że niesamowity problem występował z zakupem słodyczy. Dobrą czekoladę kupowało się spod lady, tzn. po znajomości. Wówczas na rynku pojawiły się produkty „czekoladopodobne”. Gospodynie były mistrzyniami w wymyślaniu „czegoś z niczego”. Szykowały np. desery czekoladowe bez czekolady i na stole imieninowym, na deser pojawiał się marcepan z fasoli...

 

Zaopatrzenie w napoje wyskokowe również nie było proste. Rządzący robili wszystko aby utrudnić życie biesiadnikom! Nie zważali na tradycje w narodzie, choćby na popularną piosenkę: „U cioci na imieninach jest flaszka i dwie butle wina”! W sierpniu 1981 wprowadzono kartki na alkohol, a w październiku 1982 roku zasadę, według której alkohol sprzedawano dopiero od godz. 13.00.

 

W tym najtrudniejszym, ostatnim dziesięcioleciu istnienia PRL, radziliśmy sobie w zastępczy sposób, mianowicie zaczęto nagminnie i oczywiście nielegalnie pędzić bimber.

Reklama

 

- Dziadek, a jakie piosenki śpiewaliście na imieninach?

- Za moich młodych lat na polskiej estradzie królowały znakomite gwiazdy muzyki, ale równocześnie nastąpił boom na zespoły muzyczne, głównie w latach 80. Wówczas przy stołach imieninowych śpiewaliśmy ich przeboje. Dziś nie każdy pamięta te piosenki. Na pierwszym miejscu królował Maanam i ich „Boskie Buenos”. Wtórowała jej piosenka kompozycji Sławomira Sokołowskiego „Daj mi tę noc”. Naśladowaliśmy również Beatę Kozidrak z zespołu Bajm, śpiewając na cały regulator: „Co mi panie dasz” i „Józek, nie daruję ci tej nocy”. Pamiętam, że dodawaliśmy piosenkę Urszuli – „Malinowy król” oraz Perfectu „Nie płacz Ewka”. Od czasu do czasu rozbrzmiewała piosenka Franka Kimono – „King Bruce Lee karate mistrz” i Lady Pank – „Kryzysowa narzeczona”. Bezwzględnie śpiewaliśmy piosenki Czerwonych Gitar, że względu na ich melodyjność i dlatego, że Krzysiek Klenczon był naszym krajanem. Przeważnie śpiewaliśmy: Port, Wiosenna miłość, Nie przejdziemy do historii, Raz na tysiąc nocy...

 

Przy tych rytmach piliśmy i jedliśmy, a gdy już procenty porozgrzewały głowy, to najlepiej wychodziły nam piosenki żołnierskie i partyzanckie. W wielorodzinnych domach, w popularne imieniny Haliny, Elżbiety, Zosi, Grażyny, Hani, Bożeny, Marysi czy też Stanisława, Waldka, Józka bywało nadzwyczaj głośno i radośnie. Jadło się, piło i śpiewało do późna w nocy. Ale nikt z sąsiadów nie protestował. Było oczywiste, że u sąsiada niebawem, na podobnej imprezie, będzie również wesoło, bo z głośnym śpiewem – opowiadałem mojej wnusi.

 

A jakie to piosenki partyzanckie i wojskowe śpiewaliście? - zapytała zaciekawiona małolata.

- Różne. Takie, które wtedy wszyscy znali: „Hej, hej ułani”, „O mój rozmarynie”, „Białe róże”, „Przybyli ułani pod okienko”, „Wojenko, wojenko”, „Piechota”, „Warszawskie dzieci”…

- Dziadek, tę ostatnią to ja kumam. My ją śpiewaliśmy w szkole, w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego – i dziecięcym głosem zaśpiewała refren: Warszawskie dzieci pójdziemy w bój, za każdy kamień twój stolico damy krew...

 

Leszek Mierzejewski



Komentarze do artykułu

Krajan

Jasne, każdego 1 sierpnia dzieci są w szkole i śpiewają rocznicowe pieśni historyczne... Wstyd panie Mierzejewski sprzedawać takie głodne kawałki i jeszcze podpierać się wnuczką. Pomijam to, że powstanie warszawskie to nie jest to samo, co Powstanie Warszawskie

Jacek

Warszawskie dzieci śpiewał po pijaku na imieninach. Do tego człowieka nawet nie dociera, jak bardzo się kompromituje. Komuch zawsze pozostanie komuchem.

Taki sobie czytelnik

Żenada. Dobrze, że babcie i ciocie są już świętej pamięci. Już sobie wyobrażam repertuar Maanamu, Urszuli, czy Lady Punk na rodzinnych biesiadach... Szkoda mi tylko wnuczki. Nie na tym polega wspominanie własnej młodości i historii rodziny.

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama