Potulny i łasy zwykle na pieszczoty kot wpadł w szał. Z pazurami i wyszczerzonymi kłami rzucił się na kobietę, która znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bo wszystko wskazywało na to, że kot może być chory na wściekliznę. Do incydentu doszło w Nowym Dworze. Kot posesję pani Magdaleny Józefowicz nachodził od kilku dni. - Próbowaliśmy go przegnać, ale nic sobie z tego nie robił, gdy tylko ktoś z domowników pojawiał się na dworze, wpadał w szał, próbował go atakować, terroryzował nas, naprawdę się baliśmy – mówi pani Magdalena, która pogryziona przez obcego kota musi teraz przyjąć serię bolesnych zastrzyków przeciwko wściekliźnie.
Kot na posesji pani Magdalen zaczął pojawiać się w czwartek, 9 czerwca. Miał obrożę więc do kogoś na pewno należał.
- Grasował bardzo głośno zawsze po zmroku – opowiada pani Magdalena. - Najpierw zaatakował mojego syna, który wyszedł z domu, aby zobaczyć, co się dzieje. Udało mu się zasłonić szczotką. Ale atak był tak silny, że szczotka się aż wygięła. Z trudem uciekł do domu zasłaniając się nią.
W piątek kot znowu nawiedził posesję Józefowiczów. Tym razem domownicy nie wychodzili na zewnątrz, by się nie narażać.
- Mieliśmy nadzieję, że w końcu sam się wyniesie – mówi pani Magdalena. - Mamy swoje zwierzaki, więc jesteśmy przyzwyczajeni, do ich zachowań. Ale takiej agresji się nie spodziewaliśmy.
Nieopanowane ataki
Kot się jednak nie wyniósł. W sobotę wdrapał się na pierwsze piętro budynku, gdzie mieściła się sypialnia pani Magdaleny.
- Dobijał się do okna, jak oszalały, agresywnie, było to jak z horroru – wspomina kobieta. - Wyszliśmy z synem na dwór, aby przystawić mu deskę, bo pomyśleliśmy, że po prostu nie może zejść.
Gdy zwierzę zobaczyło ludzi, zeszło na ziemię.
- Ale od razu zaatakował, doskoczył do moich nóg i ugryzł w łydkę, potem odskoczył i dalej zaczął atakować – opowiada kobieta. - Zaczęliśmy wycofywaliśmy się tyłem, powoli do domu, oślepiać go latarką, a on wciąż rzucał się na nas. Naprawdę się bałam, bo nie mam zamiaru umierać, a ten kot wykazywał wszystkie oznaki wścieklizny.
Zastrzyki tylko w Olsztynie...
Przez kolejne 3 noce kota nie było.
- Nie byliśmy w stanie go odłowić, co jeszcze bardziej potęgowało mój strach o życie i zdrowie, bo nie wiedziałam, czy rzeczywiście to zwierzę chorowało na wściekliznę – mówi pani Magdalena. - Efekt jest taki, że muszę jeździć do Olszyna na serię zastrzyków przeciw wściekliźnie.
Okazuje się, że w Szczytnie nie ma miejsc, gdzie takie zastrzyki można byłoby przyjąć.
- To decyzja ministra, który stwierdził, że mogą być one robione tylko na oddziałach zakaźnych i przychodniach, gdzie pracują lekarze zakaźnicy, a w Szczytnie takiego nie ma – mówi pani Magdalena. - Do takich zastrzyków musiał zakwalifikować mnie lekarz zakaźnik. W Olsztynie straciłam na to cały dzień i 20 zł za parking szpitalny. To jakiś czeski film. Jest ogrom dezinformacji, który mnie przeraża. Ze strachem o własne życie zostałam zostawiona sama sobie i to dosłownie.
…ale najpierw papiery...
Po pogryzieniu pani Magdalena pojechała do Szczytna na nocną i świąteczną pomoc.
- Tam odczekałam swoje, bo pan doktor, który wychodził i pytał, co komu dolega, mój przypadek potraktował, jako niegroźny, czekałam... - mówi rozżalona kobieta. - Potem popatrzył na moją nogę. Podał ankietę do wypełniania, bo taki jest obowiązek, w której musiał opisać, co się stało i tak dalej. Potem powiedział, że mam jechać do domu i czekać, aż sanepid się do mnie odezwie. Nie napomknął nawet o szczepionce na wściekliznę. A ja potwornie się bałam, bo wiedziałam, że jak jakieś objawy wystąpią, to człowiek umiera... Na wściekliznę nie ma lekarstwa.
… i jeszcze papiery...
Sanepid milczał. Dlatego w poniedziałek pani Magdalena raz jeszcze poszła do przychodni, tym razem rodzinnej. - Dostałam skierowanie do lekarza zakaźnika i chorób odzwierzęcych w Olsztynie. - Zostałam poinformowana też, że szczepionki otrzymuje się na SOR w Olsztynie lub w tej poradni właśnie. Najpierw trafiłam na SOR. Tam mnie jednak nie przyjęli. Poszłam do poradni. I znowu to samo. Najważniejsza była ankieta dla sanepidu. Nie moje zdrowie, czy życie. Po szczepionkę musiałam jechać raz jeszcze we wtorek, tak do... Olsztyna. Nikt nie pytał, czy mam jak, czym. Z Nowego Dworu nie jeździ żaden autobus. Gdybym była starszą, samotną osobą, to nie mam pojęcia, jakby to się skończyło. Przyszłoby po prostu umrzeć. System opieki jest fatalny.
… i ankieta razy 3
Pani Magdalena pojechała też do Powiatowego Lekarza Weterynarii, aby powiadomić o incydencie i poprosić o odłowienie groźnego kota.
- Pan lekarz weterynarii współczuł mi, ale nie bardzo rozumiał, o co mi chodzi – relacjonuje Magdalena Józefowicz. - Powiedział mi, że to nie jego sprawa. Że nie łapią zwierząt. Powiedział mi jedynie, że muszę w tej sprawie zwrócić się do gminy, bo to tam musi być ktoś, kto się tym zajmuje. Tam też kazali wypełnić mi ankietę do sanepidu.
Sanepid wciąż jednak milczał, mimo że o zagrożeniu był poinformowany z różnych źródeł. Już trzech.
- W poniedziałek poszłam sama do sanepidu – mówi pani Magdalena. - Jakiś pan powiedział mi, że osoby, która jest odpowiedzialna za pogryzienia nie ma, bo jest na urlopie i że on nic mi nie pomoże. I żebym zgłosiła się w tej sprawie do gminy.
W środę, 8 czerwca pani z sanepidu zadzwoniła do pani Magdaleny.
- I po raz kolejny musiałam odpowiadać na pytania z ankiety, nikt nie pytał, jak się czuję – mówi. - Gdy powiedziałam, że boję się poruszać po swojej posesji usłyszałam, że oni nie są od łapania zwierząt. Zostałam z tym wszystkim sama. Naprawdę się bałam.
Łapanie we własnym zakresie
Pani Magdalena na własną rękę załatwiła łapkę na kota z przytuliska w Jedwabnie. Jej syn rozkładał ją kilkakrotnie. Ale kota nie było. Pojawił się kilka dni później.
- Gdy tylko ktoś z nas wychodził na zewnątrz, zaczynał atakować – mówi zdenerwowana pani Magdalena. - To wszystko było jak z jakiegoś horroru. Mój syn z narażeniem życia zaczął wabić tego kota jedzeniem do klatki - łapki. Zwierzę w ogóle nie było zainteresowane jedzeniem, a rzucało się od razu do nóg. Normalne zwierzę tak się nie zachowuje. Syn zasłonił nogi grubym kocem i mimo agresji próbował złapać tego potwora. W końcu udało się. Wszedł do klatki. Ale gdy tylko się zamknęła zaczął rzucać się w niej jak oszalały. Rozbił sobie głowę, pokaleczył się. Wszędzie była jego krew...
Pani Magdalena podkreśla, że o pomoc w złapaniu kota prosiła gminę, powiatowego lekarza weterynarii, sanepid. - Wszędzie mówili mi, że nie są od tego – mówi ze smutkiem kobieta. - Gmina z kolei twierdziła, że nie ma przeszkolonych do takich działań ludzi. Nikt nie powiedział mi, co mam zrobić. Mówili tylko, że skoro kot jest na mojej posesji, to mój problem. A wytyczne weterynarii są takie, że w przypadku takich zachowań zwierząt nie można się do nich zbliżać, czy samodzielnie łapać. Ja naprawdę bałam się tego kota. Ale nikt nie chciał mi pomóc. Lekarz weterynarii z Jedwabna zadzwonił do mnie i powiedział, że mi współczuje, martwi się o moje zdrowie, ale... on też nie jest od łapania kotów. Ten system zbulwersował mnie. Stąd moja prośba o nagłośnienie tej sprawy przez „Tygodnik Szczytno”. Chcę zwrócić uwagę na problem, który może dotyczyć każdego z nas. Najważniejszy nie jest człowiek, jego życie, a ankieta dla sanepidu.
Zanim udało się schwytać kota pani Magdalena próbowała namierzyć właściciela. - Pomógł mi w tym sołtys, poszły ogłoszenia, ale cisza, nikt się do tego wściekłego zwierzaka nie przyznaje – mówi.
Wymuszona obserwacja
Po schwytaniu kota problemem okazał się też jego odebranie. - Dopiero około godz. 13 przyjechało dwóch panów z gminy, którzy go odebrali, ale i tak było to po moich mocnych naciskach, byłam zdenerwowana i groziłam, że jak nikt się nie zjawi, to im tę bestię do urzędu sama przywiozę – mówi pani Magdalena. - Poza tym przy całym tym koszmarze, którzy przeszłam szkoda było mi tego kota. Był cały we krwi, walczył z klatką. Było to znęcanie się nad nim. A tego chciałam uniknąć.
Odbiór kota odbył się w obecności naszego dziennikarza. Zwierzę było wyjątkowo agresywne. Gdy tylko ktoś zbliżać się do klatki zaczynało rzucać się, jak oszalałe.
Czy kot zostanie przebadany i poddany obserwacji? Zapewne tak.
- Dla mnie to jednak już niewiele zmieni, pogryziona zostałam w sobotę, a kot został załapany dopiero w czwartek w nocy – mówi pani Magdalena. - Muszę przyjąć wszystkie zastrzyki. Ale trzeba było go złapać, bo mógłby pogryźć jeszcze jakichś innych ludzi. Przykre jest w tym wszystkim to, że pozostawiono mnie z tym problemem samą. Bałam się o własne życie, a musiałam jeszcze łapać wściekłego kota. Coś jest chyba nie tak. Nie mam pretensji do gminy, bo zdaję sobie sprawę, że nie mają odpowiednich, środków i narzędzi do takich działań, ale inne instytucje powinny być na coś takiego przygotowane. A tymczasem okazało się, że dla nich najważniejsze są papierki. Jak są wypełnione formularze to wszystko jest ok, nieważne, czy człowiek przeżyje. Dalszy ciąg ich nie interesuje. Brutalna prawda.
Właśnie tak Pani Magdaleno, wymordowano w Polsce 200 000 ludzi. Zwyczajnie pozbawiono ich opieki zdrowotnej, zamknięto przed nimi szpitale, wstrzymano ratujące życie zabiegi. Ten horror nadal trwa, a bydlaki w kitlach, nadal udają lekarzy, i ważniejsze dla nich są \"ankiety\", niż Pani zdrowie. Następnym razem proponuję, na początku rozmowy poinformować ich, że prawdopodobnie ma Pani kowida, a zlecą się jak muchy do qwna, i to kilkoma karetkami na sygnale.
Nick
Bo teraz najwazniejszy jest kowit...reszta chorob zanika