Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

Irena Januszewska – dobry anioł lokalnej agroturystyki (zdjęcia)


„Przemiła gospodyni” - tak rozpoczynają się niektóre opinie turystów korzystających z usług „Domu pod Dobrym Aniołem” w Krzywonodze. Mieszkańcy gminy tę przemiłą gospodynię pamiętają z pewnością także z kampanii wyborczej, gdy Irena Januszewska ubiegała się o funkcję burmistrza Pasymia, a więc zahaczyła o politykę, nawet jeśli tylko lokalną. W powszechnej dość opinii te dwa słowa: „polityk” i „przemiły” raczej w parze nie idą. A gdy się to połączy z nietypową, ale zachęcającą nazwą agroturystycznego obiektu, to jego właścicielka jawi się być osobą tyleż tajemniczą, co ciekawą. A my z ciekawymi ludźmi bardzo chętnie rozmawiamy.


  • Data:

Zacznijmy od tego anioła, oczywiście dobrego... Skąd się wziął?

 

Bo my z mężem jesteśmy aniołami, dobrymi ludźmi... A tak naprawdę to autorką tej nazwy jest nasza przyjaciółka, która na tydzień przed zarejestrowaniem domeny w internecie przyjechała z drewnianą płaskorzeźbą, na której widniała ta właśnie nazwa: „Dom pod Dobrym Aniołem”. Gdy zdecydowaliśmy się na prowadzenie takiej, agroturystycznej działalności, rozważaliśmy nazwę związaną z aniołem, ale nie byliśmy zdecydowani na ostateczną treść. Koleżanka nas wyręczyła. Tak zostało i trwa od 2009 roku.

 

 

Wtedy osiedliliście się w Krzywonodze, czy też jest pani tuziemcem?

 

Generalnie to urodziłam się w Szczytnie, czyli z urodzenia jestem Mazurką, a z dziada – pradziada Kurpianką. Wychowywałam się w Szymankach, trochę później w Szymanach, gdzie wciąż mieszka moja mama w naszym rodzinnym domu. Rodzice pochodzą z różnych, ale nieodległych od siebie terenów Kurpiowszczyzny. Przyjechali na Mazury na początku lat 60., więc już nie w ramach powojennej migracji, a takiej prawie jak dzisiejsza, zwyczajnie – za pracą. Dokładniej to za pracą przyjechał tata, mama – za nim, bo przez pierwszych sporo lat zajmowała się domem, dziećmi i niewielkim gospodarstwem. Dopiero kiedy nasza cała piątka pędraków podrosła, podjęła pracę w szczycieńskiej fabryce mebli.

 

Z naszym powiatem, jak sądzę, związane było nie tylko pani dzieciństwo?

 

Właściwie tylko. Szkołę podstawową ukończyłam jeszcze w Szymanach. Później mój związek ze Szczytnem i powiatem ograniczał się do wakacji, bo uczyłam się w szkole rolniczej aż w Karolewie i przez pięć lat tej nauki mieszkałam w internacie. Później miałam roczną przygodę z nauczaniem dzieci w szkole w Lesinach Wielkich... O! To też nasz powiat, więc wygląda na to, że jednak wróciłam, ale wtedy na krótko. Podjęłam studia zaoczne z perspektywą pracy pedagogicznej już na zawsze, ale to zawsze okazało się dość krótkie, bo trwało dekadę, ale już nie tu...

 

 

 

A gdzie?

 

W Dobrocinie, powiat Morąg, bo tam wraz z mężem, poznanym zresztą w Karolewie, wylądowaliśmy po ślubie. Tam też była szkoła rolnicza, brakowało nauczycieli, więc nas oboje zatrudniono, zapewniając mieszkanie służbowe. To była połowa lat 80. i takie korzyści, jak praca z mieszkaniem były w cenie, nie było co wybrzydzać. Mnie przypadła rola wychowawcy w internacie, ale przez trzy lata uczyłam też religii, jak już weszła do szkół, a mężowi – nauczyciela zawodu. Spędziliśmy tam w sumie 10 lat. Nastały czasy bardzo trudne dla oświaty, a więc i dla nauczycieli. Praca przestała sprawiać satysfakcję, nie mówiąc już o tym, że nie dawała też szans na godne życie. Spakowaliśmy więc cały dorobek wraz z siedmioletnim synem i wyjechaliśmy do Gdyni.

 

 

Tak całkiem w ciemno?

 

Aż takimi desperatami nie byliśmy. W Gdyni mieszkała kuzynka męża, która przez pierwsze miesiące naszego pobytu zapewniła nam i dach nad głową, i pracę. To był początek naszej rodzinnej przygody z handlem. I przez kolejne 10 lat pracowaliśmy w jednej firmie, w sieci salonów wyposażenia łazienek. My zaczynaliśmy tę przygodę w Rumi, a skończyliśmy w... Olsztynie, wciąż w tej samej firmie. „Zrobił się” już rok 2004. Mieszkaliśmy chwilę u mamy w Szymanach, wynajmowaliśmy dom w Szczęsnych wciąż szukając miejsca, gdzie moglibyśmy osiąść na stałe. To nasz syn, wówczas już absolwent gimnazjum, znalazł siedlisko w Krzywonodze, które kupiliśmy, sprzedając dom w Rumi. I tak zatoczyliśmy koło, bo po 20 latach „tułaczki”, wróciliśmy na Mazury.


Reklama

 

 

A handel przerodził się w turystykę...

 

O! Nie tak szybko. Siedlisko, które znalazł syn, to była dość duża działka – 80 arów i niewielki domek letniskowy, ale za to w bardzo urokliwym miejscu. W ogólnym zamyśle rozważaliśmy i to, że w jakiejś perspektywie będziemy tam nie tylko mieszkać, ale i przyjmować wielu gości. A że od zawsze prowadziliśmy dom otwarty i nieustannie nasze mieszkania czy dom były pełne przyjaciół, więc było pewne, że w Krzywonodze będzie tak samo. I wtedy wymyśliliśmy, że skoro i tak będziemy mieli gości zaprzyjaźnionych, to równie dobrze możemy gościć tych, którzy jeszcze zaprzyjaźnieni nie są i będą skłonni za pobyt zapłacić. Ale zanim handel przerodził się w turystykę, minęło kilka ładnych lat, podczas których zajmowaliśmy się i jednym, i drugim.

 

 

 

Czyli tak: pracowaliście w Olsztynie, mieszkaliście tymczasowo w Szczęsnych, a popołudniami pracowaliście w Krzywonodze?

 

Tak było, chociaż niezbyt długo, może z półtora roku, bo tyle nam zajęło przerobienie domku letniskowego w dom, taki prawdziwy. A gdy już w nim zamieszkaliśmy, wzięliśmy się za budowę pensjonatu, co trwało około trzech lat. Szampana na otwarcie nie było, a to otwarcie nastąpiło w połowie sierpnia 2009 roku, więc jeszcze tak na pół gwizdka. Tym „półgwizdkiem” był tylko mąż, który zrezygnował z pracy i zajął się tą nową działalnością, a ja jeszcze ze dwa lata pracowałam w handlu. Zrezygnowałam, ale nie dlatego, że przekonała mnie działalność turystyczna. Po prostu właściciel sieci sklepowej sprzedał ją w „większe ręce”, a mi praca w systemie korporacyjnym w ogóle nie odpowiadała i zresztą nadal nie odpowiada. Rozstałam się więc z handlem na dobre. To były chyba jedyne dwa lata w naszym życiu małżeńskim, kiedy pracowaliśmy osobno.

 

Mówi się, że małżeństwo jest tym lepsze, im więcej ma od siebie „odpoczynku”. Jesteście, wraz a mężem Andrzejem – antytezą...

 

Dokładnie. To zasługa (chyba) kilku ważnych rzeczy. Mimo blisko 36 lat małżeństwa, wciąż się kochamy i wspieramy. A dwa to – szacunek, ale nie tylko wzajemny do siebie, ale także do prywatności partnera. To znaczy, że każde z nas ma swoje zainteresowania, może swój czas wolny poświęcać na realizowanie własnych pasji. Jesteśmy więc ciągle razem, ale mimo upływu tylu lat nie upodobniliśmy się do siebie jak bliźniaki, każde zachowało swoją osobowość, swoją odmienność, własną tożsamość.

 

 

Jakie to odmienności?

 

Ja na przykład jestem niespokojnym duchem. Dla mnie wciąż jest czegoś mało. Ciągle szukam, uczę się... I nigdy Andrzej nie próbował mnie hamować, a wręcz przeciwnie, pomagał realizować kolejne pomysły. To wcale nie oznacza, że zawsze było pięknie i łatwo. Rezygnacja z pracy była dla mnie bardzo trudna. To był wielki stres i chyba też ryzyko, bo odchodziłam z funkcji dyrektora generalnego, kierującego pracą salonów praktycznie w całej Polsce. W każdym razie przypłaciłam to zdrowiem i poważnymi dolegliwościami, głównie o podłożu autoimmunologicznym. To takie „diabły”, z którymi medycyna naukowa nie radzi sobie za dobrze, co dla mnie okazało się prawie zbawienne. Bo to spowodowało, że zainteresowałam się m.in. zdrową żywnością i medycyną alternatywną. A to już są te sfery, którymi dzielę się z gośćmi pensjonatu, te – które sprawiają, że wielu tych gości do nas wraca.

 

Z pewnością wymaga wiele zaangażowania, by tę tematykę dobrze poznać, skąd więc jeszcze czas na politykę i start w wyborach?

Reklama

 

To był „wypadek przy pracy”. Po prostu wkurzyła mnie marność i mierność tej rzeczywistości, która nas wówczas otaczała. Podjęłam próbę, nieudaną, ale nie traktuję swojej ówczesnej przegranej sprzed ponad pięciu lat za porażkę. To było fantastyczne doświadczenie, a przede wszystkim okazja, która pozwoliła mi poznać wielu naprawdę wspaniałych ludzi. Więcej takich prób nie będzie, przynajmniej z mojej strony, chociaż marność i mierność jest niezmienna. A ja zaczynam wątpić, czy są one w ogóle do wyeliminowania.

 

 

Czyli pozostaje pani dziś już tylko albo aż fanką zdrowego trybu życia...

 

Bo przetestowałam na najlepszym „fantomie” czyli na sobie samej. Najpierw zastosowałam u siebie dietę bezglutenową i to mnie wyzwoliło z potężnej części chorobowych objawów, a później, w efekcie najróżniejszych szkoleń, kursów, konferencji, a głównie mnóstwa lektury, stosowałam kolejne kuracje. I – odpukać - wizyt lekarskich nie mam umówionych na kilka lat z góry. Nie mam takiej potrzeby. To doświadczenie, a w ślad za nim wiedza sprawiły, że nasz pensjonat jest rekomendowany dla osób z różnymi nietolerancjami pokarmowymi m.in. przez Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej. A za tydzień, jak zdam egzaminy, zostanę też niezależnym konsultantem kuracji prozdrowotnej dra Horaka. W skrócie chodzi tu o odkwaszenie organizmu i zbliżone działania, które, najkrócej rzecz ujmując – mają pomóc wrócić człowiekowi do zdrowotności. Zamierzam je wdrażać w naszym domu, prowadzić szkolenia i warsztaty.

 

Syn „zaraził” się rodzinnym biznesem?

 

Nie. Nie chce, ale i my też nie chcemy, bo to ciężki kawałek chleba. Może nie wszędzie, ale w naszym powiecie jest to jednak odczuwalne. Syn jest dorosły. Musi swoje życie przeżyć tak, jak mu to najbardziej odpowiada. Pracuje. Robi, co chce i co lubi, a to nas, jako rodziców, w pełni zadowala. Mnie dodatkowo też to, że mam już dwie cudowne wnuczki. Mogę więc z pełnym przekonaniem stwierdzić, że jestem spełnioną i szczęśliwą matką, żoną i babcią.

 

Ma pani czas na inny rodzaje hobby? Książki? Krzyżówki? Narty?

 

Książki tak – to ja, krzyżówki – to bardziej mąż. Wspólnie spacerujemy po lesie, chodzimy z kijkami, systematycznie, dwa razy w tygodniu, korzystamy z sauny. Oboje lubimy obejrzeć dobry film, ale na to już niewiele czasu nam zostaje. No i oboje lubimy tańczyć, posiedzieć przy ognisku, upiec kiełbaskę – oczywiście bezglutenową, którą sami robimy. A przede wszystkim mamy ten luksus, że nie musimy nigdzie wyjeżdżać, by czuć się jak w raju. Mazury to nam zapewniają. Od kilku dni już słychać ptaki... Cudnie jest wieczorem siąść na tarasie i ich słuchać... Czego chcieć więcej?

 

Wróćmy więc do nazwy. Dobry anioł... Pochlebne opinie gości mogą wskazywać na panią. Kto bądź co jest tym dobrym aniołem dla pani?

 

O matko! Dla mnie?! Mój mąż... chyba... Tak, na pewno. Ale uważam, że mam tych aniołów dobrych więcej. Szerokie grono przyjaciół, na których zawsze mogę liczyć, a to w życiu bardzo ważne. Ogromnie rośnie wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa, kiedy się wie, że są wokół ludzie, którzy w razie potrzeby są skłonni bezinteresownie wesprzeć, wspomóc. I wcale nie chodzi tu np. o pieniądze, bo dobre słowo, szczere i uczciwe jest od tych pieniędzy znacznie cenniejsze. Tak... W życiu mówi się, że każdy ma swojego anioła stróża... A ja jestem pewna, że nade mną czuwa wiele, wiele dobrych aniołów... To mój największy życiowy „dorobek”. I jeśli się wierzy w istnienie dobrych aniołów i dba się o to, by nas otaczały, to... one naprawdę przybywają, czuje się ich obecność i wtedy... wtedy życie staje się cudem i samemu też jakby łatwiej zostać aniołem. Bo warto.

 



Komentarze do artykułu

Gosia Stankiewicz

Miałam okazję korzystać i cudnie wspominam ten pobyt a jedzenie to prawdziwa anielska uczta.

Małgoś z chłopakami

Tak, Irenka jest moim a raczej mojej rodziny Aniołem. Razem z Andrzejem tworzą coś niesamowitego i niepowtarzalnego. To trzeba odczuć na własnym ciele, umyśle i duszy. Kocham.

Barbara

Pani Irena to prawdziwy ???? Wypoczynek u niej to lekarstwo dla ciała i duszy. I

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama