Czwartek, 21 Listopad
Imieniny: Cecylii, Jonatana, Marka -

Reklama


Reklama

Dziecięce tragedie to koszmar ratowników


Kontynuujemy nasz cykl prezentacji ratowników medycznych z naszego powiatu. Dziś przedstawiamy sylwetkę Bartosza Rzepczyńskiego (39 l.). Ratownik – jak mówi – przypadkowy, ale wyboru nie żałuje. Praca, mimo że mocno stresująca, stała się jego pasją.


  • Data:

Bartosz Rzepczyński to 39-latek, który pochodzi z Wielbarka, ale od 10 lat związany jest ze Szczytnem. W lipcu „stuknie” mu 17 lat w zawodzie ratownika medycznego. Na koncie może mieć nawet ponad 10 tys. wyjazdów ratowniczych. - Dokładnie nigdy tego nie liczyłem, ale miesięczna średnia to około 50 wyjazdów – mówi.

 

Co sprawiło, że wybrałeś zawód ratownika medycznego?

 

Chyba chęć kontynuowania tradycji rodzinnych (śmiech). Mój tata pracował w pogotowiu, a mama była pielęgniarką. Ale tak na poważnie, to chyba zadecydował o tym przypadek. Nie bardzo wiedziałem w młodości, w którym kierunku zawodowym pójść. Rodzice zaczęli mnie w końcu namawiać na zawód ratownika. Udało im się. Poszedłem do szkoły medycznej w Olsztynie, a potem zrobiłem licencjat w Gdańsku. Mimo tego wyboru i tak początkowo nie byłem przekonany do tej pracy. Ale jak zacząłem przychodzić na wolontariat do pogotowia i zetknąłem się już na poważnie z tym zawodem, to wiedziałem, że był to właściwy wybór, że jest to to, co chcę robić. Po zdobyciu dyplomu od razu zacząłem pracę. Był to lipiec 2004.

 

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd?

 

Nie bardzo. Ale największe wrażenie i przerażenie wzbudził we mnie wyjazd do nocnego wypadku drogowego pomiędzy Lipowcem a Łuką. Ten wyjazd pokazał mi, jak naszym życiem może rządzić przypadek. Kierowca samochodu był pijany. Wypadł przez boczną szybę auta i kompletnie nic mu się nie stało. Z kolei pasażer wypadł przez okno, leżał z przodu samochodu, dobre kilka metrów i był przygnieciony silnikiem. Leżał tak, jakby obejmował go. Był to tak straszliwy widok, że do dziś to pamiętam.

 

Co jest najgorsze w tej pracy?

 

Bez wątpienia wyjazdy do zdarzeń z dziećmi. Nie można przyzwyczaić się do widoku tragedii z ich udziałem. Sam mam dwoje dzieci i zawsze budzi to we mnie emocje. Z drugiej strony dzieci jest też trudno zdiagnozować. Bywa, że dzieciaki widząc ratowników, zwłaszcza ubranych tak jak dziś: w maseczkach, strojach białych, po prostu nas się boją. Milczą. Trudno wydobyć od nich informacje, co je boli. Bazujemy głównie na obserwacjach rodziców.

 

Wasza praca to ogrom tragedii, często widzicie śmierć...

 

Rzeczywiście jest tego dużo. I przyznam, że na początku wydawało mi się, że nie można do tego się przyzwyczaić, że zawsze będzie to mną targało. Ale dziś wiem, że człowiek potrafi popaść w delikatną znieczulicę. Myślę, że bez tego każdy z nas musiałby szukać pomocy psychiatry, czy psychologa. Staram się nie roztrząsać poszczególnych zdarzeń i po zejściu z dyżuru nie myśleć o tym, ale nie tak łatwo od tego uciec mimo wszystko. Bywa, że człowiek analizuje, zastanawia się, czy mógł zrobić coś inaczej, lepiej, więcej... Odbija się to na samopoczuciu. Na szczęście w domu czeka rodzina, żona, dzieci. Pomagają oderwać się od tej, często smutnej, codzienności w pracy.


Reklama

 

Czy myśli pan, że cześć z tych tragedii, do których jeździcie, można byłoby uniknąć?

 

Często zadaję sobie to pytanie. I chyba nie ma tu dobrej odpowiedzi. Myślę, że niektóre dramaty są na własne życzenie poszkodowanych, ale o sporej części decyduje przypadek i naprawdę trudno tu kogokolwiek winić. Podam przykład głośnej sprawy z dwuletnim dzieckiem w Jedwabnie, które utopiło się w miejscowym stawie. Z jednej strony, idąc mocno na skróty, można obwiniać rodziców, którzy niedopilnowali dziecka, ale z drugiej strony na ten dramat złożyło się naprawdę bardzo wiele czynników, niby na wszystkie mamy wpływ, ale w życiu bywa naprawdę różnie. Gdyby furtka była do tego stawu zamknięta, gdyby ktoś w porę zorientował się, że dwulatek wymknął się z domu, czy powtórka, gdyby ktoś akurat tam był... można długo tak gdybać. Czasami naszym życiem kieruje tragiczny przypadek. Co innego, gdy wsiadamy do samochodu, za kierownicą którego siedzi pijany kierowca. Tu robimy to w pełni świadomie. A proszę mi wierzyć, takich rzeczy jest naprawdę sporo.

 

Czy takie dramaty, doświadczenia z pracy odbijają się na pańskiej rodzinie?

 

Trochę tak. Bardzo pilnuję swoich dzieci i przestrzegam je przed zagrożeniami tego świata. Być może jestem trochę nadopiekuńczy, ale wyobraźnia robi swoje. Widziałem wiele dzieci, które połknęły głupi apap, czy polopirynę w dużych ilościach, bo rodzice zostawili buteleczkę, czy listki z lekiem. Wydawałoby się, że to bezpieczny lek. Alem jak każdy, w dużej ilości może zabić. Ta praca wyostrza czujność. Ale myślę, że to akurat dobrze.

 

Ratownicy żyją w dużym stresie, jak pan sobie z nim radzi?

 

Duże oparcie daje rodzina. Żona, dzieci, to radość, która potrafi rozświetlić każdy smutek. Od codzienności odrywam się też grając w gry na konsoli, komputerze, czy oglądając mecze piłki nożnej. Uwielbiam też spotkania z przyjaciółmi. To dobrze robi na głowę (śmiech).

 

 

Czy wybrałby pan ten zawód po raz drugi?

 

Po tych 17 latach pracy nie widzę siebie w niczym innym. Owszem, czasami pojawia się jakaś myśl, że może warto byłoby zająć się czymś innym, ale chyba nie ma takiego drugiego zajęcia, które by mnie tak fascynowało. Ratownictwo stało się moją pasją. Zawód, który naprawdę pokochałem.

 

Za panem niemal 17 lat pracy, czy liczył pan kiedyś swoje wyjazdy?

Reklama

 

Nigdy. Ale średnio jest ich około 50 miesięcznie. Każdy może sobie policzyć ile razy wyjeżdżałem.

 

Czy jest jakieś zdarzenie z pracy, które nieustannie siedzi w pana głowie?

 

Wciąż ze mną jest ten wypadek z Jedwabnie, gdy utonął dwulatek. Trudno mi o nim zapomnieć, bo akcja reanimacyjna była naprawdę bardzo trudna. Płacz matki, krzyki... I ta bezradność. To wciąż boli...

 

Czy przez te 17 lat pana pracy coś zmieniło się w zawodzie ratownika?

 

Wiele rzeczy. I niekoniecznie na dobre, niestety. Zaczynałem pracę, gdy w karetkach byli z nami lekarze. Było do naprawdę dobre, bo zdejmowali oni z nas sporą cześć odpowiedzialności. Wykonywaliśmy polecenia lekarza i tyle. Dziś to my decydujemy o wielu sprawach. I przyznam, że rodzi to wiele stresu. Pracujemy na pełnej adrenalinie. Zmienili się też pacjenci. Dziś „leczy” ich internet. Często, gdy przyjeżdżamy, okazuje się, że rodzina sama już postawiła diagnozę, wiedzą lepiej co robić, chcą wymuszać na nas pewne działania, pouczają. A z drugiej strony jest w nich wiele strachu. Dawniej było nieco inaczej. Pacjenci, ludzie mieli nieco więcej szacunku do nas, ale i do siebie nawzajem. Ale nie będę narzekał, bo pojawiają się też oznaki ogromnej życzliwości. Pacjenci rozpoznają nas w różnych miejscach, dziękują za pomoc. To jest naprawdę miłe.

 

Ma pan jakiś może apel do mieszkańców powiatu szczycieńskiego?

 

Aby częściej korzystali z pomocy lekarzy rodzinnych, bo dzięki temu dadzą szanse na ratunek osobom naprawdę potrzebującym. Gdy od tygodnia boli nas głowa, palce, brzuch, plecy, czy zdarzają się jakieś drobne dolegliwości, to naprawdę lepiej iść do lekarza rodzinnego niż wzywać karetkę. Bo w tym czasie ktoś może jej naprawdę pilnie potrzebować, a ona jest 30 kilometrów dalej u pacjenta, który naszej pomocy po prostu nie potrzebuje.



Komentarze do artykułu

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama