Sobota, 20 Kwiecień
Imieniny: Agnieszki, Amalii, Czecha -

Reklama


Reklama

Żona i... Adam Małysz uratowali go od śmierci (rozmowa „Tygodnika Szczytno”)


Setki medali, dyplomów i pucharów – to dorobek Bogdana Ruszczyka (62 l.) ze Szczytna, którego od lat siedemdziesiątych największą pasją stały się gołębie pocztowe. O ich hodowli wie niemal wszystko. Wychował znakomitą lotniczkę, która dała mu wiele nagród. - Potrafiła lecieć, tak wiem jest to niewiarygodne, nawet z prędkością bliską 110 km na godzinę – mówi z uśmiechem hodowca. - Do dziś pamiętam jej numer: 6606. Była trzecia w Polsce kategorii wyczyn w gołębiach starych. Co oznacza, że w ciągu dwóch lat musiała przelecieć ponad 12 tysięcy kilometrów. W naszym województwie do tej pory nikt nie pobił tego rekordu. Choroba sprawiła, że pan Bogdan z hobby musiał zrezygnować. Zgodził się jednak porozmawiać z „Tygodnikiem Szczytno” na temat swojej pasji.


  • Data:

Pamięta pan początki swojej miłości do gołębi?

 

Oczywiście, że tak. Zaczęło się już za siurka (śmiech). Miałem może z 12 lat. Ojciec nie chciał się zgodzić na to, abym miał gołębie, ale znalazłam na to sposób. Chowałem te pierwsze sztuki u swojego kolegi, którego tata był rolnikiem. Dzięki niemu udało mi się też pozyskać pierwsze gołębie. Z kolegą braliśmy zboże z gospodarstwa jego taty, jechaliśmy do mojego wujka i w zamian za te zboże dawał nam gołębie. Ukrywaliśmy to przed rodzicami, jak to dzieci. Wywoziliśmy nasze gołębie do Janówka. Tam wypuszczaliśmy. Było to zaledwie 5 km. Ale jak wracały do gołębnika byliśmy przeszczęśliwi.

 

I wówczas zakochał się pan w tym hobby?

 

Chyba tak. Coś zadziało się w sercu i głowie. Człowiek w szkole myślał, co się dzieje w gołębniku. Czy młode zostały wykarmione, co by tu zrobić, aby mieć ich więcej, lepszych... Powrót ze szkoły, plecak w kąt i od razu biegiem do gołębnika. Uwielbiałem, zresztą jest tak do dziś, patrzeć, jak gruchają, jak latają... To magiczny obraz. Potem to już śmialiśmy się z kolegą, że mamy gołębiarstwem zakażoną krew. Nie było, że ja chcę, ale że muszę. Tak, uzależniłem się od tego (śmiech).

 

Udało się panu w końcu przekonać tatę do swojej pasji?

 

Dopiero gdy skończyłem szkołę podstawową. I zadecydował o tym przypadek. Mój tata był zdunem i czasami jeździłem z nim do pracy. Kiedyś znaleźliśmy na polu rannego gołębia pocztowego. Powiedziałem, że go wyleczę. Pozwolił zabrać mi go do domu. Szybko znalazłem małą klatkę od królików i go tam schowałem. Opiekowałem się nim każdego dnia. Gołąb wyzdrowiał, a ja co jakiś czas powiększałem swoją hodowlę. Były dwa, potem cztery, sześć... Tata już się nie czepiał. Widział, że chodzę do szkoły, dobrze się uczę, nie chuliganię... Miałem swój pierwszy mały gołębnik (śmiech).

 

Kiedy przeszedł pan na „zawodowstwo”?

 

Gdy miałem 16 lat (śmiech). Jesienią 1976 roku zapisałem się do Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych. Musiałem mieć jeszcze zgodę rodziców. Ale dostałem ją bez problemu. W Szczytnie było nas wówczas około 20 osób. Aby puścić gołębie na loty, to specjalnymi wózkami w kartonach zwoziliśmy nasze gołębie na dworzec PKP, a stamtąd specjalną wysyłką jechały one do Olsztyna. Tam były odbierane i dalej jechały pociągami w Polskę: Zgorzelec, Kraków, Grójec, Radom... Z tego co pamiętam była jakaś umowa z PKP na te transporty. Gdy przybywało hodowców w Szczytnie, pojawili się wśród nas też policjanci z WSPol, którzy załatwili nyskę, przerobiliśmy ją na specjalną klatkę. Znalazł się też kierowca konwojent, który sam wywoził już nasze gołębie w Polskę.

 

 

Dziś w Szczytnie ilu może być hodowców gołębi?

 

Myślę że około 100, ale bywały czasy, gdy było nas i 150, 170. W skład oddziału w Szczytnie wchodzą sekcje Pasym, Świętajno i od 10 lat Rudka.

 

Zawodowo czym się pan zajmuje?

 

Byłem elektrykiem. Ostatnio pracowałem we Frenoplaście. Teraz jestem, niestety, na rencie. Z powodu problemów ze zdrowiem musiałem też zrezygnować ze swojej pasji.

 

Pozbył się pan wszystkich gołębi?

 

Oj, aż tak drastycznego kroku nie podjąłem. Garstkę zatrzymałem. Naprawdę bez nich mój świat byłby pusty. Ale nie startuję już w zawodach.

 

Czyli ile dziś ma pan gołębi?

 

Tylko 25 sztuk.

 

Tylko?

 


Reklama

Tylko, bo w najlepszych czasach bywało, że było ich 80, nawet ponad 100. Choroba, rodzina, dziś już nie pozwalają mi na więcej.

 

Rodzina jest dla pana bardzo ważna...

 

To prawda, bo w życiu człowieka nie ma nic cenniejszego. Gołębie są wielką pasją, miłością, ale rodzina to największy skarb każdego z nas. Niby to oczywiste, ale wiele osób o tym zapomina. Ja swojej żonie zawdzięczam na przykład życie.

 

Poważnie?

 

Poważnie. Żona oraz Adam Małysz uratowali mi życie.

 

Chyba nie rozumiem.

 

Sprawa dotyczy katastrofy budowlanej na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich. W tym budynku odbywała się też ogólnopolska wystawa gołębi pocztowych. Bardzo chciałem tam jechać. Uparłem się. Był to styczeń 2006 roku. Pogoda była niezachęcająca, padał śnieg, ale zdecydowałem, że jadę. Co prawda trochę się wahałem , bo doskonale wówczas skakał Adam Małysz, a bardzo chciałem obejrzeć jego skoki. Bardziej jednak skłaniałem się ku wyjazdowi. W końcu żona mówi „Bogdan, pogoda taka paskudna, zostań w domu, ze mną. Razem obejrzymy Małysza”. Przekonała mnie. Zostałem. Gdyby nie Irena i Małysz, kto wie, być może dziś bym z panem nie rozmawiał. W hali zawalił się dach. Znajdowało się tam 700 osób i ich gołębie. Zginęło 65 hodowców, a ponad 170 zostało rannych.

 

 

Bardzo smutna historia.

 

Wszyscy byli w szoku. Gdy oglądaliśmy relacje w telewizji nie mogliśmy w to uwierzyć. Mogłem tam być.

 

Wróćmy do gołębi. Kiedy przyszły pierwsze sukcesy hodowlane?

 

Właściwie już w 1979 roku. Moi lotnicy zdobywali pierwsze miejsca w gołębiach młodych w Wyszogrodzie, Grójcu, Radomiu, ale były to dystanse od 139 do 241 km. Niewielkie. Ale bardzo cieszyły.

 

To ile gołębi przewinęło się przez pana gołębniki?

 

Nigdy tego nie liczyłem. Ale można uznać, że średnio rocznie było ich 60-80. Dodam jednak, że w okresie stanu wojennego miałem przerwę w tej swojej pasji. To był trudny czas dla wszystkich. Problemy ze zbożem, gołębie dopadła też dziwna choroba. Umierały stadami. Nikt nie znał przyczyny. Dopiero potem powstały szczepionki. Zbiegło się z tym też moje życie kawalerskie, pierwsza praca... Dużo zmian.

 

Kiedy pan powrócił do gołębi?

 

Po ślubie. Pobudowałem wówczas pierwszy dom i tam na strychu od razu powstał gołębnik. Był to przełom 1986/87 roku.

 

Żona nie miała nic przeciwko?

 

Była i jest normalna. Jej tata też hodował gołębie, więc wiedziała, na czym to polega. Kibicowała mi. Bywało, że razem ze mną przyglądała się, jak latają, jak wracają z lotów. To bardzo cierpliwa kobieta. Bardzo dziękuję jej za tę wyrozumiałość. Bywało, że w sezonie lotowym od maja do września nigdzie nie mogliśmy wyjechać, bo... gołębie były ważniejsze. Trzeba było doglądać, trenować, pilnować. Irenka miała do mnie cierpliwość.

 

Kiedy stał się pan profesjonalistą w hodowli gołębi?

 

To hobby, które wciąż ewaluuje, rozwija się. Wchodzą nowinki. Ale myślę, że w latach 90. wiedziałem już, o co w tym wszystkim chodzi. Karma, profilaktyka, odżywki, rozpisać cykl treningowy umiałem... Widząc gołębia wiedziałem już, w jakiej jest formie, jaką ma kondycję.

 

Zawsze dziwiło mnie to, że podobno hodowcy gołębi znają każdego swojego gołębia, nawet jeśli jest ich sto w gołębniku, czy na niebie...

Reklama

 

To prawda. Wiele osób to dziwi. Ale każdy gołąb czymś się różni. To ma jakieś inne piórko, plamkę. Każdy inaczej wygląda w locie. Znam każdego swojego, pamiętam też numery ich obrączek.

 

Jak daleko latały pana gołębie?

 

Te pierwsze zaczynały od 5 km (śmiech). Ale najdalej była chyba Holandia, to odległość około 1152 km. Wysłałem w tę podróż 10 gołębi. Wróciło 9. Miałem naprawdę doskonałe ptaki.

Te pierwsze otrzymywałem za ziarenka zboża (śmiech). Potem kupowałem.

 

Jaki to koszt?

 

W latach 80. była to kwota 15 zł za sztukę, ale nie wiem, jak to przeliczyć na dzisiejsze złotówki.

 

A dziś po ile chodzą takie ptaki?

 

Jak wiosną sprzedawałem swoje to kupiliśmy z żoną za nie pół dobrego pieca na pelet. Sztuka wyszła około 800 zł. Ale te najcenniejsze gołębie chyba są bezcenne, bo znam przypadki, gdzie za sztukę płacono 10 i 20 tys. zł, i więcej.

 

Smutno było się z nimi pożegnać?

 

Pewnie, że smutno. Ale rozumiem upór mojej rodziny w tej sprawie. Chcą cieszyć się życiem ze mną, tym życiem, które jeszcze jest.

 

Czy pana dzieci odziedziczyły tę pasję?

 

Nie. Ale to dobrze, bo to jest wymagające i kosztowne hobby. Wciąga na tyle, że poza nim niewiele widać. Strasznie absorbuje (śmiech).

 

Czy jest pan z jakiegoś gołębia szczególnie dumny?

 

6606 – to moja najlepsza lotniczka. Była trzecia w Polsce w gołębiach starych, w wyczynie. W ciągu dwóch lat przeleciała ponad 12 tysięcy kilometrów. Zrobiła wówczas chyba 25 konkursowych lotów. To moja rekordzistka. Bywało, że jej średnia prędkość lotu, powrotu do gołębnika wynosiła nawet ponad 100 km na godzinę. Ten rekord do tej pory nie jest pobity w naszym województwie. A był to rok 2012. Była naprawdę wybitna.

 

Jak się udało wyhodować taką mistrzynię?

 

Poznałem kolegę, hodowcę z Torunia. Kiedyś go odwiedziłem. Miał z 300 gołębi. Upatrzyłem sobie u niego kilka sztuk, szczególnie jeden mi się podobał. Nie chciał mi ich sprzedać, bo już komuś obiecał. A ja go błagałem, jakbym przez skórę czuł, że one są wyjątkowe. W końcu uległ. Z tych młodych dopasowałem parę, która dała cztery znakomite gołąbki. Wszystkie latały po 1000 kilometrów. Były doskonałe. Zostały mi po nich setki pucharów, dyplomów, medali... W pewnym momencie żona powiedziała mi, aby już ich nie znosił do domu (śmiech). Jest co wspominać.

 

Hodowanie gołębi to też ciężka praca...

 

Owszem. Sprzątanie gołębnika, treningi, plany, wywózki, karmienie, suplementacja... Jest tego sporo, zajmuje to mnóstwo czasu. Ale gdy gołąb wyląduje na ramieniu, je z ręki, gdy patrzy się na nie na niebie, to daje naprawdę prawdziwą radość. Te lata wyrzeczeń były tego warte.

 

A czy poza gołębiami ma pan jakąś inną pasję, hobby?

 

Jak się ożeniłem, to teść próbował wciągnąć mnie w wędkarstwo. Jeździłem z nim. Nawet mi się podobało. Uspokajało mnie to. Ale nie udało mi się tego pogodzić z hodowlą gołębi. I w końcu dałem sobie z tym spokój. Pierwsza miłość wygrała (śmiech).



Komentarze do artykułu

Marcin

Brawo za wytrwałość , pasja daje dużo siły . Życzę dużo zdrowia .

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama