Sobota, 23 Listopad
Imieniny: Emmy, Flory, Romana -

Reklama


Reklama

WIECZNE POUCZANIE - Leszek Mierzejewski i moje Szczytno z tygodnia na tydzień


Całe swoje życie byłem, jestem i jeszcze długo będę przepytywany, pouczany i karcony. Zaczęło się w latach szczenięcych, w czasie moich powrotów ze szkoły. Wówczas rodzice wypytywali mnie o oceny i co mam na dziś zadane. Nie cierpiałem tych pytań, więc kłamałem niczym farbowany lis i do tego z uśmiechem na ustach:

 


  • Data:

- Nic nie otrzymałem i niczego nam do nauki nie zadano! Mimo że niejeden raz oberwałem pałę i wiele do nauki nam w domu polecono. Powinienem odrabiać do wieczora lekcje, a nie biegać z chłopakami po ulicach Szczytna. Teraz, gdy już jestem statecznym mężczyzną, moja szlachetna małżonka wciąż stara się kierować moim czasem. Gdy przebywam w chałupie, to mi skwierczy nad uchem, żebym gdzieś wyszedł pospacerować, bo siedzenie przed telewizorem szkodzi zdrowiu.

Gdy wracam do domu, to słyszę starą śpiewkę: - Całymi dniami włóczysz się, jak bezdomny pies. Od tego jest dom, żebyś w nim siedział i oglądał telewizję.

 

Ostatnio prawie wszystkie publikatory trąbią o witaminie „D”. Dziś wracając z Olsztyna włączyłem samochodowe radio z myślą o posłuchaniu modnych szlagierów, a tu reklama o tej witaminie ciągle mi rozum bombardowała! Cholera jasna, co jest grane, czy to prawda czy fałsz, moda czy konieczność?

 

Pomyślałem, że witamina „D” jest najsłynniejszą z witamin w Polsce. Gdy podjechałem pod garaż, to prowadzący audycję zapewnił, że odpowiedni dobór witaminy „D” wpłynie pozytywnie na moje samopoczucie, odporność i ogólną kondycję. Faktycznie to prawda, bo kilka dni wcześniej, po powrocie z lasu, wyskoczyłem z samochodu jakiś taki żwawszy, zdrowszy i pełen werwy. Nawet zacząłem podśpiewywać: - Wesołe jest życie staruszka… Ale co się dziwić: przecież ja, będąc w lesie, nałykałem się bezpośrednio witaminy „D”.

 

Mam zaprzyjaźnionego kolegę, który zwykle twierdził, że gdy przejdzie na emeryturę, to będzie miał tyle wolnego czasu, że zrealizuje wszystkie swoje odkładane plany. Ja mu przez lata wybijałem wszystkie mrzonki z głowy, twierdząc, że na emeryturze zabraknie mu wolnego czasu, biorąc za przykład siebie.

 

No i przyszedł na niego czas emeryta. Moje przepowiednie sprawdziły się, co do joty. Ledwie zacznie mu się tydzień, a już piątek goni sobotę! Jedyne na co ma czas, to kilkugodzinne wycieczki do lasu, niemal każdego tygodnia, a nawet i kilka razy w tygodniu. Nie bez przyczyny na stare lata polubił przyrodę. W lesie ładuje akumulatory, a inaczej mówiąc: spacerując wśród drzew poprawia swój nastrój. Olejki eteryczne drzew leczniczo wpływają na jego organizm.

 

Twierdzi, że np. brzoza łagodzi jego stany depresyjne, dąb poprawia mu krążenie, a kasztanowiec samopoczucie. Nie wspomina, że nałyka się zbawiennego ozonu i na dodatek zmagazynuje odpowiednią dawkę witaminy „D”. W ostatnich dniach przyszedł do mnie, jako do człowieka obeznanego z lasem, po poradę i przeszkolenie w temacie niebłądzenia w gąszczach lasu. Przyznał się, że z tym ma największy problem. Nie dziwiłem się, sam mam w nowym drzewostanie trudności w odnajdywaniu powrotnej drogi.

 

A dla nowicjusza to gorzej niż orientacja dla brzdąca w wielkim mieście. Na dodatek bez nazw ulic, numeracji domów i bez mieszkańców, którzy wskazaliby kierunek wyjścia z labiryntu dzielnicy. Wytłumaczyłem mu, że istnieje kilka sposobów, które pomogą mu nie zgubić się w zielonym gąszczu drzew.

 

Po pierwsze, może zaopatrzyć się w mapę wędrówki. Takie plany terenu może otrzymać w każdym nadleśnictwie. Po drugie powinien zaopatrzyć się w odbiornik GPS. Po trzecie i według mnie najlogiczniejsze - skoro stał się już człowiekiem lasu, to powinien nauczyć się czytać informację ze słupków oddziałowych. Tak jak się czyta nazwy ulic w nieznanym sobie mieście. Nauczyłem go, że las podzielony jest na oddziały w kształcie prostokątów. Dłuższe boki biegną z północnego zachodu na południowy wschód, krótsze z północnego wschodu na południowy zachód. Ich numeracja rośnie właśnie wzdłuż krótszych boków. Leśnicy słupki oddziałowe umieszczają zawsze w południowo-zachodnim narożniku oddziału.


Reklama

 

Mój znajomy nie mógł pojąć, na czym ten podział polega. Więc na kartce papieru oznaczyłem północ, południe, wschód i zachód i następnie wrysowałem prostokąty lasu ze słupkami oddziałowymi w południowo-zachodnich narożnikach. Wrysowałem również w powiększeniu jeden z kwadratowych słupków. Na czterech bokach oznaczone są numerami oddziałów, na które numery „spoglądają”. Dzięki temu bez trudu może on określić geograficzną północ i to w kierunku, w którym maszeruje. Wystarczy, że stanie przy słupku tak, by numer widoczny z prawej strony był o jeden mniejszy od tego z lewej.

 

- O cholera! Ale proste - stwierdził mój znajomy. - Ale co zrobić, gdy jednak zabłądzę? - Bezpiecznie mieć ze sobą sprawny telefon komórkowy, a w nim numer do nadleśnictwa lub leśniczego bądź straży leśnej. Jeśli podasz im numery ze słupka oddziałowego, przy którym akurat się znajdujesz, to otrzymasz wskazówki, w którym kierunku iść, by szybko wyjść z lasu. Dodatkowo zdradziłem mu mój najpewniejszy i sprawdzony sposób na szukanie wyjścia z lasu – najzwyklejszy kompas. Niejednokrotnie wybawiał mnie on z leśnych opresji.

 

Teraz z innej beczki, a’propos splendoru. Dziś wielu z nas chce zaistnieć, wybić ponad przeciętność. Wszystko przez Internet, który zmienił życie na niespotykaną w dziejach skalę, zapewniając m.in. komunikację i porozumiewanie się na odległość. Teoretycznie wystarczy nagrać film lub wrzucić zdjęcie i… czekać, aż zabłyśniemy, że będziemy na ustach wszystkich.

 

Oczywiście, nikt nie daje gwarancji, że filmik czy obrazek staną się wiralami, ale wszystko zdarzyć się może. Łatwiej zabłysnąć w przestrzeni powiatowej. Tu, aby stworzyć własny wizerunek, trzeba być stale gdzieś obecnym, aż się opatrzymy dla tłumu. Obecni możemy być, jako np. „etatowy” radny, czy to w powiatowej, miejskiej ewentualnie gminnej radzie. Znam kilku takich radnych, co od kilkunastu lat piastują fuchę radnego – po prostu potrafią umiejętnie podejść wyborców.

 

Ewentualnie umieć się utrzymać na dobrze płatnym fotelu, to znaczy odwracać głowę w stronę, gdzie wiatr wieje. Znam też takich, co ciężką, codzienną pracą utrzymują się na piedestale, ale przez to nie widzą, że cały czas pod nimi ktoś dołki kopie. I ci najgorzej na tym wychodzą. Można też pisać artykuły, opowiadania lub felietony do lokalnej prasy.

 

Z tym, że jest to zobowiązująca i wymagająca pewnych predyspozycji praca. Nie jest to takie proste, jak się wydaje przeciętnemu czytelnikowi. Zresztą przekonuje się o tym każdy, kto postanawia zacząć przygodę z copywritingiem. Jednym z najważniejszych wymagań stawianych kandydatom do takiej pracy jest tzw. „lekkie pióro”. Co to znaczy? To specyficzny styl pisania, na który składa się kilka ważnych cech u osoby, o której mówimy, że ma lekki styl pisania, że szybko i łatwo ten tekst można zrozumieć.

 

Część twierdzi, że „lekkie pióro” nabywa się na studiach polonistycznych lub dziennikarskich czy edytorskich, ewentualnie na masie różnych kursów. Lecz prawda jest taka, że lekkiego pióra nie da się nauczyć na żadnych studiach, ani kursie - to jest talent, to jest wrodzona zdolność pogłębiana przez praktykę.

Reklama

 

Gdy rozpocząłem w dniu 13.01.2022 roku swoją trzecią przygodę z pisaniem felietonów do lokalnych gazet, to źródłem mojej wiedzy o wydarzeniach w powiecie został TS. Moim pierwszym nauczycielem, korektorem, redaktorem prowadzącym w dniu 02.07.2009 r. została i do dziś jest p. Halina Bielawska. Aktualnie ulubionym dziennikarzem, którego felietony czytam „od dechy do dechy” jest p. Jerzy Niemczuk, a np. jego publikacja pt. „O jasnych i ciemnych stronach postępu” jest mi szczególnie bliska, gdyż wiele ma powiązań z moimi przeżyciami.

 

Uzasadniam, że obecnie identycznie jak Pan Jerzy z komputerem jestem za pan brat. Ale pierwszy raz zetknąłem się z tym diabelstwem na Politechnice Łódzkiej, gdy mieliśmy nieobowiązkowe wykłady z obsługi tego wynalazku. Gdy zobaczyłem komputer wielkości szafy, zajmujący ¼ pokoju, a na dodatek, gdy mój przyjaciel stwierdził, że lepiej iść na piwo, niż słuchać wykładu o tej elektronicznej maszynie cyfrowej, to tyle ją oglądałem.

 

Również jeździłem do Dźwierzut po wyroby ze świni, gdyż w Szczytnie w sklepach mięsnych oferowali haki na mięso. Podobną miałem przygodę, tylko że z zabitymi przez mój samochód kaczkami na drodze. Chłop dopadł mnie z widłami, a udobruchał się dopiero wtedy, gdy zadeklarowałem rychły transport padniętego ptactwa do weterynarza, by je ratować. Za dobre serce obdarował mnie trzema kaczkami. Jeden z pierwszych telefonów komórkowych zobaczyłem w głównej pijalni wód mineralnych w Krynicy Górskiej. Wówczas była to nowość, tak jak i pilot do telewizora.

 

Telefon nosił, a faktycznie dźwigał w ręku prezes renomowanej firmy z Warszawy. Ważył ten wynalazek ponad kilogram. Prezes przeprowadzał głośne rozmowy ze swoją sekretarką, maszerując wśród zdziwionych kuracjuszek. Wydawał polecenia typu: - Proszę wykonać to, proszę przekazać mojemu zastępcy tamto.

 

Niewykluczone, że telefonu wówczas nie włączał, bo z zasięgiem były problemy. Gdy już się jako tako poznaliśmy, zwróciłem się do niego: - Panie prezesie, proszę pożyczyć mi tego pilota, gdyż nie mogę załączyć telewizora w pokoju! - Panie Leszku, to nie jest pilot od telewizora, to jest telefon z bezprzewodową słuchawką, za pomocą którego można komunikować się falami radiowymi ze stacją bazową podłączoną do sieci telefonów stacjonarnych… i tłumaczył mi z pół godziny, jak chłop krowie na pastwisku. Połowa kuracjuszy nie wiedziała o co chodzi, połowa zrywała boki, gdyż wiedziała, że zażartowałem! Zresztą po kilku dniach on sam mnie zapytał, czy żarty sobie stroiłem, czy na poważnie go zapytałem? Do końca turnusu rżnąłem głupa...

Leszek Mierzejewski

e-mail: leszek.mierzejewski@gazeta.pl



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama