Piątek, 2 Maj
Imieniny: Józefa, Lubomira, Ramony -

Reklama


Reklama

Dariusz Kuciński – sołtys Kucborka (zdjęcia)


Sołtys Kucborka Dariusz Kuciński to znany i ceniony nie tylko w regionie hodowca gołębi, który na początku naszej rozmowy prosi, aby nie używać słowa „gołębiarz”, ponieważ jest ono podobno obraźliwe i używa się go w stosunku do ludzi, który mają gołębie, nie dbają o nie i bardzo często „podprowadzają” ptaki innym.


  • Data:

Hodowca i sołtys

 


Reklama

Jak mówi pan Dariusz, hodowca gołębi pocztowych nie ma nic wspólnego z gołębiarzami. Ale nie tylko z hodowli tych cenionych ptaków sołtys Kucborka jest znany. Dariusz Kuciński jest również społecznikiem i inicjatorem lokalnych przedsięwzięć, które mają na celu podnieść atrakcyjność jego rodzinnej wsi oraz ją wypromować nie tylko w gminie, ale i w powiecie, a nawet regionie.

Reklama

 

 

Dariusz Kuciński urodził się w Szczytnie, ale przez całe swoje życie jest związany z Kucborkiem, w którym się wychował, wyedukował i mieszka. W okolice Wielbarka tuż po wojnie przybyli jego dziadkowie ze strony ojca. Pochodzili z miejscowości położonej nieopodal Przasnysza, natomiast rodzice ze strony matki pochodzili z okolic Muszak i w momencie, gdy zaczął powstawać tam poligon wojskowy, przenieśli się do Kucborka.

 

Nie Kurp, tylko szlachta!

 

Sołtys Kucborka bardzo szybko i ze śmiechem reaguje na określenie go jako Kurpia. - Ja Kurpiem? A skądże. Na mieszkańców z tamtych okolic zawsze mówili szlachta, która może i nie była zamożna, ale na pewno nigdy w stosunku do nich nie używało się określenia „Kurpie”, ponieważ bardzo się za to gniewali.

 

 

Kucbork jest bardzo specyficzną miejscowością, w której na ponad 300 mieszkańców około stu nosi nazwisko Kuciński. - Część z nich na pewno w dalszym lub bliższym stopniu jest moją rodziną, ale w przypadku innych to tylko zbieżność nazwisk, aczkolwiek w tak małych, wiejskich społecznościach bez względu na nazwisko i pokrewieństwo w jakiś sposób zawsze tworzymy jedną wielką rodzinę.

 

W 2007 roku pan Dariusz rozpoczął swoją przygodę z sołtysowaniem. Wcześniej tę funkcję przez 20 lat pełnił nieprzerwanie jego ojciec. Co o tym zadecydowało? - Ludzie, ponieważ znali mojego ojca, ale jednak postanowili postawić na młodsze pokolenie. Trochę się na początku wahałem, ale ostatecznie moi przyjaciele i znajomi zdołali mnie przekonać.

 

Pewna praca i stabilność

 

Sołtys wsi nie narzeka na tempo rozwoju miejscowości. - Co roku powstaje kilka nowych domów. Ma na to niewątpliwie wpływ stała i stabilna praca, którą zapewniają okoliczne zakłady, zarówno te większe, jak i mniejsze. Jak mówi pan Dariusz, prawie wszyscy mieszkańcy posiadają samochody i dojazd do pracy nie stanowi już takiego problemu, jak dawniej. - Cieszę się z faktu, że coraz więcej młodych ludzi pozostaje na wsi, zakłada tu rodziny i buduje domy. Od wielu już lat sytuacja gospodarcza sprzyja takim działaniom, chociaż niewątpliwy wpływ mają na to i lokalne władze, które ściągnęły tu sporo inwestorów, dzięki którym powstały nowe miejsca pracy.

 

 

Lokalna demokracja

 

Pan Dariusz nie ukrywa, że w niektórych przypadkach i opiniach lokalne społeczeństwo jest podzielone, ale jest to zjawisko, którego w żadnym środowisku uniknąć się nie da. - Słuchanie innych i przyjmowanie ich opinii, czasami niezbyt pochlebnych, świadczy o tym, że już trochę dorośliśmy do demokracji, nawet tej na najniższym szczeblu. Bo ludzi trzeba słuchać i czasami takie opinie są konieczne, żeby spojrzeć na dane zagadnienie czy też problem z zupełnie innej strony.

 

Wspólnie dla dobra wsi

 

Pierwsze trzy lata swojej edukacji pan Dariusz spędził w miejscowej szkole w Kucborku, a od czwartej aż do siódmej klasy w Wielbarku, natomiast ostatnia, ósmą klasę już w szkole podstawowej w Wesołowie.

 

- Bardzo ciepło wspominam chwile związane z nauką w Kucborku i niezapomnianą naszą cudowną nauczycielkę panią Irenę Radzewicz. Inicjowała wiele różnych akcji na rzecz szkoły, a my, dzieciaki 8- czy 10-letnie ochoczo i bez przymusu żadnego uczestniczyliśmy w każdej z nich – opowiada pan Dariusz. - To był świetny sposób na integrację nie tylko tej szkolnej, uczniowskiej, ale i rodziców oraz pozostałych mieszkańców. Na jakiś czas takie działania zamarły, ale obecnie, ku mojej radości, ta chęć działania na rzecz wszystkich odradza się. Ludzie sami przychodzą i pytają, co można jeszcze w naszej wsi zrobić i upiększyć. Oczywiście burmistrz Wielbarka bardzo nas w tym wspomaga, ale większość chcemy robić samodzielnie. Ja zawsze tłumaczę mieszkańcom, że od władz dostajemy wędkę, ale ryby, to już musimy złowić sami, bo nikt za nas tego nie zrobi.

 

Co się martwisz, co się smucisz: ze wsi jesteś, na wieś wrócisz.

 

- Pamiętam chwile, gdy w czwartej klasie szkoły podstawowej przeniesiono nas do Wielbarka. Dla nas, dzieci z Kucborka, był to szok adaptacyjny, trudno było odnaleźć się wśród nowych kolegów i koleżanek oraz nauczycieli. Dla rówieśników z Wielbarka byliśmy ludźmi ze wsi, chociaż oni wówczas też nie byli lepsi. Ale dla nas, z małego Kucborka, Wielbark był aglomeracją.

 

Pan Dariusz opowiada, że kucborskim uczniom często dokuczano w szkole w Wielbarku i zdarzały się sytuacje, gdy owi przyjezdni „musieli” bronić swojego honoru. - Niektórzy koledzy z Wielbarka byli bardzo odważni, ale tylko w grupie. Jak się takiego „bohatera” odciągnęło po lekcjach na bok, to łatwo było mu „wybić” z głowy kpiny z nas i naszego Kucborka. Przy tych metodach „wychowawczych” z czasem kpin zaprzestano.

 

Hulaj dusza, młodość rządzi!

 

Po ukończeniu szkoły podstawowej, pan Dariusz swą edukację kontynuował w szkole zawodowej w Nidzicy, gdzie wyuczył się zawodu mechanika maszyn rolniczych. Wrócił do domu, ale nie chciał pozostać na gospodarstwie rodziców, pomimo tego, że był najstarszym z piątki pozostałego rodzeństwa.

 

Krótko po ukończeniu szkoły przeniosłem się do Warszawy, gdzie znalazłem zatrudnienie w dobrze prosperującej firmie budowlanej, która montowała drewniane domki w całym kraju. I poczułem się jak krezus, bo o takich zarobkach, jakie wtedy miałem, w naszym województwie można było tylko pomarzyć.

 

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych dość dobrze zarabiano w olsztyńskim Stomilu, gdzie miesięcznie „na rękę” otrzymywało się około 600-700 złotych. Dzisiejszy sołtys Kucborka wówczas zarabiał miesięcznie około 2000 zł poborów.

 

- Żyłem jak pan i czerpałem wówczas życie pełnymi garściami, ale górę brała młodzieńcza fantazja i... pustki w sklepach, a coś z pieniędzmi trzeba było robić. Pamiętam, że pewnego razu, z dwoma kolegami z Dolnego Śląsk, gdzie wtedy byliśmy na delegacji, do Warszawy pojechaliśmy taksówkami, każdy „swoją”. Jechaliśmy po wypłatę. Gdy już wzięliśmy z kasy pieniądze, do Jeleniej Góry wracaliśmy już jedną taksówką, a dwie pozostałe jechały za nami puste.

 

Do woja, marsz do woja...

 

Po kilku miesiącach pracy i młodzieńczych szaleństw o Kucińskiego upomniała się armia. Służbę pełnił dość blisko domu, bo w Ełku, gdzie znajdowała się jednostka inżynieryjno-budowlana.

 

- Po takich przygodach przed wojskiem, gdzie byłem panem życia, pójście w tzw. kamasze było dla mnie szokiem, ale nie żałuję czasu spędzonego w mundurze. To była dobra szkoła życiowej dyscypliny. I choćby z tego powodu uważam, że obowiązkowa służba wojskowa powinna być przywrócona. Bardzo wielu młodym ludziom by się przydało trochę tego wojskowego drylu. W wojsku młody mężczyzna, a właściwie jeszcze nastolatek nauczy się wszystkiego. Tam nikt za niego nic nie zrobi. Jest rozkaz i trzeba go wykonać. Na początku byłem nieco oporny, ale dowódcy i starsze roczniki wszystkich potrafili przywołać do porządku.

 

Pan Dariusz nie uważa lat spędzonych w mundurze za lata stracone. Według niego była to wspaniała szkoła życia i nauka pokory oraz szacunku do starszych od siebie.

 

Pierwszy prywatny sklep w gminie

 

Po wyjściu do cywila, pan Dariusz zajął się najpierw świadczeniem usług budowlanych, a następnie w 1993 roku otworzył, jak twierdzi, pierwszy prywatny sklep w gminie Wielbark. A stało się to przez... grę w karty. - Sklepu nie wygrałem – wyjaśnia ze śmiechem. - Po prostu w drodze do znajomych, zahaczyłem o świetlice, gdzie odbywało się zebranie wiejskie. I tam mi zaproponowano, bym przejął wiejski sklep, a ja się zgodziłem.

 

Nie było to łatwe zajęcie. Bywały okresy, że sklep przynosił znaczny dochód, ale co z tego, skoro później bywały miesiące dość”chude” dla handlu. Pan Dariusz jednak się nie poddawał. Ze zmiennym szczęściem i zyskiem sklep w Kucborku prowadził przez sześć lat.

 

Nielegalny wyjazd

 

W 1999 roku za namową jednego ze znajomych, postanowił wyjechać za pracą aż na drugą półkulę, a dokładnie do Stanów Zjednoczonych. - Przez kilka lat starałem się o wizę do USA, ale zawsze przychodziła odpowiedź odmowna i na nic się zdały działania mieszkającego tam na stałe brata mojej mamy. Postanowiłem więc działać na własną rękę i zorganizować samodzielnie wyjazd, aby się spełnił mój „amerykański sen” o dobrobycie.

 

Jak postanowił, tak też i zrobił. Dowiedział się, że ktoś w Białymstoku organizuje nielegalne transporty ludzi przez Meksyk do USA. - Było to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, bo całkowity koszt takiego wyjazdu wyniósł mnie łącznie 12 000 dolarów amerykańskich. Przeznaczyłem na to swoje wszystkie oszczędności, a nawet się zapożyczyłem. Jesienią otrzymałem telefoniczną informację, żebym w konkretnym dniu stawił się na lotnisku w Warszawie. Stamtąd polecieliśmy do Frankfurtu, a następnie do Mexico City. Na miejscu zajął się nami „kojot”, czyli człowiek organizujący nielegalne transporty przez amerykańską granicę. - Łatwo było go wypatrzeć, ponieważ zgodnie z instrukcją informatora w Polsce, czekał na nas z dużą kartką i napisem po polsku: „Proszę z nami”

 

W grupie „nielegalsów” było 6 osób obojga płci z różnych obszarów Polski, m.in. z Tarnowa czy Białegostoku. Z Mexico City polecieli bezpośrednio do Acapulco, gdzie był punkt zborny nielegalnych imigrantów. - Spędziliśmy tam trzy dni, po czym przetransportowano nas do Yumy, gdzie panują niemiłosiernie wysokie temperatury sięgające +50 stopni Celsjusza.

 

„Amerykański sen”

 

W Yumie spędzili dwa dni w przydrożnym motelu, znajdującym się nieopodal granicy, której strzegło wysokie pięciometrowe ogrodzenie z blachy trapezowej.

 

- Około godziny 22 przyszedł do nas „kojot” i powiedział, że już czas, żeby przekroczyć granicę. Było bardzo ciężko. Musieliśmy wdrapywać się po płaskim ogrodzeniu, „ozdobionym” gęsto wystającymi ostrymi zadziorami. Kaleczyliśmy dłonie, ale wspinaliśmy się coraz wyżej. Z wielkim trudem udało się nam wszystkim tę przeszkodę pokonać. Po amerykańskiej już ziemi biegliśmy ile sił w nogach, aż natknęliśmy się na coś, co przypominało rzekę. Był to jednak szeroki ściek kanalizacyjny, przez który musieliśmy przejść. Smród był niesamowity, ale co można było zrobić? W końcu dotarliśmy do jakichś zabudowań. Spanikowani wtargnęliśmy na podwórko do... jednego ze strażników granicznych.

 

Amerykańska przygoda sołtysa Kucborka to jakby gotowy scenariusz do sensacyjnego filmu z elementami komediowymi. - Z daleka słyszeliśmy wycie policyjnych syren. Ukryliśmy się, gdzie kto mógł. Większość w jakiejś opustoszałej szopie. Jeden jednak, zresztą były policjant z Białegostoku, którego usunięto ze służby, wlazł na drzewo. Kiedy patrole straży granicznej i policyjne zaczęły przeszukiwać teren pod tym byłym policjantem złamała się gałąź i spadł niemal prosto w ich ręce. Już nie było żadnych wątpliwości, że wszyscy jesteśmy gdzieś w pobliżu i zostaliśmy nakryci. Z drugiej strony, może to nie tylko wina tego pechowca z drzewa. Po przejściu przez ściek bił od nas taki fetor, że zapewne i tak prędzej czy później mundurowi by nas po prostu... wyczuli.

 

Cała grupa nielegalnych emigrantów aż zza oceanu trafiła do aresztu. - Mój amerykański sen sprowadził się do tego, że zahaczyłem o Las Vegas. Tyle że nie w kasynach, a na obrzeżach miasta i nie jako szczęśliwy milioner po wygranej w ruletkę, a jako więzień.

 

Praca, WTC i powrót do kraju

 

Pan Dariusz spędził w areszcie kilka dni. Po interwencji rodziny i znajomych oraz wpłaceniu kaucji został wypuszczony. - Stało się tak dzięki pomocy jednego z moich amerykańskich znajomych, który po prostu poręczył za mnie i zapewnił czasowy meldunek.

 

Wraz z wybawicielami ruszył autobusem w czterodniową podróż do Nowego Jorku. Na miejscu, również nielegalnie, musiał się zatrudniać do dorywczych prac budowlanych, żeby odrobić kaucję i adwokata, który go wybronił przed dłuższą odsiadką. - Oczywiście chciałem również odłożyć coś na powrót do kraju. Trwało to równe 3 lata.

 

Pan Dariusz był również świadkiem wydarzeń, gdy 11 września 2001 roku samoloty uderzyły w wieże World Trade Center. - Było rano. Pracowaliśmy przy budowie dość dużego budynku na Brooklynie. Na dachu kleiliśmy akurat papę, gdy przyjechał do nas jeden ze znajomych i powiedział, że na WTC przeprowadzono zamach. Nasz klient właśnie tam pracował, ale jak się okazało później – przeżył, ponieważ ze względu na korki, nie dojechał do pracy na czas i zamachy zastały go na jednej z ulic Manhattanu.

 

 

W 2002 roku pan Dariusz wrócił do kraju. Ponownie zajął się handlem oraz swoją wielką pasją, czyli hodowlą gołębi. W swoich gołębnikach posiada ponad 150 ptaków, które przynoszą mu splendor i trofea. Od dwóch lat dzierży tytuł mistrza oddziału, a w klasyfikacji wojewódzkiej pan Dariusz zajmuje obecnie szóstą pozycję. - Na poważnie samą hodowlą zająłem się niespełna 10 lat temu, aczkolwiek do związku hodowców gołębi należę już od ponad 20 lat. Moja przygoda z gołębiami rozpoczęła się wcześnie, bo jeszcze w dzieciństwie i tak mi pozostało. W tych ptakach po prostu można się zakochać i mi się to właśnie przytrafiło.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama