Sołtys Kucborka Dariusz Kuciński to znany i ceniony nie tylko w regionie hodowca gołębi, który na początku naszej rozmowy prosi, aby nie używać słowa „gołębiarz”, ponieważ jest ono podobno obraźliwe i używa się go w stosunku do ludzi, który mają gołębie, nie dbają o nie i bardzo często „podprowadzają” ptaki innym.
Jak mówi pan Dariusz, hodowca gołębi pocztowych nie ma nic wspólnego z gołębiarzami. Ale nie tylko z hodowli tych cenionych ptaków sołtys Kucborka jest znany. Dariusz Kuciński jest również społecznikiem i inicjatorem lokalnych przedsięwzięć, które mają na celu podnieść atrakcyjność jego rodzinnej wsi oraz ją wypromować nie tylko w gminie, ale i w powiecie, a nawet regionie.
Dariusz Kuciński urodził się w Szczytnie, ale przez całe swoje życie jest związany z Kucborkiem, w którym się wychował, wyedukował i mieszka. W okolice Wielbarka tuż po wojnie przybyli jego dziadkowie ze strony ojca. Pochodzili z miejscowości położonej nieopodal Przasnysza, natomiast rodzice ze strony matki pochodzili z okolic Muszak i w momencie, gdy zaczął powstawać tam poligon wojskowy, przenieśli się do Kucborka.
Sołtys Kucborka bardzo szybko i ze śmiechem reaguje na określenie go jako Kurpia. - Ja Kurpiem? A skądże. Na mieszkańców z tamtych okolic zawsze mówili szlachta, która może i nie była zamożna, ale na pewno nigdy w stosunku do nich nie używało się określenia „Kurpie”, ponieważ bardzo się za to gniewali.
Kucbork jest bardzo specyficzną miejscowością, w której na ponad 300 mieszkańców około stu nosi nazwisko Kuciński. - Część z nich na pewno w dalszym lub bliższym stopniu jest moją rodziną, ale w przypadku innych to tylko zbieżność nazwisk, aczkolwiek w tak małych, wiejskich społecznościach bez względu na nazwisko i pokrewieństwo w jakiś sposób zawsze tworzymy jedną wielką rodzinę.
W 2007 roku pan Dariusz rozpoczął swoją przygodę z sołtysowaniem. Wcześniej tę funkcję przez 20 lat pełnił nieprzerwanie jego ojciec. Co o tym zadecydowało? - Ludzie, ponieważ znali mojego ojca, ale jednak postanowili postawić na młodsze pokolenie. Trochę się na początku wahałem, ale ostatecznie moi przyjaciele i znajomi zdołali mnie przekonać.
Sołtys wsi nie narzeka na tempo rozwoju miejscowości. - Co roku powstaje kilka nowych domów. Ma na to niewątpliwie wpływ stała i stabilna praca, którą zapewniają okoliczne zakłady, zarówno te większe, jak i mniejsze. Jak mówi pan Dariusz, prawie wszyscy mieszkańcy posiadają samochody i dojazd do pracy nie stanowi już takiego problemu, jak dawniej. - Cieszę się z faktu, że coraz więcej młodych ludzi pozostaje na wsi, zakłada tu rodziny i buduje domy. Od wielu już lat sytuacja gospodarcza sprzyja takim działaniom, chociaż niewątpliwy wpływ mają na to i lokalne władze, które ściągnęły tu sporo inwestorów, dzięki którym powstały nowe miejsca pracy.
Pan Dariusz nie ukrywa, że w niektórych przypadkach i opiniach lokalne społeczeństwo jest podzielone, ale jest to zjawisko, którego w żadnym środowisku uniknąć się nie da. - Słuchanie innych i przyjmowanie ich opinii, czasami niezbyt pochlebnych, świadczy o tym, że już trochę dorośliśmy do demokracji, nawet tej na najniższym szczeblu. Bo ludzi trzeba słuchać i czasami takie opinie są konieczne, żeby spojrzeć na dane zagadnienie czy też problem z zupełnie innej strony.
Pierwsze trzy lata swojej edukacji pan Dariusz spędził w miejscowej szkole w Kucborku, a od czwartej aż do siódmej klasy w Wielbarku, natomiast ostatnia, ósmą klasę już w szkole podstawowej w Wesołowie.
- Bardzo ciepło wspominam chwile związane z nauką w Kucborku i niezapomnianą naszą cudowną nauczycielkę panią Irenę Radzewicz. Inicjowała wiele różnych akcji na rzecz szkoły, a my, dzieciaki 8- czy 10-letnie ochoczo i bez przymusu żadnego uczestniczyliśmy w każdej z nich – opowiada pan Dariusz. - To był świetny sposób na integrację nie tylko tej szkolnej, uczniowskiej, ale i rodziców oraz pozostałych mieszkańców. Na jakiś czas takie działania zamarły, ale obecnie, ku mojej radości, ta chęć działania na rzecz wszystkich odradza się. Ludzie sami przychodzą i pytają, co można jeszcze w naszej wsi zrobić i upiększyć. Oczywiście burmistrz Wielbarka bardzo nas w tym wspomaga, ale większość chcemy robić samodzielnie. Ja zawsze tłumaczę mieszkańcom, że od władz dostajemy wędkę, ale ryby, to już musimy złowić sami, bo nikt za nas tego nie zrobi.
- Pamiętam chwile, gdy w czwartej klasie szkoły podstawowej przeniesiono nas do Wielbarka. Dla nas, dzieci z Kucborka, był to szok adaptacyjny, trudno było odnaleźć się wśród nowych kolegów i koleżanek oraz nauczycieli. Dla rówieśników z Wielbarka byliśmy ludźmi ze wsi, chociaż oni wówczas też nie byli lepsi. Ale dla nas, z małego Kucborka, Wielbark był aglomeracją.
Pan Dariusz opowiada, że kucborskim uczniom często dokuczano w szkole w Wielbarku i zdarzały się sytuacje, gdy owi przyjezdni „musieli” bronić swojego honoru. - Niektórzy koledzy z Wielbarka byli bardzo odważni, ale tylko w grupie. Jak się takiego „bohatera” odciągnęło po lekcjach na bok, to łatwo było mu „wybić” z głowy kpiny z nas i naszego Kucborka. Przy tych metodach „wychowawczych” z czasem kpin zaprzestano.
Po ukończeniu szkoły podstawowej, pan Dariusz swą edukację kontynuował w szkole zawodowej w Nidzicy, gdzie wyuczył się zawodu mechanika maszyn rolniczych. Wrócił do domu, ale nie chciał pozostać na gospodarstwie rodziców, pomimo tego, że był najstarszym z piątki pozostałego rodzeństwa.
Krótko po ukończeniu szkoły przeniosłem się do Warszawy, gdzie znalazłem zatrudnienie w dobrze prosperującej firmie budowlanej, która montowała drewniane domki w całym kraju. I poczułem się jak krezus, bo o takich zarobkach, jakie wtedy miałem, w naszym województwie można było tylko pomarzyć.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych dość dobrze zarabiano w olsztyńskim Stomilu, gdzie miesięcznie „na rękę” otrzymywało się około 600-700 złotych. Dzisiejszy sołtys Kucborka wówczas zarabiał miesięcznie około 2000 zł poborów.
- Żyłem jak pan i czerpałem wówczas życie pełnymi garściami, ale górę brała młodzieńcza fantazja i... pustki w sklepach, a coś z pieniędzmi trzeba było robić. Pamiętam, że pewnego razu, z dwoma kolegami z Dolnego Śląsk, gdzie wtedy byliśmy na delegacji, do Warszawy pojechaliśmy taksówkami, każdy „swoją”. Jechaliśmy po wypłatę. Gdy już wzięliśmy z kasy pieniądze, do Jeleniej Góry wracaliśmy już jedną taksówką, a dwie pozostałe jechały za nami puste.
Po kilku miesiącach pracy i młodzieńczych szaleństw o Kucińskiego upomniała się armia. Służbę pełnił dość blisko domu, bo w Ełku, gdzie znajdowała się jednostka inżynieryjno-budowlana.
- Po takich przygodach przed wojskiem, gdzie byłem panem życia, pójście w tzw. kamasze było dla mnie szokiem, ale nie żałuję czasu spędzonego w mundurze. To była dobra szkoła życiowej dyscypliny. I choćby z tego powodu uważam, że obowiązkowa służba wojskowa powinna być przywrócona. Bardzo wielu młodym ludziom by się przydało trochę tego wojskowego drylu. W wojsku młody mężczyzna, a właściwie jeszcze nastolatek nauczy się wszystkiego. Tam nikt za niego nic nie zrobi. Jest rozkaz i trzeba go wykonać. Na początku byłem nieco oporny, ale dowódcy i starsze roczniki wszystkich potrafili przywołać do porządku.
Pan Dariusz nie uważa lat spędzonych w mundurze za lata stracone. Według niego była to wspaniała szkoła życia i nauka pokory oraz szacunku do starszych od siebie.
Po wyjściu do cywila, pan Dariusz zajął się najpierw świadczeniem usług budowlanych, a następnie w 1993 roku otworzył, jak twierdzi, pierwszy prywatny sklep w gminie Wielbark. A stało się to przez... grę w karty. - Sklepu nie wygrałem – wyjaśnia ze śmiechem. - Po prostu w drodze do znajomych, zahaczyłem o świetlice, gdzie odbywało się zebranie wiejskie. I tam mi zaproponowano, bym przejął wiejski sklep, a ja się zgodziłem.
Nie było to łatwe zajęcie. Bywały okresy, że sklep przynosił znaczny dochód, ale co z tego, skoro później bywały miesiące dość”chude” dla handlu. Pan Dariusz jednak się nie poddawał. Ze zmiennym szczęściem i zyskiem sklep w Kucborku prowadził przez sześć lat.
W 1999 roku za namową jednego ze znajomych, postanowił wyjechać za pracą aż na drugą półkulę, a dokładnie do Stanów Zjednoczonych. - Przez kilka lat starałem się o wizę do USA, ale zawsze przychodziła odpowiedź odmowna i na nic się zdały działania mieszkającego tam na stałe brata mojej mamy. Postanowiłem więc działać na własną rękę i zorganizować samodzielnie wyjazd, aby się spełnił mój „amerykański sen” o dobrobycie.
Jak postanowił, tak też i zrobił. Dowiedział się, że ktoś w Białymstoku organizuje nielegalne transporty ludzi przez Meksyk do USA. - Było to bardzo kosztowne przedsięwzięcie, bo całkowity koszt takiego wyjazdu wyniósł mnie łącznie 12 000 dolarów amerykańskich. Przeznaczyłem na to swoje wszystkie oszczędności, a nawet się zapożyczyłem. Jesienią otrzymałem telefoniczną informację, żebym w konkretnym dniu stawił się na lotnisku w Warszawie. Stamtąd polecieliśmy do Frankfurtu, a następnie do Mexico City. Na miejscu zajął się nami „kojot”, czyli człowiek organizujący nielegalne transporty przez amerykańską granicę. - Łatwo było go wypatrzeć, ponieważ zgodnie z instrukcją informatora w Polsce, czekał na nas z dużą kartką i napisem po polsku: „Proszę z nami”
W grupie „nielegalsów” było 6 osób obojga płci z różnych obszarów Polski, m.in. z Tarnowa czy Białegostoku. Z Mexico City polecieli bezpośrednio do Acapulco, gdzie był punkt zborny nielegalnych imigrantów. - Spędziliśmy tam trzy dni, po czym przetransportowano nas do Yumy, gdzie panują niemiłosiernie wysokie temperatury sięgające +50 stopni Celsjusza.
W Yumie spędzili dwa dni w przydrożnym motelu, znajdującym się nieopodal granicy, której strzegło wysokie pięciometrowe ogrodzenie z blachy trapezowej.
- Około godziny 22 przyszedł do nas „kojot” i powiedział, że już czas, żeby przekroczyć granicę. Było bardzo ciężko. Musieliśmy wdrapywać się po płaskim ogrodzeniu, „ozdobionym” gęsto wystającymi ostrymi zadziorami. Kaleczyliśmy dłonie, ale wspinaliśmy się coraz wyżej. Z wielkim trudem udało się nam wszystkim tę przeszkodę pokonać. Po amerykańskiej już ziemi biegliśmy ile sił w nogach, aż natknęliśmy się na coś, co przypominało rzekę. Był to jednak szeroki ściek kanalizacyjny, przez który musieliśmy przejść. Smród był niesamowity, ale co można było zrobić? W końcu dotarliśmy do jakichś zabudowań. Spanikowani wtargnęliśmy na podwórko do... jednego ze strażników granicznych.
Amerykańska przygoda sołtysa Kucborka to jakby gotowy scenariusz do sensacyjnego filmu z elementami komediowymi. - Z daleka słyszeliśmy wycie policyjnych syren. Ukryliśmy się, gdzie kto mógł. Większość w jakiejś opustoszałej szopie. Jeden jednak, zresztą były policjant z Białegostoku, którego usunięto ze służby, wlazł na drzewo. Kiedy patrole straży granicznej i policyjne zaczęły przeszukiwać teren pod tym byłym policjantem złamała się gałąź i spadł niemal prosto w ich ręce. Już nie było żadnych wątpliwości, że wszyscy jesteśmy gdzieś w pobliżu i zostaliśmy nakryci. Z drugiej strony, może to nie tylko wina tego pechowca z drzewa. Po przejściu przez ściek bił od nas taki fetor, że zapewne i tak prędzej czy później mundurowi by nas po prostu... wyczuli.
Cała grupa nielegalnych emigrantów aż zza oceanu trafiła do aresztu. - Mój amerykański sen sprowadził się do tego, że zahaczyłem o Las Vegas. Tyle że nie w kasynach, a na obrzeżach miasta i nie jako szczęśliwy milioner po wygranej w ruletkę, a jako więzień.
Pan Dariusz spędził w areszcie kilka dni. Po interwencji rodziny i znajomych oraz wpłaceniu kaucji został wypuszczony. - Stało się tak dzięki pomocy jednego z moich amerykańskich znajomych, który po prostu poręczył za mnie i zapewnił czasowy meldunek.
Wraz z wybawicielami ruszył autobusem w czterodniową podróż do Nowego Jorku. Na miejscu, również nielegalnie, musiał się zatrudniać do dorywczych prac budowlanych, żeby odrobić kaucję i adwokata, który go wybronił przed dłuższą odsiadką. - Oczywiście chciałem również odłożyć coś na powrót do kraju. Trwało to równe 3 lata.
Pan Dariusz był również świadkiem wydarzeń, gdy 11 września 2001 roku samoloty uderzyły w wieże World Trade Center. - Było rano. Pracowaliśmy przy budowie dość dużego budynku na Brooklynie. Na dachu kleiliśmy akurat papę, gdy przyjechał do nas jeden ze znajomych i powiedział, że na WTC przeprowadzono zamach. Nasz klient właśnie tam pracował, ale jak się okazało później – przeżył, ponieważ ze względu na korki, nie dojechał do pracy na czas i zamachy zastały go na jednej z ulic Manhattanu.
W 2002 roku pan Dariusz wrócił do kraju. Ponownie zajął się handlem oraz swoją wielką pasją, czyli hodowlą gołębi. W swoich gołębnikach posiada ponad 150 ptaków, które przynoszą mu splendor i trofea. Od dwóch lat dzierży tytuł mistrza oddziału, a w klasyfikacji wojewódzkiej pan Dariusz zajmuje obecnie szóstą pozycję. - Na poważnie samą hodowlą zająłem się niespełna 10 lat temu, aczkolwiek do związku hodowców gołębi należę już od ponad 20 lat. Moja przygoda z gołębiami rozpoczęła się wcześnie, bo jeszcze w dzieciństwie i tak mi pozostało. W tych ptakach po prostu można się zakochać i mi się to właśnie przytrafiło.
Ooooooooo K...a Ale Super gwiazda Już gorszych śmieci to Burmistrz chyba nie mógł znaleźć Ale co tu się dziwić Jaki Burmistrz ,takie gwiazdy
Cezary
2025-04-30 12:54:00
Może wybierzemy najbardziej zarośnięty wysoką trawą plac zabaw?!
Teren gminy Pasym.
2025-04-30 12:33:16
KULSONSKIE miasto to i kulsonskie metody
Kubus
2025-04-30 10:38:48
pierdzenie w stolki za duzą kasę z NASZYCH podatkow. Hiszpania pokazała nam ZEROemisyjniośc, wrocimy do epoki kamienia lupanego i grzania sie w zime krowim łajnem
Kubus
2025-04-30 10:38:00
Smolasty tak znany, że ja go totalnie np nie znam. Ja bym go nazwał Tatuazasty...
Tytus
2025-04-30 08:58:46
Dziś rozprawa?
2025-04-30 07:27:20
Ciężko się to czyta. Opowiadanie o bezpieczeństwie energetycznym w chwili, gdy Hiszpania i Portugalia zostały pozbawione prądu, a polskie elektrownie, planuje się na potęgę zamykać w imię klimatycznych idiotyzmów i niemieckiego biznesu zakrawa na kpinę z normalnych ludzi. Również miliardy, przewidziane na wsparcie niemieckiego i francuskiego przemysłu obronnego trudno nie mogą być przez zdrowo myślących postrzegane jako sukces Polski. Bezpieczeństwo gospodarcze i żywnościowe również jest zagrożone przez działania brukselskich komisarzy ludowych wspieranych przez ekoterrorystów. Osobiście wolał bym, aby nasza prezydencja zamiast tych \"sukcesów\" wpłynęła na rynek energetyczny w taki sposób, że nie będziemy mieli najdroższego prądu w Europie.
Wiesław Nosowicz
2025-04-29 15:54:57
Budują na Królewskim dla kolesi i mieszkańców
Antyukrainiec
2025-04-29 14:21:33
No tak, wicestarosta zajmuje się drobiazgami. Wstyd dla tych radnych którzy go wybrali na to stanowisko.
kozaostra.
2025-04-29 12:22:59
Kamilku kochany, coś niesmacznego na śniadanie? Źle w życiu wiecznym malkontentom, uśmiechnij się, dobrze?
Marlena
2025-04-29 09:30:32