Środa, 30 Październik
Imieniny: Augustyny, Łukasza, Urbana -

Reklama


Reklama

Henryk Hańczaruk – numer jeden "Unimy" (rozmowa "Tygodnika Szczytno") [zdjęcia]


Henryk Hańczaruk został zatrudniony w "Unimie", gdy zakład był jeszcze... szczerym polem. Rozmawiamy o największym, po "Lenpolu" zakładzie pracy w Szczytnie, który oficjalnie i uroczyście został otwarty 45 lat temu, dokładnie 22 lipca 1977 roku. Prosperował niespełna dziesięć lat, a przez kolejnych kilka powoli upadał aż do całkowitej likwidacji. Pozostawił jednak po sobie trwałe ślady, podobnie jak kilka innych wielkich (jak na niewielkie, powiatowe miasto) zakładów, których istnienie zapisane jest już jedynie na kartach historii i w ludzkiej pamięci.



Unima była w Szczytnie budowana jako jeden z zakładów, tworzących przedsiębiorstwo o nazwie: Zakłady Maszyn i Urządzeń Technologicznych Unitra-Unima (na które składały się fabryki w: Olsztynie, Koszalinie, dwa w Warszawie i właśnie w Szczytnie). Przez niewiele lat swojego istnienia zakład zmieniał nazwę. Był to np. Zakład Urządzeń do Montażu Podzespołów Elektronicznych Unitra-Cemi, Zakład Mechanizacji i Automatyzacji Montażu Unitra-Unima czy też krótko: Zakład Urządzeń Technologicznych. Przez kilka początkowych lat istnienia wchodził w skład Zjednoczenia Przemysłu Elektronicznego i Teletechnicznego, które to zjednoczenie również podlegało reformom i modernizaji oraz różnym podziałom. Mimo tych zmian, w świadomości i pamięci szczytnian zachował się jako "Unima", z której swoje korzenie zawodowe wywodziło wielu mieszkańców i dzięki której Szczytnu wielu nowych mieszkańców przybyło. Nowy zakład istotnie przyczynił się do rozwoju Szczytna i – choć istniał krótko – pozostawił po sobie trwałe ślady. Właśnie o nich i o powstaniu zakładu opowiada jego budowniczy i pierwszy dyrektor – Henryk Hańczaruk.

 

Jaką datę nosi pana umowa o pracę?

 

Dokładnie nie pamiętam, ale to był luty 1974 roku. Nie byłem wtedy jeszcze pracownikiem Unimy, lecz warszawskiego branżowego zjednoczenia jako pełnomocnik ds. budowy zakładu zamiejscowego w Szczytnie. Takie miałem stanowisko. Wtedy wiadomo było tylko, że właśnie w Szczytnie zakład ma powstać i nic więcej. Zaczynałem więc od znalezienia dogodnej lokalizacji.

 

Czemu Szczytno?

 

To inicjatywa Stanisława Łokaja, który był w tym czasie drugim sekretarzem w komitecie powiatowym PZPR. Nie wiem, skąd i jakie miał kontakty, ale musiał mieć niezłe, bo przeforsował, by "Unima" w naszym mieście została zbudowana. Z pewnością więc to jemu Szczytno "Unimę" zawdzięcza.

 

Jest luty 1974 roku. Zima... Chodził pan po polach i szukał tej dogodnej lokalizacji?

 

Nie było to aż tak skomplikowane. Mieszkałem już w Szczytnie od dwóch lat. Byłem dyrektorem Zakładów Remontowo-Montażowych Przemysłu Zbożowego, które mieściły się przy ulicy Polnej. Okoliczny teren znałem, bo pracowałem nieopodal. Działka, na której ostatecznie rozpoczęla się budowa, była wtedy dzierżawiona przez dom starców (obecnie DPS – przyp. H.B.), którą pensjonariusze rolniczo wykorzystywali. Budowa ruszyła właściwie już latem 1974 roku. Stawiane były hale produkcyjne z konstrukcji stalowych, które przyjeżdżały z DDR (Niemiec Wschodnich – przyp. H.B.) i od razu były montowane. Jeszcze bez dokumentacji technicznej, bo ta była dopiero tworzona.

 

Sądziłam, że budowa rozpoczęła się w 1975 roku...

 

Może dlatego, że dopiero w kwietniu 1975 roku oficjalnie został wkopany kamień węgielny. Ceremonia była podobna do tych, które są dziś. W specjalnej, mosiężnej tubie schowany został akt erekcyjny i wkopany w fundament. Akt podpisywał dyrektor, inicjator budowy, wykonawca, którym na początku było Piskie Przedsiębiorstwo Budowlane. Od tego momentu rozpoczęła się prawdziwa budowa. Oficjalne otwarcie Unimy nastąpiło dokładnie 22 lipca 1977 roku, ale wtedy zakład właściwie już działał...

 

Czyli otwarcie było takie pro forma?

 

Musiało być. To było potężne przedsięwzięcie i potrzebni byli ludzie, by tę budowę realizować, a także przyszli, odpowiednio przygotowani pracownicy. Krótko po mnie drugą zatrudnioną osobą była Danuta Łokaj, która zajmowała się sprawami czysto biurowymi: pismami, telefonami. Takie połączenie dzisiejszej sekretarki z asystentką. A dodam, że na początku biuro budowy prowadziłem w domu. Ona zresztą też pracowała we własnym mieszkaniu, bo tam miała telefon, który wtedy powszechny nie był. Kolejny pracownik, z umową numer trzy – to Józef Jurewicz – rozliczał finansowo inestycję. Jako czwarty i piąty, jednego dnia, zatrudnieni zostali dwaj panowie "podkupieni" z "Lenpolu". To Wojciech Walkiewicz i Moroz, bodaj Sławomir, ale on pracował krótko. Wojtek Walkiewicz natomiast przez wiele kolejnych lat był moją tzw. prawą ręką. Bardzo rzetelny i słowny. Jeśli deklarował, że coś zostanie zrobione w określonym terminie, to na pewno tak było. Te pierwsze osoby były zatrudniane jeszcze w Warszawie, przez zjednoczenie zakładów "Unitra". Ci dwaj ostatni, specjaliści od spraw technicznych, pracę zaczynali właśnie w stolicy, w tamtejszej "Unimie", gdzie zapoznawali się z produkcją. I tak to szło niemal jednocześnie: budowa i zatrudnianie ludzi.

 

W nieistniejącym jeszcze zakładzie?

 

Kiedy oficjalnie zakład został otwarty, to już w nim było zatrudnionych sporo ponad 600 osób. Trzeba było ich wcześniej pozyskać, przeszkolić... Na przykład specjalnie kupiony został autokar, żeby młodych ludzi wozić do Olsztyna. Tam jedna ze szkół uruchomiła klasy zasadnicze o takim profilu, jaki był nam potrzebny.

 

Szczytno, jeśli dobrze pamiętam, zyskało wtedy na ludności. Sprowadziło się tu sporo osób, które zakład potrzebował...

 

Bo zatrudnianie szło dwutorowo. Z jednej strony kształciliśmy pracowników produkcyjnych, a jednocześnie człowiek ze zjednoczenia, który miał być w Szczytnie zastępcą ds. technologii, w innych zakładach "kaperował" pracowników wyższego szczebla, techników i inżynierów, którzy już posiadali odpowiednią wiedzę i doświadczenie. W Szczytnie nie było wystarczającej kadry. Tu było "do dyspozycji" zaledwie kilku inżynierów, a ostatecznie w "Unimie" pracowało ich 70. Na potrzeby tych przyjezdnych blok mieszkalny, który miał być dla "Lenpolu", przejęliśmy dla Unimy oraz wybudowaliśmy hotel pracowniczy przy ul. Dąbrowskiego. Za ten hotel zresztą o mało nie poleciałem na przysłowiowy bruk...

 

Dlaczego?

 

Wiedziałem, że hotel jest niezbędny. Załatwiłem dokumentację z innego zakładu pracy, z Ostródy, który taki hotel miał. Tyle że taki obiekt nie był planowany, bo nie było na to pieniędzy. Wykorzystałem te, za które miała być modernizowana zakładowa kotłownia, do czego ostatecznie nie doszło. Niby więc miałem pieniądze, tyle że wydałem je samowolnie na inny cel. Sporo było z tego powodu szumu... Jakoś się wybroniłem, a przy otwarciu "Unimy" szef zjednoczenia przyznał jednak, że ten hotel jest potrzebny i dobrze, że powstał. I tak było. Mogło w nim zamieszkać do 200 osób, a w początkowym okresie do Szczytna przyjechało dużo ludzi, którzy jeszcze nie ściągali ze sobą rodzin albo ich nie mieli. Żeby ich do przyjazdu przekonać, trzeba im było zapewnić mieszkania, a co najmniej właśnie hotel pracowniczy.


Reklama

 

Czyli Szczytno rozrosło się wtedy nie tylko zyskujc nowy zakład, ale i mieszkańców...

 

Niektórzy byli do szczycieńskiej "Unimy" oddelegowani i po jakimś czasie wrócili do siebie, ale wielu tu zostało, Do dziś ich spotykam. W czasie rozkwitu "Unimy" Szczytno liczyło sobie ponad 28 tysięcy mieszkańców. Teraz to poziom chyba nie do osiągnięcia.

 

Zakłady robiły wiele dla miasta i swoich pracowników...

 

Prawda. Tak powstała na przykład miejska komunikacja, dzisiaj ZKM. Trzy zakłady: "Unima", "Lenpol" i dzisiejsza WSPol zadeklarowały, że oddadzą po jednym autobusie na potrzeby tej miejskiej komunikacji. Ostatecznie "Lenpol" nie dał, jeden autobus został zniszczony w wypadku i na całe Szczytno został jeden pojazd, a to za mało. Potrzebny był nowy. Starały się o ten autobus czynniki oficjalne, ale im się nie udawało. I tu zadziałał ówczesny dyrektor browaru Stefan Haczkiewicz. Jak to zrobił, nie wiem... Od naczelnika miasta wzięliśmy zamówienie na autobus i upoważnienie do odbioru in blanco. Pojechaliśmy do Sanoka. Wołgą z kierowcą, którą dał nam komendant szkoły milicyjnej Stanisław Biczysko, bo sprawa była ważna dla całego miasta, więc i dla szkoły też. Pojechaliśmy bezpośrednio do fabryki i... wróciliśmy z autobusem. Co prawda, trzeba było transakcję poprzeć wędzonymi węgorzami, które na Mazurach były nieoficjalną "monetą obiegową". Większość spraw, jakie na Mazurach potrzebowaliśmy załatwić, udawało się głównie dzięki tym rybom (śmiech). Pamiętam też jeden z argumentów, którzy zastosował Stefan Haczkiewicz w rozmowie z dyrektorem fabryki w Sanoku. Spytał, ile już autobusów sprzedał poza tzw. rozdzielnikiem. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że 20. - To, jeśli pana posadzą, to co za różnica czy to będzie za 20 czy za 21 autobusów? - skomentował Stefan. Tak czy inaczej – nowy autobus dla Szczytna zdobyliśmy. Nawet wojewoda nie mógł uwierzyć, że nam się udało. Przez jakiś czas zajezdnia tego nowego zakładu komunikacji miejskiej była w "Lenpolu", zanim ZKM otrzymał własną.

 

Dziś trudno sobie wyobrazić, że istniejące zakłady działają aż tak pro publico bono. Coś jeszcze Szczytno zawdzięcza przedsiębiorstwom?

 

Sporo. Inicjatywą i wykonaniem wszystkich dużych zakładów była też kładka nad torami, kilka lat temu rozebrana.

 

Poważnie? Nie wiedziałam...

 

Konstrukcję robił specjalistyczny zakład z Białegostoku, ale całą resztę miejscowe zakłady. Wcześniej zorganizowałem zebranie dyrektorów. Mówiłem, że musimy i możemy coś dla miasta zrobić, a każdy z zakładów może też cos od siebie dać: jedni montaż, inni podbudowę, następny deski itd. Zresztą budowa tej kładki to w ogóle odrębna, długa opowieść.

 

Mamy czas...

 

Zacznijmy od tego, że większość materiałów budowlanych była deficytowa. Innymi słowy: nic nie było ot tak, dostępne od ręki. Wszystko trzeba było załatwiać. Na kładkę potrzebne było 3 tony stali. Pojechałem do Olsztyna, do firmy Centrostal. Dyrektor mówi mi, że może stal sprzedać, ale tylko na potrzeby rolnictwa. Pytam: czy dla POM-u sprzeda. Odparł, że tak. Wracam do Szczytna. Dyrektor POM-u łapie się za głowę: na co mu tyle stali i jak za nią zapłaci? Tym się akurat nie musiał martwić, bo płaciło białostockie przedsiębiorstwo, do całego przedsięwzięcia potrzebny był tylko formalny udział zakładu działającego na rzecz rolnictwa. Stąd ten POM. Dyrektor wystawia więc zapotrzebowanie i zlecenie. Z kwitem znów jadę do Olsztyna. Teraz stal już jest. Pojechała do Białegostoku, bo to był warunek tamtejszej firmy, że zrobi nam tę konstrukcję kładki, jak stal załatwimy. A w Szczytnie już KPB (Kętrzyński Przedsiębiorstwo Budowlane, które miało w Szczytnie swoją filię – przyp. H.B.) robiło podbudowę, fabryka mebli przygotowała deski na schody i pomost itp. Kładkę nad torami przy ul. Warszawskiej trzeba było zrobić, bo była bardzo potrzebna. Wtedy pociągi jeździły non stop, przejazdy był częściej i dłużej zamknięte niż otwarte i ludzie mieli poważny problem, żeby dostać się do pracy, nie tylko do "Unimy" zresztą, ale i do przetwórni "Las". I tak to się odbywało... W takie właśnie sprawy angażowali się dyrektorzy szczycieńskich zakładów pracy i różnych instytucji, tych większych i ważniejszych. Nazywaliśmy się "radą dyrektorów", ale było to gremium nieformalne. Po prostu spotykaliśmy się, kiedy był jakiś problem i trzeba było go rozwiązać. Wspólnie było łatwiej...

 

Dziś taka współpraca jest nierealna, niestety...

 

Może dlatego, że zakłady nie są już "państwowe"? Dawniej po prostu współpracowaliśmy. Nie było zawiści o to, kto ma więcej i czego. Nie było pogoni za kasą, ale była za to chęć pozostawienia po sobie czegoś ważnego, przydatnego dla wszystkich. Tak jak powiedziałem: każdy z "rady" kierował swoją firmą, ale jak było trzeba, wiele robiliśmy wspólnie. Myślę, że wbrew pozorom, taka współpraca i dziś nie jest nierealna, tylko że ludzie już nie ci sami i nie tacy sami...

 

Proszę o jeszcze jakąś opowieść...

 

Może o przedszkolu przy ul. Polnej... To był stary budynek, który miał być przerobiony na cztery mieszkania dla nauczycieli. Powiedziałem, że z puli zakładu dam te mieszkania, a budynek chcę na przedszkole. I tak się stało, przy czym adaptacja tego budynku na przedszkole to dzieło "Unimy". Co prawda niektózy mieli pretensje, że Unima ma do dyspozycji o cztery mieszkania mniej i czterech pracowników ich nie otrzyma, ale odpowiadałem, że w przedszkolu dzieci pracowniczych jest o wiele, wiele więcej.

 

I to akurat przedszkole przetrwało do dziś. Z tego co pamiętam, to w Szczytnie, przy końcu lat 70. było aż 12 przedszkoli, lecz po większości z nich "ślad" zaginął. Wspomniał pan wcześniej, że osiedlił się w Szczytnie niedługo przed podjęciem się tworzenia "Unimy". A skąd pan przybył?

 

Z Olsztyna. Ale pochodzę z Podlasia. W związku z pracą sporo się nawędrowałem...

 

Dlaczego?

Reklama

 

Po technikum był nakaz pracy. Wylądowałem w Białogardzie. Później wojsko – desantowe – w Krakowie. Następnie studia na Politechnice Poznańskiej. Z dyplomem pracowałem w Kętrzynie, potem w Olsztynie, a w końcu w Szczytnie. Jadąc tu sądziłem, że będzie jak w innych miejscach – 2-3 lata i dalej. Na pewno nie planowałem stałego tu pobytu, bo mi zresztą takie plany nigdy wcześniej nie wychodziły.

 

Wróćmy do "Unimy". Dlaczego jej nie ma?

 

Można by powiedzieć, że jej koniec zaczął się na początku lat 80. podczas fali strajków, powstania "Solidarności" i późniejszych wydarzeń. Trudno, by zakład, w którym nikt nie pracuje, był wiarygodny dla kontrahentów. Był to też czas, kiedy pracownicy pozbywali się dotychczasowych dyrektorów. W każdym razie mnie się pozbyto. Spośród dyrektorów w województwie byłem pierwszą "ofiarą". Co ciekawe i może dziwne, najbardziej przyczynił się do tego jedyny pracownik Unimy, którego zatrudniłem z protekcji, na prośbę jego ojca, który był moim dobrym znajomym. Po latach, podczas jednego z organizowanych w urzędzie spotkań opłatkowych spytałem innego z prominentnych działaczy '80: co oni do mnie mieli. Odpowiedział, że nic, ale taka była potrzeba, żeby zdjąć dyrektora i to najlepiej jakiegoś ważniejszego. Bo "Unimę" odwiedzili ludzie ze świecznika "Solidarności" i zdecydowali, że związek musi pokazać swoją siłę. No i pokazał.

 

Ale dalsze losy zakładu pan zna. To przecież jak z dzieckiem: pan tę "Unimę" zrobił...

 

Znam, chociaż bez szczegółów. Zakład, gdzież w 84-85 roku, znalazł się na równi pochyłej. Produkcja była marna, zbyt jeszcze bardziej. "Unimę" miało uratować duże zamówienie na... specjalne skrzynie (wózki) narzędziowe. Żeby je wyprodukować zakład kupił kółka i lakier, bardzo duże ilości i za nie zapłacił. Tyle że zlecający się wypiął i tych skrzynek ostatecznie nie chciał. To był gwóźdź do trumny... Najpierw wszedł likwidator i przez kilka kolejnych lat rozsprzedawał i zamykał zakład po kawałku. Na koniec jeszcze wszedł syndyk... i było po "Unimie".

 

Czyli zakład istniał zaledwie jakieś 15 lat. Tyle pracy, nakładów i... tylu ludzi ostatecznie na bruku...

 

"Unima" zatrudniała w najlepszym okresie około 1200 osób. Tylko "Lenpol" był większy – jakieś 1500 pracujących. Kolejny zakład – to fabryka mebli z około 600 zatrudnionymi. Pracy w Szczytnie nie brakowało, aż do początku lat 90. W różnym czasie, ale w niewielkich odstępach, wszystkie duże zakłady zostały zlikwidowane... Niestety.

 

Ale miejsce "Lenpolu" zajął "Safilin" i po części obecnie "Novum", w halach "Unimy" działa MMI. Może tylko nie zatrudniają tak wiele osób, jak to było dawniej...

 

Dobre przynajmniej to, że trochę tych hal produkcyjnych przetrwało i czemuś pożytecznemu służą. Chociaż przyznam, że jeszcze nie tak dawno ogarniał mnie żal i smutek, gdy widziałem zrujnowany biurowiec "Unimy". Przecież też mógł być wykorzystany, być przydatny. Straszne jest to, że tak wiele w Szczytnie zostało zniszczone, porzucone. Na przykład POM zarasta zielskiem... Z tego wszystkiego, co zrobiliśmy jako "rada dyrektorów", co zrobiły wiodące zakłady, fabryki – to właściwie zostałą tylko komunikacja miejska...

 

Coś tam się powoli jednak odradza...

 

Może. Od 17 lat jestem na emeryturze i już tak nie śledzę wydarzeń, jak niegdyś. Jeśli jakieś stare mienie jest wykorzystywane, to bardzo dobrze. Szkoda tylko, że najpierw musiało to mienie ulec zniszczeniu. Koszty odbudowy są znacznie wyższe...

 

I co pana zajmuje od 17 lat?

 

Wszystko. Teraz dopiero nie mam czasu... Szczególnie jak się nawarstwiają małe problemiki, bo one nie odpuszczają, niezależnie od wieku. Gdy pracowałem, to problem, jak się pojawił, trzeba było rozwiązać od razu. Teraz już nie ma tego napięcia, stresu... Rano myślę, że coś trzeba zrobić, ale odkładam na popołudnie, a później myślę: może jutro... Trochę zajmuję się wnukami, domem, ogrodem... Póki sił wystarczy, a na razie ich nie brakuje.

 

Ale pracował pan też w PKO?

 

Po trzech latach przerwy, gdy zostałem "zlikwidowany" w "Unimie". Najpierw byłem rencistą. Bo w 80. roku poważnie chorowałem, a zaczęło się niewinnie – od grypy. Nie było czasu na chorowanie. Nie odleżałem jej, nie doleczyłem i skutki, bardzo poważne powikłania, okazały się fatalne: pół roku w szpitalach i parę lat niezdolności do pracy. Tak długo dochodziłem do siebie. Dłużej chyba, niż trwała moja walka ze "skorupiakiem" pięć lat temu. Wygrana.

 

Szlachetne zdrowie...

 

Komandoskie. Wojsko, wspomniany desant, to właściwie komandosi, a kondycja zdobyta w tej jednostce jest nie do zdarcia. Pesel wskazuje, że stukają mi już 82 lata. Lodówki może już sam nie podniosę, chociaż tak bywało, ale teraz mam się całkiem dobrze. Wiodę sobie spokojne życie, unikam stresów, bo to właśnie stres i ciągła praca spowodowały, że grypa, gdy się przekształciła, mnie powaliła tak, jak powaliła "Solidarność" moje kierowanie Unimą albo tak, jak kryzys lat 80. powalił ostatecznie "Unimę".

 



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama