Do napisania dzisiejszego odcinka skłoniło mnie choróbsko, które w ostatnim czasie się do mnie „przyplątało”. Dość długie oczekiwanie przed gabinetem do lekarza pozwoliło mi na refleksje i rozważania, które dotyczyły spraw związanych ze służbą zdrowia na terenie dzisiejszego powiatu szczycieńskiego około sto lat temu. Oczywiście w tym czasie powstał szpital i zaczęły się tworzyć zręby szczycieńskiej służby zdrowia, ale w miejscowościach powiatu dość dużą popularnością cieszyła się medycyna ludowa.
Ówczesne choroby i metody ich leczenia zaczerpnąłem z notatek rozmów przeprowadzonych z mazurami ponad 20 lat temu oraz z literatury Maxa Toeppena.
Przełom wieków i leczenie
Jak wszystkim wiadomo, poziom opieki medycznej nad ubogą częścią ludności przełomu XIX i XX wieku był mizerny. Lekarze wówczas śrubowali ceny za byle poradnictwo. Nie wszystkich było stać na opłacenie takiej usługi, tym bardziej, gdy miało się w domu kilka, a nawet i kilkanaście osób na utrzymaniu.
Zdarzały się jednak przypadki, że państwo opłacało koszty leczenia i pobytu w szpitalu. Dotyczyło to jednak tylko chorób zakaźnych. Opowiadała mi kiedyś o tym moja babcia, która w 1915 roku zachorowała na żółtaczkę i przebywała w szpitalu w Barczewie. Gdy przyszedł czas wypisu, mój pradziadek zapytał się z obawą o koszty leczenia. W odpowiedzi usłyszał „wszystko jest ordung, bo za leczenie płaci Kaiser”.
Ówczesna ludność różnymi sposobami - czasami przyprawiającymi wręcz o dreszcze - starała się zapobiegać chorobom. Wzięcie wśród ubogiej ludności mieli wówczas różni znachorzy, krwawnicy (puszczający krew) i baby (akuszerki). Wielką rolę w tej medycynie odgrywały leki pochodzenia zwierzęcego i roślinnego oraz, co było najważniejsze w dawnych czasach, sztuka zamawiania.
Wartości lecznicze wielu ziół uznawane są przez medycynę do dziś, odrzucając oczywiście magiczne sposoby „zadawania”. Na przykład barwinek, zwany też lubistkiem, służył do kąpieli dzieci i miał tę właściwość, że dziatwa obojga płci w nim kąpana cieszyła się w wieku późniejszym wielkim powodzeniem miłosnym.
W dawnych czasach wierzono także, że zadany białogłowom ożywiał w nich popęd miłosny ku mężczyznom. Natomiast inną rośliną, działającą podobnie na mężczyzn, był czerwony storczyk, którego kwiat, podobny do małej czerwonej kitki, z racji swego kształtu miał wtedy różne nieskromne nazwy.
Najbardziej pospolity - kołtun
Do najpospolitszych wówczas chorób - zanim stał się on synonimem głupoty – należał kołtun, który kiedyś uznawano za źródło różnych innych chorób bez żadnego logicznego związku. Zanim odkryto, że jest to po prostu gniazdo wszawicy, przez całe wieki uważano go za objaw choroby, do której usunięcia trzeba było mieć tzw. „twardą rękę”.
Kołtunowi przypisywano boleści żołądka, kolki, bóle w piersiach i inne dolegliwości. Jeżeli osoba niefachowa ucięła kołtun nożem lub nożycami, to człowieka z kołtunem musiało połamać lub pokręcić, ale jeśli kum w bitce wydarł kołtuniastemu przypadkiem to gniazdo, wówczas poszkodowany pozostał zdrów i przeżywał to bez żadnych następstw.
Oryginalnym zabiegiem usuwania tej przypadłości było „natrząsanie”, które polegało na tym, że mężczyzna stanąwszy z tyłu za kobietą, ujmował ją w pasie, podnosił do góry kilka razy i opuszczał wymawiając przy tym stosowne formułki. Czasami, gdy nie uważał siebie za dość silnego, obwiązywał swoją żonę sznurem w pasie, po czym przeciągał linę za belkę w pułapie i kilka razy podciągał połowicę mówiąc: „albo na tę, albo na tę stronę". Podobnie czyniono z mężczyznami.
Takie natrząsanie bywało nawet „skuteczne”, gdy chory zdrowiał wskutek strachu bądź też ze względu na zbyt energiczne natrząsanie życie tracił.
Oprócz chorób wewnętrznych, które przypisywano złośliwemu kołtunowi, również skurcze żołądkowe lud mazurski wywodził ze zgubnej działalności stworu żyjącego w okolicy pępka. Wyobrażano go sobie rozmaicie. W okolicach Wielbarka pod postacią robaka posiadającego kleszcze lub szpony, przy pomocy których podrażniony szarpał ludzkie wnętrzności. Być może było to określenie choroby nowotworowej znanej już ówczesnej medycynie.
Za jedyne lekarstwo przeciw tym dolegliwościom uchodziło w owych czasach końskie łajno (koniecznie świeże), które należało wycisnąć i zmieszać dla smaku z wódką. Był to lek tani, bowiem podstawowego materiału było wszędzie pod dostatkiem, a cena alkoholu była przystępna.
„Niewinne” krasnoludki
Według przekazów, dzisiejsze krasnoludki, to małe istoty z długimi brodami ubrane w kubraczki i wielkie czerwone czapki. Stworzenia te na ogół niosły ludziom pomoc. Dawniej Mazurzy wyobrażali je sobie inaczej - byli to starcy o jednostopowej wysokości (ok. 20 cm) z długą brodą, żyjący w norach pod ziemią i czyniący zło.
W zachodniej części powiatu przybierały one nieco zgoła inną formę i były maleńkimi ludzkimi istotami, na tyle drobnymi, że ledwie je można było dostrzec. Te niewielkie „stworzenia” dokazywały Mazurom na różny sposób, jednak najczęściej „specjalizując” się w sprowadzaniu dreszczy i różnych form bólu.
Jeżeli kogoś bolało w „środku”, to działo się to za przyczyną krasnoludków (zwanych w powiecie szczycieńskim „podziomkami”), zmienionych w robaki, które drążyły ciało.
W jednej z miejscowości pod Szczytnem, Mazurzy posiadali własną receptę na wypędzenie krasnoludków alias robaków. Według zachowanych relacji, zamykało się komin, aby w izbie było zupełnie ciemno. Dookoła chorego rozsypywało się przez włosiane sito popiół, przy tym sito obracało się, nie jak zwykle, w prawo, lecz w lewo. Następnie prędko otwierało się komin, równie prędko zapalało się łuczywo lub świeczkę i szukało się ścieżek, którymi robaki pełzły przez popiół.
Jeżeli się tych śladów nie znalazło, znaczy to, że robaki wróciły znowu do chorego, i nie ma już dla niego ratunku, jeśli natomiast ślady od chorego się rozchodziły, to był to dla niego dobry znak.
Zaklinacze
Wraz ze wzrostem liczby niewyjaśnionych zdarzeń i chorób, zaczęły się również pojawiać osoby, które mogły wytłumaczyć tajemnicze wydarzenia lub też w większej lub mniejszej formie „wyleczyć”, stosując przy tym znane tylko sobie sposoby.
Jeszcze przed wybuchem I wojny światowej w powiecie szczycieńskim byli fachowcy od zaklinania chorób, którzy jak nikt, znali właściwe formuły zaklęć i nimi skutecznie się posługiwali. Swoje praktyki odprawiali w ciemności, a zebrane robactwo wrzucali natychmiast w ogień.
Wśród istot przynoszących nieszczęście, poczesne miejsce zajmowała najczęściej kobieta. Według wierzeń Mazurów z terenu powiatu szczycieńskiego, „…tego, kto wyszedłszy z domu zobaczy istotę płci żeńskiej, spotka nieszczęście". Jeżeli pierwszą osobą, która weszła do domu w poniedziałek była kobieta, to dom czekało nieszczęście. Ciekawe, jak to się miało do rzeczy, gdy jakiś mazurski gospodarz miał żonę i kilka córek, ale to pozostawiam do oceny naszych Czytelników.
Żaby, ropuchy i inne stworzenia
Ogromne znaczenie w mazurskiej medycynie ludowej miał świat płazów, gadów i robaków. Jaszczurka uchodziła za stworzenie człowiekowi przychylne, ropucha zaś za podejrzane i wrogie. Ślina żmii (nie jad), którą to stworzenie potrafiło tryskać na znaczną odległość, powodowało rzekomo bolesne rany, natomiast żółta ciecz wydzielana przez biedronkę służyła jako balsam na wszelkie rany i skaleczenia.
Rogi jelonka miały podobno pomagać na ból zębów, a zasuszone i utarte stonogi zmieszane z wódką skutkowały przy bólach kolkowych. Na kolkę stosowano również wodę z wygotowanych knotów kościelnych, a także sproszkowaną kość szczękową szczupaka, natomiast rosół z sowy zabitej w maju był lekarstwem na kurcz w nogach Dość już pisania o medykamentach, które zapewne niejednego Czytelnika przyprawiają o mdłości, teraz chciałbym opisać środki, których stosowanie wzbudzi u nas rozbawienie.
Nie tylko zwierzęta…
Według dawnych opisów, brodawkę można było usunąć dotykając ją ziarenkiem grochu, które następnie należało wrzucić do pieca. Skutkowało to tylko pod warunkiem, że stosujący ten środek uciekł z pomieszczenia, zanim pękające w ogniu ziarno zaczęło trzeszczeć.
Drugim środkiem na brodawki było dotykanie ich kradzionym mięsem, które później należało zakopać. Jednakże za najpewniejszy sposób uchodziło patrzenie się na księżyc, który musiał być w pełni. Podczas tej czynności należało brodawki dotykać mówiąc: „tam jest coś, a tam nie ma”. Podobno wyniki takiego „zamawiania” były już widoczne po trzech dniach. Żeby pozbyć się liszaja, nacierano go parą z gotowanej ryby mówiąc przy tym stosowną formułkę: „dzień dobry panie liszaj, nie bądź jutro tylko dzisiaj.
Stosowanym jeszcze przez niektórych ludzi do dziś sposobem na chorobę zwaną jęczmieniem jest pocieranie powieki ślubną obrączką. Znam obecnie ludzi, którzy tę metodę stosowali i mogliby zaręczyć głową, że to pomaga. No cóż, siła sugestii.
Dość osobliwym sposobem na tzw. podźwignięcie było picie trocin z trumny zmieszanych z wódką. Natomiast metodą - według Mazurów skuteczną - na pozbycie się zastrzału, było wystrzelenie nad nim z fuzji...
Istniało jeszcze wiele innych sposobów, mających na celu wyleczenie się z różnych chorób i przypadłości w tamtych czasach. Ich opis zająłby kilka opasłych tomów. Postępowanie naszych pradziadów zapewne niejednego Czytelnika rozbawiło czy też wzbudziło politowanie. Lecz, jak wiadomo, historia lubi się powtarzać i być może za sto lub więcej lat ktoś podobnie zareaguje czytając o naszych współczesnych obyczajach.
Opis do zdjęcia: Jeszcze ponad 100 lat temu większość mieszkańców powiatu szczycieńskiego korzystała z tradycyjnej medycyny ludowej.
Lech Jan Jamka-były Szczytnianin farmaceuta
Moja matka, rodowita Mazurka, twierdzjła też, gdy dziecko jest przekarmiane wieprzowym mięsem, to potem się żle uczy w szkole. O dziwo, zostalo to niedawno potwierdzone przez amerykańskich dietetyków.