Spośród kierowników i dyrektorów szczycieńskich szkół, nawet tych, które już nie istnieją, najstarszy wiekiem jest Mikołaj Kozaczuk. Wiele lat temu był też najmłodszym bodaj kierownikiem szkoły podstawowej w Polsce. Został nim mając zaledwie 24 lata. Wychował mnóstwo pokoleń dzieci i młodzieży. Jego wychowankowie do dziś chętnie go odwiedzają, zapraszają na absolwenckie spotkania. Wielu współczesnym nauczycielom można by życzyć, aby swoją pracą zasłużyli na taki szacunek uczniów, jakim wciąż cieszy się Mikołaj Kozaczuk. W przeddzień jego 85 urodzin (które obchodził 5 lipca) rozmawiamy o dziejach rodziny i miejscowej oświaty.
Kiedy pan przyjechał do Szczytna?
Właściwie nie do Szczytna, a w okolice. W 1948 roku, jako 9-latek, przybyłem z rodzicami i bratem, który był ode mnie siedem lat starszy. Przyjechaliśmy z okolic Terespola, ze wsi Kostomłoty, znanej z tego, że była tam i jest pierwsza i obecnie jedyna w Polsce cerkiew unicka, powstała po Unii Brzeskiej. Rodzice dostali tu gospodarstwo rolne w Wawrochach. Ciężko pracowali, a ich marzeniem było wykształcić synów.
I udało się.
Do piątej klasy uczyłem się w Wawrochach, a później miałem do wyboru albo Lipowiec, albo Szczytno. Wybrałem to drugie i w 1952 roku skończyłem podstawową „jedynkę”. Oczywiście, zrodziła się kwestia: co dalej. Kierownik szkoły w Wawrochach, Władysław Ruszczyński, namówił mnie, bym wybrał Liceum Pedagogiczne i tak zrobiłem. Wtedy takie liceum w Szczytnie jeszcze nie istniało, więc uczyłem się w Olsztynie.
Dlaczego kierownik szkoły uznał, że powinien pan zostać nauczycielem?
Może dlatego, że na ostatnim świadectwie, które mi wypisywał, były same bardzo dobre? Nie wiem, ale poszedłem za jego radą. Liceum skończyłem w 1956 roku, po zdaniu matury, która wówczas była zupełnie inna, niż teraz. Zdawałem z języka polskiego, matematyki, pedagogiki, historii i psychologii. Egzaminy pisemne były z tych trzech pierwszych przedmiotów, a dodatkowo ustne – ze wszystkich. Przy czym te ustne były jednego dnia, jeden przedmiot za drugim.
Pamięta pan swoje oceny z matury?
Z egzaminów pisemnych miałem czwórki, ale jakie miałem z ustnych, to nie pamiętam.
Później studia czy praca?
W połowie lat 50. zawód nauczyciela był deficytowy. Po Liceum Pedagogicznym nabywało się pełnych uprawnień, ale szybko ukończyłem też Studium Nauczycielskie, które dziś można by porównać z licencjatem. Ale to już było zaocznie, bo krótko po maturze podjąłem pracę.
Gdzie?
Trochę to było skomplikowane. Absolwenci szkół czy uczelni otrzymywali tzw. nakaz pracy. Oznaczało to, że absolwent był kierowany tam, gdzie był potrzebny, a nie tam, gdzie chciał. Jednak jeden procent uczniów, absolwentów nie był objęty tym nakazem. Była to chyba forma nagrody za wysokie wyniki. W każdym razie miałem na świadectwie właśnie taką adnotację: „zwolniony z nakazu pracy”. Mogłem więc wybrać szkołę, ale oczywiście taką, w której był wolny etat. Wydział oświaty, który wtedy zatrudniał nauczycieli, zaproponował mi małą wiejską szkołę, tzw. jednoklasową, czyli taką, w której była tylko jedna izba lekcyjna. Autobusów nie było, pojechałem więc rowerem do Jeleniowa, bo o tamtejszą szkołę chodziło, obejrzeć ten budynek. Wróciłem do wydziału oświaty i powiedziałem: nic z tego. I wtedy okazało się, że miałem też trochę szczęścia. Z pracy w szkole w Pasymiu odszedł jeden z nauczycieli i zająłem jego miejsce. Uczyłem wtedy języka polskiego, a jako młodemu nauczycielowi powierzono mi też w-f. Tam już, rok wcześniej, zaczęła też uczyć moja żona – Bronisława.
Żona? To musiał pan przed ołtarzem stanąć bardzo młodo...
To prawda, miałem zaledwie 19 lat. Ale nasza znajomość była dość długa. Poznaliśmy się w Szczytnie, w szkole podstawowej, gdy ja chodziłem do szóstej klasy, a Bronka do siódmej. Później nasze drogi się rozeszły, ale znów spotkaliśmy się w Olsztynie, gdy ona już była w Studium Nauczycielskim, a ja w Liceum Pedagogicznym. Obie szkoły były zlokalizowane w tym samym budynku. A że w Olsztynie nie mieliśmy znajomych, siebie natomiast pamiętaliśmy, to na korytarzu uśmiechaliśmy się do siebie. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać i tak dotarliśmy do... ślubu, co nastąpiło krótko po mojej maturze, w grudniu 1956 roku.
Ostatecznie oboje pracowaliście w Pasymiu.
I dobrze nam się tam pracowało. Grono było sympatyczne, przyjazne. Założyłem w szkole kółko fotograficzne, bo wcześniej skończyłem roczny kurs w tym kierunku. Zajęcia prowadził pan Orsicz w budynku obecnej szkoły muzycznej.
Coś z tego okresu szczególnie utkwiło panu w pamięci?
Może jedna taka anegdota... Gdy mój poprzednik, nauczyciel,, którego miejsce zająłem w szkole, przeszedł na emeryturę, podjął jeszcze pracę w gminnej bibliotece. Naprzeciwko tej biblioteki był lokal „Nad Kalwą”. Pan Antoni spędzał w bibliotece z godzinę, a później szedł do tego lokalu i zostawiał bibliotekę otwartą, bez dozoru. Kiedyś zwrócono mu uwagę, że ktoś może ukraść książki. Odpowiedział: „A ja bym się z tego cieszył!”
Czyli czytelnictwo w tamtych czasach kulało jak teraz?
Aż tak to nie. Czytano jednak więcej, chociaż może nie na wsiach, bo więcej czasu zajmowała praca w gospodarstwach.
A kiedy przyszedł czas na Szczytno?
Kiedy zbudowana została szkoła podstawowa - „czwórka”. Dokładnie 15 kwietnia 1962 roku zostałem zatrudniony jako kierownik tej szkoły. W szkole były dwa mieszkania służbowe i w jednym z nich zamieszkaliśmy. Bardzo nam to odpowiadało, bo rodzina żony mieszkała w Szczytnie. Moim zadaniem było przygotowanie nowego, pustego budynku na przyjęcie uczniów. Bardzo mi w tym pomogła szkoła policyjna, która wtedy nosiła miano: Szkoła Oficerska Milicji Obywatelskiej. W jej ramach działało Liceum Ogólnokształcące dla dorosłych. Akurat to liceum likwidowano i udało mi się jego wyposażenie uzyskać dla podstawówki. Zresztą szkoła policyjna czy raczej – milicyjna, pomagała naszej w wielu różnych, codziennych sprawach.
Kiedyś mój serdeczny kolega twierdził, że „czwórka” była szkołą elitarną, dostępną tylko dla dzieci pracowników szkoły policyjnej...
To raczej nie jest prawdą, chociaż z racji położenia faktycznie do „czwórki” chodziło dużo „milicyjnych” dzieci, a wielu ich rodziców wchodziło w skład Komitetu Rodzicielskiego. To z kolei powodowało, że była tak bliska współpraca obu placówek. Na przykład nie mieliśmy nigdy problemu z transportem na wycieczki czy na wyjazdy do teatru do Warszawy. Szkoła milicyjna, której komendantem był wówczas Stanisław Biczysko, zawsze nam taki transport zapewniała. Oczywiście, za darmo.
Czy pamięta pan jakieś szczególne wydarzenia z tego okresu?
Może to, że byłem wtedy chyba najmłodszym dyrektorem szkoły w Polsce. Gdy nim zostałem, miałem zaledwie 24 lata. Miałem tylko dyplom SN, a studia magisterskie skończyłem już w 1967 roku. A po ponad 10 latach pracy kolejnym takim szczególnym dla mnie wydarzeniem było... wywalenie kierownika.
Pana?! Dlaczego? Uczyłam się wtedy w „czwórce” i pamiętam, że uczniowie darzyli pana dużym respektem...
Szkoła przystąpiła do programu tzw. szkół wiodących, wdrażających nowoczesne metody nauczania. Modne było tzw. nauczanie problemowe, które z kolei wiele dodatkowych wymagań stawiało nauczycielom. Nie wszystkim się to jednak podobało. Do wydziału oświaty napisano anonimową skargę, a pretekstem było... ogrzewanie. Chodziło o to, że szkoła generalnie nie była dogrzana. Zainstalowane piece nie były najgorsze, ale miały zbyt małą wydajność jak na tak duży obiekt. Trzeba więc było je wymienić. Jednocześnie jednak rzeczoznawca stwierdził, że stare piece, działające zaledwie kilka lat, są w dobrym stanie. Po wymianie ogrzewania w „czwórce” zostały zresztą zamontowane w szkole w Dźwierzutach i tam się sprawdzały. Jednak w tym anonimie zarzucono mi niegospodarność, co w ówczesnym ustroju było poważnym niemal przestępstwem. Zresztą ostatecznie prokuratura też tę sprawę badała i oddaliła wszystkie zastrzeżenia, jakie mi stawiano. Ale zanim cokolwiek się wyjaśniło, zostałem zawieszony w wykonywaniu obowiązków.
I jak to się skończyło?
Taka sytuacja trwała dość długo. Nie było ostatecznych rozstrzygnięć, a ja byłem „na cenzurowanym”. I tu po męsku zachowała się moja żona. Pojechaliśmy do Warszawy, do ministerstwa oświaty. Przedstawiliśmy sprawę...
I tak „z ulicy” dostaliście się przed ministerialne oblicze?
Może nie aż tak. Wcześniej napisałem pismo, a bezpośrednią wizytę w ministerstwie załatwili związkowcy z ZNP. Tak czy inaczej do rozmowy doszło. Ówczesny minister oświaty, Henryk Jabłoński, który nieco później został szefem Rady Państwa, skierował moją sprawę do Komisji Dyscyplinarnej, działającej w tym ministerstwie. Ta zbadała sprawę. Ostatecznie do Szczytna, do wydziału oświaty, przyjechał przewodniczący tej komisji i uwolnił mnie od wszelkich zarzutów i wątpliwości. Zanim to jednak nastąpiło przestałem być kierownikiem „czwórki”. Skierowano mnie do podstawowej „dwójki” jako zastępcę, ale nie kierownika, czy już wtedy dyrektora szkoły, a zastępcę nauczycieli. Zostałem taką „zapchaj dziurą”. Jak ktoś zachorował czy z innych przyczyn był nieobecny, prowadziłem za niego lekcje. Gdy w końcu wszystko się wyjaśniło, proponowano mi powróć to „czwórki”, ale się nie zgodziłem. Nie byłaby to komfortowa sytuacja. Więc kuratorium zaproponowano mi dyrektorstwo technikum elektrycznego w Giżycku, szkoły wtedy bardzo rozwojowej, ale też mi to nie odpowiadało, mogłem też wybrać liceum ekonomiczne w Ostródzie czy też stanowisko inspektora oświaty w Braniewie. Tam z żoną pojechaliśmy. Rozmawiałem z naczelnikiem powiatu, które jeszcze wówczas istniały. Kończąc tę rozmowę wyszliśmy na korytarz, a tam Bronka siedzi na ławce, spłakana. Próbowałem tłumaczyć, że to podróż ją zmęczyła, ale zaprzeczyła: „Nieprawda – krzyknęła. - Nie widzę tego Baraniewa. Nie chcę tu mieszkać!” Ostatecznie zostaliśmy w Szczytnie. Zaczęliśmy pracę w Liceum Ogólnokształcącym. To znaczy najpierw ja, a później żona. Uczyłem rosyjskiego i polskiego. Żona też była polonistką, podobnie jak w „czwórce”.
Wiem, była w „czwórce” moja polonistką. Może teraz o czymś mniej przykrym... chyba. Brać uczniowska zwykle nadaje nauczycielom przezwiska. Wie pan, jak pana nazywaliśmy?
Wiem. Nazywaliście mnie „Bambus”, co zresztą sam sprowokowałem, trzewikami, takimi filcowymi właściwie kapciami, które nazywały się „bambosze”, które sobie kupiłem. To było ciepłe obuwie, tyle że marne jakościowo. W szkole było trochę uczniów, nazwijmy to, niezasobnych, i ja im chyba zasugerowałem, żeby sobie takie kupili. I pewnie od źle usłyszanej nazwy „bambosz” zostałem „Bambusem”.
Po kolejnych kilku latach z ogólniaka przeniósł się pan do Zespołu Szkół nr 1.
Tak. Zacząłem tam pracować od września 1985 roku. Zwerbował mnie ówczesny dyrektor Henryk Klimaszewski jako swojego zastępcę. Tam uczyłem też języka polskiego aż do emerytury, do czerwca 2003 roku.
Czy pana nauczyciele z lat dziecinnych w jakiś sposób wpłynęli na to, jakim nauczycielem był pan sam?
Zapewne, chociaż uczniowie, gdy jeszcze nimi są, nie zawsze zdają sobie sprawę z tego, jaki w rzeczywistości nauczyciele mają wpływ na ich ukształtowanie. Niemniej mile wspominam pana Ruszczyńskiego, kierownika z Wawroch. Organizawał tę szkołę w przedwojennym, poniemieckim budynku, w którym znajduje się obecnie świetlica wiejska. Bardzo dbał o kadrę. Nie wiem, czy przed wojną był nauczycielem, ale jakieś kwalifikacje miał. Miał też autorytet, szacunek rodziców, których potrafił przekonać do tego, że droga, jaką wytycza ich dziecku, jest właściwa. Tak było ze mną. Co prawda, marzyłem o medycynie, chciałem zostać lekarzem, ale konieczna była już na „dzień dobry” znajomość łaciny, a tej w Liceum Pedagogicznym nie miałem.
A z grona współpracowników, nauczycieli, kogo pan szczególnie wspomina?
Niezmienną sympatią darzę Jurka Erwina, który w latach 70. zanim wyjechał do Niemiec, w ogólniaku uczył języka niemieckiego. Ale zaczynał pracę nauczycielską, gdy ja kończyłem szkołę podstawową. Uczył mnie tylko rok, ale wspominam go jako kolegę, przyjaciela. Potrafił zyskać szacunek, rozmawiać z dzieciakami tak, że zdobywał nasze zaufanie. Mile też wspominam większość nauczycieli ze szkoły podstawowej. Mieli do uczniów dobre podejście. Nie kpili, nie ironizowali, szanowali uczniów, więc i sami byli szanowani. Podobnie dobrze wspominam swój okres pracy w Zespole Szkół nr 1. Tam najtrudniej było tak ułożyć plan lekcji, by nie było tzw. okienek, by szanować czas tak uczniów, jak i nauczycieli. Ale nie było też „przestojów” jeśli np. jakiś nauczyciel zachorował, bo lekcje się odbywały i nikt nie oponował, gdy trzeba było zrobić więcej, ponad swój plan.
Uczniowie, i to się raczej przez lata nie zmieniło, bywają autorami różnych psikusów, których ofiarą padają nauczyciele... Przytrafiło się panu coś takiego?
Gdy byłem uczniem, sam w takim żarcie uczestniczyłem, jakoś w czerwcu, krótko przed końcem roku. Nasz matematyk miał wolne godziny i przed lekcją z naszą klasą poszedł opalać się nad Łynę. Co gorsza, zapowiedział wtedy klasówkę, a my byliśmy pewni, że oceny końcowe już mamy wystawione. Oczywiście, ta klasówka bardzo nam się nie podobała. Poszliśmy więc za tym nauczycielem, a gdy zdjął spodnie i koszulkę, by się poopalać i przysnął, zabraliśmy to odzienie. Wracał do szkoły przez miasto owinięty kocem...
Wydało się?
Sami się przyznaliśmy, ale dopiero podczas studniówki, gdy ten nauczyciel nas chwalił za organizację i za to, że jesteśmy taką zgraną klasą...
A jaki dowcip panu zrobili uczniowie?
Niczego szczególnego nie pamiętam. Owszem, zdarzały się, ale raczej drobne żarciki. Nic, co zapadłoby w pamięć.
Był pan nauczycielem zarówno w starym, jak i nowym systemie. Jak pan ocenia dzisiejszą szkołę?
Nie tak dawno zastanawiałem się nad tym, co bym zrobił, gdyby mi dziś zaproponowano prowadzenie lekcji. Odmówiłbym natychmiast.
Dlaczego?
Z jednej strony raczej nie poradziłbym sobie z dzisiejszą młodzieżą. Z drugiej – wymagania stawiane obecnie nauczycielom są takie, jakby rządzący mieli szkołom i nauczycielom za złe to, że istnieją. Odbiera się nauczycielom możliwość i prawo wyrażania własnych opinii, oświata traktowana jest jako zło konieczne. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.
Mówi pan, że nie poradziłby sobie z młodzieżą...
Młodzież ma dziś dostęp do ogromnej masy informacji. Nie zawsze są one zgodne z tym, co chciałby przekazać nauczyciel, czego nauczyć, co wpoić, jakie wartości eksponować. Dziś trzeba by uczyć młodzież umiejętności segregacji wiedzy, ale jednocześnie pozwalać jej na kreatywność, na różnorodność. A mnie się wydaje, że akurat na to teraz nie ma miejsca, że szkoła uczy tego, czego oczekuje władza. Mam wrażenie, że to, czego dziś nauczyciele mają nauczyć, jest zmanipulowane, zinterpretowane na potrzeby polityki. Taki np. romantyzm był taki, jaki był i nikt tego nie zmieni, a dziś właśnie to próbuje się robić. A przecież nie na tym polegać powinno uczenie i wychowanie. Nie chciałbym więc nauczać młodych ludzi w sposób niezgodny ze swoją wiedzą i swoim sumieniem.
Czy z perspektywy tak wielu lat zmieniłby pan zawód, czy wybrałby pan ponownie nauczycielstwo?
Nauczycielem chętnie bym został ponownie, ale nie współczesnym. Mimo wielu krytycznych opinii, dawniej, w tym tzw. reżimowym ustroju, jako pedagodzy mieliśmy więcej swobody jako wychowawcy młodzieży, ale i młodzież w szkołach miała więcej swobody w zakresie kształtowania własnych poglądów, kreatywności.
Zostawmy edukację, tę byłą i tę obecną. Co, poza pracą, pana zajmowało? Hobby, upodobania?
Zajmowałem się wieloma rzeczami. Hodowałem nutrie, króliki, a nawet przepiórki. Te ostatnie tuż przed „Solidarnością”. Ale w latach 80., kiedy zrodził się kryzys, musiałem się rozstać z przepiórkami, bo nie można było kupić karmy. Poza tym mazurskie standardy: ogród, grzyby, ryby. Może jeszcze też inne domowe prace... naprawianie odzieży na maszynie, czy obuwia...
Niemożliwe!
Prawda. Szyłem na maszynie, takiej przedwojennej, na pedałowym, oryginalnym Zingerze, którą odziedziczyłem po rodzicach, a oni pewnie po swoich. W czasie wojny, gdy zbliżał się front i Armia Czerwona, rodzice tę maszynę zakopali. Nie było jak jej zabezpieczyć przed wilgocią. Po odkopaniu okazało się, że jest mocno zniszczona, ale zięć (Zbigniew Stakun – przyp. H.B.), ją odrestaurował i dziś jest cenną pamiątką rodzinną. Można jej używać. Jeszcze nie tak dawno podszywałem sukienki czy bluzeczki swoich wnucząt. Naprawiałem im też buciki. Z kolei, jeśli chodzi o zainteresowania, nazwijmy to, naukowe, zajmowała mnie leksykologia. Zgłębiałem pochodzenie nazwisk. Potrafiłem po brzmieniu nazwiska określić region i pochodzenie. Wciąż dużo czytam, rozwiązuję krzyżówki, wnukom, a teraz już i prawnukom czy prawnuczkom opowiadam stare dzieje...
Kazimierz Wasielewski
Mialem wielki szczęście poznać Mikolaja w. ZSZ nr 2 w Szczytnie. Pracowaliśmy razem przez 1 rok i odeszliśmy w 2003 razem na emeryturę. Wspaniały przełożony cudowny człowiek przykladny nauczuciel. Godzien najwyższego szacunku. Wzór do naśladowania w każdym wymiarze. Taki zostanie Mikołaj w mojej pamięci na zawsze. Dzis dotarła do mnie wiadomość o śmierci Mikołaja. Jest mi bardzo smutno. Moja dusza jest pogrążona w wielkim żalu. Rodzinie skladam wyrazy głębokiego współczucia
Absolwent Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Sobieskiego
Z całym szacunkiem - większość legend z ogólniaka niestety już opuściła ten padół. O nich się już właśnie dlatego nie pamięta. Nie udzielą już wywiadu. Bogucka, Lomperta, Ćwirko, Grad, Kocięcki, Sondej, Topolski... O Kokorynie się pamięta jako o artyście, ale nie jako o legendzie, na którą zasługuje jako prawdziwy nauczyciel.
Uczen
Wspaniały gość. Cztery lata uczył mnie w liceum. Pamiętam, dostałem palę w trzeciej klasie na poczet czwartej, bo oceny już były wystawione . Dzisiaj nauczycieli o takim autorytecie w żadnej szkole nie znajdziemy. Pozdrawiam i życzę dużo zdrowia.